Moja redakcyjna koleżanka Dominika Długosz w komentarzu zwierzyła się kiedyś z „głębokiego współczucia dla prezesa PiS”, który na październikowej miesięcznicy smoleńskiej nie był w najlepszej formie. Niespełna tydzień przed wyborami puściły mu nerwy, krzyczał na członków Lotnej Brygady Opozycji i zniszczył ich wieniec.
Za tę empatię dla przywódcy PiS Dominika zebrała wielkie cięgi od internautów, bo nie wpisała się w głośny chór krzyczący „precz z kaczorem-dyktatorem”. W wyborczą niedzielę 15 października tłum w lokalu pokazał prezesowi miejsce na końcu kolejki do urny, a cały naród pokazał niezwykłą mobilizację w postaci rekordowej, ponad 74-proc. frekwencji.
To, co dzieje się z prezesem po wyborach, to przykry obraz publicznego trwania w stresie pourazowym: Kaczyński do dziś nie może uwierzyć, że skończyło się osiem lat, kiedy miał na posyłki ministrów czy prezesa TVP, do którego można było zadzwonić o 3 nad ranem, że na Żoliborzu nie działa telewizor. Dlatego snuje, niestety, także publicznie, najróżniejsze spiskowe wizje i zwyczajnie gada od rzeczy. Tuż po wyborach Kaczyński stwierdził, że wynik to efekt „urojonej rzeczywistości, która opanowała umysły znacznej części Polaków” – podkreślmy, że mówił to człowiek odpowiedzialny za tępe kłamstwa sączone przez suto opłacanych „komentatorów” w TVP.