Kiedy Adam i Sylwia skończą spłacać kredyt, będą koło siedemdziesiątki. Jakby cała przyszłość ułożyła się w ciąg przelewów automatycznych. 360 przelewów i jesteś starcem.
Markowi to nie robi wielkiej różnicy. Taki bank czy inny. Przegląda papierki, słucha doradcy, ale w głowie i tak ma tylko jedno: rata cztery tysiące z groszem. 600 tys. na 30 lat. 200 tys. wkładu własnego. Żeby dali, żeby nie robili problemów i żeby nigdy więcej nie trzeba było z nimi gadać.
– Wiesz, co mi się marzy? – zamyśla się Jowita i dolewa im wina. Siedzą na balkonie w wynajętych za 3,5 tys. zł miesięcznie (jeszcze po starych cenach) 45 mkw. na Młocinach.
Marek wie, bo jemu się marzy to samo: żeby wreszcie być na swoim. Żeby się nie zastanawiać, kiedy właścicielka się skapnie, że jest nowa rzeczywistość i można śmiało podnieść czynsz o tysiąc. Żeby się nie martwić, że pies pogryzł nogę od kanapy. I że pralka się psuje i jak pierze, to się trzęsie, a raz się tak trzęsła, że rozbiła fragment glazury. Albo że „dzień dobry, jesteśmy zmuszeni sprzedać mieszkanie, więc jeśli nie mają państwo miliona w gotówce, to proszę wypierdalać”.
Kulisy pałacu
Foto: Newsweek
Markowi się marzy, żeby wreszcie już tylko siedzieć w tym wymarzonym mieszkaniu, z którego nikt poza bankiem nie może cię wyrzucić, i tylko kombinować, jak je spłacić.
Najdroższe w Europie
Z danych Europejskiego Banku Centralnego wynika, że polskie kredyty mieszkaniowe są najdroższe w całej Unii Europejskiej. Średnie oprocentowanie w grudniu 2024 r. wyniosło 7,45 proc. Średnia dla strefy euro: 3,35 proc. Polskie banki mają też najwyższe marże – średnio 3,5 proc., to dwa razy więcej niż w Rumunii i Danii, ponad cztery razy więcej niż w Niemczech i Portugalii.
Adam i Sylwia są koło czterdziestki. Kredyt na mieszkanie na powstającym właśnie osiedlu w warszawskim Ursusie: 963 838 zł. Do oddania ponad dwa i pół miliona.
Adam nie lubi chaosu, a ostatnio w nim żyje. Trzeba się łapać wszystkiego, co pewne. Zwłaszcza pracy. Trzeba trzymać pracę. Adam czuje, że odkąd złożyli z Sylwią podpisy na umowie z bankiem, bardzo swoją pracę pokochał. Polubił szefa. Wydaje mu się przystojniejszy, przyjaźniejszy. Normalnie ojciec dobrodziej.
Rata miesięczna: 7700 zł. Jak stopy procentowe spadną, to będzie niższa. Jest na co czekać.
– Politycy, szczególnie ci zamożni, którzy nie muszą brać kredytów, chyba tego nie rozumieją – wzdycha Adam. – Jak stopa procentowa wzrośnie o pół punktu procentowego czy o cały, to podwyższa ratę o tysiąc albo i dwa.
W telewizji był kiedyś wywiad z prominentnym politykiem, który próbował wytłumaczyć, że pół procent to przecież nic. Adam słuchał i zgrzytał zębami, bo te pół to dla wielu kredytobiorców być albo nie być.
– Dlaczego stopy są takie wysokie? W największym skrócie: bo mogą być – wzdycha. – Weźmy marże banków. Są bardzo duże, bo kiedy stopy procentowe były niskie, to mówili, że muszą jakoś zarabiać. Dziś stopy są wysokie, a marże takie jak kiedyś. Banki w Polsce to są bardzo bogate instytucje, świetnie sobie radzą. I dużo mogą. Pojawiają się nawet bardzo nieśmiałe głosy, że może warto sprawdzić, czy nie mamy do czynienia ze zmową, bo to aż dziwne, że nie konkurują ze sobą wysokością marży. No ale może to spiskowe gadanie. Może najprostsze odpowiedzi są najwłaściwsze. Kredyty są wysokie, bo co zrobisz, jeśli nie masz gdzie mieszkać?
Oferty banków, mówi Adam, nie są łatwe do porównania. Jeden bank wymaga ubezpieczenia u siebie, drugi założenia płatnego konta, trzeci pobiera dodatkową opłatę za udzielenie kredytu. Na przykład 5 tys. zł.
– Musisz wszystkie te rzeczy sobie policzyć, wyliczyć, jaka to jest rata. No i musisz mieć wkład własny – od jego wysokości zależy rata. Im niższy wkład własny, tym wyższa cena kredytu.
Ani dnia spóźnienia
Za dwa lata Maria przejdzie na emeryturę. Oficjalnie, bo tak naprawdę będzie pracować jeszcze więcej. Od 10 lat spłaca wyszarpany, wybłagany, wykombinowany kredyt na spłatę byłego męża. Mąż powiedział: chcę innego życia. Przeprosił. Wpakował swoje graty do kombi i wyszedł. A potem wrócił i powiedział: „Pomyśl, jak chcesz załatwić sprawę mieszkania”. „Jak to: jak?”. „No tak, musimy coś z nim zrobić”.
I nagle Marysia się zmienia z nauczycielki w szkole językowej w jastrzębia kredytów hipotecznych. Dzwoni, umawia się, chodzi, prosi. Jaka rata? Wszystko jedno jaka, żeby tylko dobry pan powiedział, że jest nadzieja.
– Jest nadzieja – mówią w jednym banku. Bóg ateistów się musiał zlitować, bo to był jeden z ostatnich banków na liście. Dobrzy ludzie!
– Bo mi się życie zawaliło – tłumaczy Mańka.
– Mhm. Trzeba będzie wziąć dodatkowe ubezpieczenie. I nie wolno się spóźniać.
– Wystarczy, że się kilka dni spóźnię z ratą, od razu dzwonią – opowiada Maria. Czasem nie odbiera nieznanych numerów, żeby się nie denerwować. A jak Glapiński podniósł stopy procentowe, to był dramat. Aż do palenia wróciła.
– Całkowicie się czułam bezradna. Co ja zrobię, jak jeszcze bardziej to urośnie? Dokąd pójdę? Parę razy się zdarzyło, że mi baba powiedziała: „Proszę pani, to nie jest pani mieszkanie, to jest mieszkanie banku, a pani jest niesystematyczna”. Nie mogłam spać. Do dziś się trochę boję, że cokolwiek się wydarzy: zachoruję, nie będę mogła pracować, to bank mi zabierze mieszkanie. I dokąd pójdę? Wynajem jest jeszcze droższy od mojej raty. Poza tym stara baba w wynajętym?
360 przelewów i jesteś starcem
Według planu, kiedy Adam i Sylwia skończą spłacać kredyt, będą koło siedemdziesiątki. Jakby cała przyszłość ułożyła się w ciąg przelewów automatycznych. 360 przelewów i jesteś starcem.
– Rusza cię to? – pytam.
– Rusza. To jest bardzo duża zmiana. Przede wszystkim, jak nie miałem kredytu, miałem jakieś oszczędności i poczucie, że gdyby mnie zwolnili z pracy, tobym sobie poradził. Teraz nie ma opcji. Nie mogą mnie zwolnić; choćby skały srały, to te prawie 8 tys. zł muszę co miesiąc zapłacić. Więc muszę mieć pracę.
Adam myśli, że tak właśnie muszą czuć się ludzie z dziećmi. Dzieci i dług to chyba podobna sytuacja, nie możesz sobie pozwolić na niestabilność finansową. Ani dzieci, ani bank nie zrozumieją, że masz słabszy czas.
– To cię bardzo przywiązuje do firmy, w której pracujesz – tłumaczy. – Dla mnie to oznacza tyle, że nie podejmę ryzyka. Nie zmienię branży, nie zacznę własnego biznesu, nie pójdę w nowym kierunku bez solidnych gwarancji. To nie jest fajne.
Adam zabiera psa na długie spacery, ogląda okolicę, która już niebawem nie będzie jego okolicą. Myśli o tym, że trzeba narysować kuchnię. Trzeba wszystko wymyślić. Urządzić. Myśli o ludziach, którzy z dnia na dzień tracą robotę. Rynek jest bardzo ciężki, nowej pracy szuka się miesiącami. Czasem nawet rok.
– Nie wiem, jak ci ludzie sobie radzą. Jak zasypiają. A gdyby Putin ruszył? Nie ma ubezpieczyciela, który ci ubezpieczy mieszkanie na wypadek wojny. Niech w to moje walnie ruska rakieta. To już go nie mam, ale wciąż mam kredyt. Wyobrażasz sobie, że przez 30 lat płacisz raty za coś, czego już nie ma i nie wróci, bo ci ruski rozwalił?
Może i brzmi to trochę absurdalnie, ale z tego powodu wojna wydaje się Adamowi jeszcze bardziej przerażająca.
I jeszcze jedno: kredyt na 30 lat jest jak deklaracja wierności. Ślubu z Sylwią nie mają, ale ludzie mówią, że kredyt wiąże mocniej niż ślub. Żadne z nich nie miałoby takiej zdolności kredytowej w pojedynkę.
– Komu zależy na drogich kredytach? – zamyśla się. – Właściwszym pytaniem jest, komu nie chce się nic z tym zrobić. Bankom oczywiście zależy, żeby zarabiać jak najwięcej. Jeśli ustawodawca nie zmusi banków albo chociaż nie wywrze presji, to nic się nie zmieni. Myślę, że na takie wielkie, bogate instytucje najlepiej działa metoda kija. Ale prezesi się znają z politykami, a stopy ustala Glapiński. Czy mógłby je obniżyć? Pewnie by mógł.
Jeden procent wszystko zmienia
– Banki mogą sobie robić, co chcą – wzdycha Marek. – Kiedyś wynajem był realną alternatywą. A już zwłaszcza dla ludzi z mojego pokolenia, którzy się napatrzyli, jak ich starzy zmieniają życie w obóz pracy, którzy spędzili dzieciństwo, zastanawiając się, kim właściwie jest mój ojciec, poza tym, że wiecznie zmęczoną skorupą człowieka.
Pierwsze mieszkanie wynajął rok przed magisterką. Był 2010 r. Dwa ładne pokoje, jeden z kuchnią, balkon, centrum Warszawy. 1800 plus prąd.
– Myślałem sobie: tak to można żyć! Czułem, że mam wolność, na wszystko mi wystarczało. Dawałem korepetycje, a w weekendy dorabiałem w gastronomii. W 2012 r. właściciel podniósł czynsz o 200 zł. A ja akurat dostałem stałą robotę w agencji eventowej. Całość opłat za mieszkanie to było trochę ponad jedną czwartą mojej pensji.
A potem wszystko się zmieniło. Zdrożały kredyty i mieszkania. – Dziś kawalerka w centrum to 4 tys. albo i więcej. A najem jak w dżungli. Wynajmujesz i czujesz, że tracisz pieniądze. I nic nie możesz, bo każdy daje ci do podpisania umowę o najmie okazjonalnym, żeby cię w razie czego łatwo wyrzucić. Są inni chętni. A o kredyt dużo trudniej. Normalnie jakby się zmówili. Jowita mówi, że tak to jest, jak się głosuje na libków, ale ona jest lewaczką.
– Może i jestem – Jowita wybucha śmiechem. – Ale problemy mieszkaniowe mają wszyscy, niezależnie od poglądów. To wcale nie jest aż takie skomplikowane: pod nieobecność państwa wszystkim zawiaduje rynek. A na rynku każdy chce jak najwięcej zarobić. Nie ma walki o klientów, bo klienci, czyli osoby, które chciałyby gdzieś mieszkać, nie mają wyboru. Państwo nie ma im niczego do zaproponowania. Zresztą dlaczego by miało? Ludźmi mieszkającymi w mieszkaniach komunalnych się pogardza. Jak ktoś jest po trzydziestce i mieszka w domu rodzinnym, to znaczy, że jest nieudacznikiem albo za bardzo kocha mamusię i tatusia. Jak ktoś zbyt długo wynajmuje, to też coś z nim jest nie tak. Pewnie jest nieodpowiedzialny. Albo bank mu nie ufa. A jak komuś bank nie ufa, to znaczy, że jest frajerem. Gdybym mieszkała sama i musiała płacić 3 tys. zł co miesiąc za mieszkanie, nigdy w życiu nie oszczędziłabym na wkład własny. System się zamyka.
Państwu nie da się ufać
– Są w Polsce różne przykre oczywistości – mówi Lena, doktorantka na Politechnice Warszawskiej. Pracuje w logistyce i dobrze sobie radzi, a ten doktorat to chyba późne echo ambicji rodziców. – Na przykład to, że nie pójdziesz do państwowego dentysty, jeśli tylko cię stać na prywatnego. Nie pójdziesz do psychoterapeuty na NFZ, nikt nawet nie wie, jak to się robi. Ale długo się czeka. Możesz mieć nadzieję, że państwo zadba o edukację, ale jeśli nie jesteś wariatem, to zdajesz sobie sprawę, że raczej nie zadba. I tak samo jest z kwestią mieszkań. Przed każdymi wyborami ci sami ludzie wychodzą i jak na szkolnej akademii deklamują głupoty o tym, jaką to wspaniałą politykę mieszkaniową wprowadzą, kiedy tylko wygrają.
Lena jest z natury praktyczna. Od pięciu lat spłaca kawalerkę na warszawskiej Pradze. W starej kamienicy z sąsiadami ze wszystkich możliwych warstw społecznych. – Uwielbiam to miejsce. Żyję skromnie, miejsca w mieszkaniu mam nie za dużo. Ale mam spokój. Chcę mieć to własne M, żeby od nikogo nie zależeć. Bank przynajmniej stawia jasne zasady, a państwo? Państwu nie da się ufać. Mam 35 lat, to wystarczająco dużo, żeby się paru rzeczy nauczyć. Na przykład tej nieufności.
Lena od razu mówi, że to nie konfiarstwo. Od zawsze głosuje na lewicę, oprócz 2007 r., gdy wszyscy głosowali na Tuska, żeby przepędził PiS i LPR. Ale lubi o sobie myśleć, że jest realistką.
– Wiem, że to przez takich jak ja państwo, a raczej politycy przyzwyczaili się, że wielu rzeczy nie muszą robić. Bo ludzie sobie poradzą. Popularność Mentzena i jego partii bardzo mnie martwi, ale nie dziwi. Przecież Polska to jest raj dla darwinistów. Na państwo nie można liczyć, trzeba liczyć na siebie. Tak długo, jak milion ludzi nie pójdzie pod Sejm i nie powie, że się domagają sensownej polityki mieszkaniowej, nic się nie zmieni. Będziemy brać kredyty. I będziemy się cieszyć, że wielki łaskawy bank ten kredyt przyzna, i będziemy mogli poczuć, że choć trochę jesteśmy u siebie.
