J.D. Vance twierdzi, że konserwatyzm zawdzięcza Tolkienowi, chciałby powrotu do lat 50., zarówno ekonomicznie, jak i obyczajowo, uważa, że Ameryką rządzi grupa „bezdzietnych kociar”. Po co Donaldowi Trumpowi ktoś, kto irytuje kobiety tak samo jak on?

Kiedy J.D. Vance – młody, brodaty, z szerokim uśmiechem zwycięzcy – wchodził na scenę konwencji republikanów w Milwaukee jako kandydat na wiceprezydenta, z głośników leciała „America First” Merle Haggarda: „Dlaczego nie uwolnimy Stanów Zjednoczonych? To my najbardziej tego potrzebujemy. Niech reszta świata pomoże nam dla odmiany. I najpierw odbudujmy Amerykę”. Przemówienie Vance’a było rozwinięciem tego apelu. Republikanie, przekonywał, są partią klasy robotniczej, a demokraci to nieudolne elity, które wpuszczają do kraju nielegalnych imigrantów, niszczą gospodarkę, likwidują miejsca pracy i niepotrzebnie wydają amerykańskie pieniądze na zagraniczne wojny. „Postawimy obywateli Ameryki na pierwszym miejscu, niezależnie od koloru ich skóry. Krótko mówiąc, sprawimy, że Ameryka znów będzie wielka” – obiecał.

To był moment triumfu niespełna 40-letniego wtedy senatora, który w Waszyngtonie spędził raptem dwa lata, a wcześniej nie pełnił żadnej funkcji w administracji publicznej. Zwieńczenie imponującej kariery od bidoka przez milionera do kandydata na wiceprezydenta.

Potem było już tylko gorzej.

19 sztuk broni w domu?

„To jest amerykański duch”

James David Vance zaistniał w świadomości zbiorowej (czytających) Amerykanów w 2016 r., wraz z premierą bestsellerowej „Elegii dla bidoków”. Opowieść o dorastaniu w Appalachii, regionie białej biedy, idealnie wstrzeliła się w ówczesną kampanię wyborczą, w której Hillary Clinton mierzyła się z Donaldem Trumpem. Oferowała bowiem odpowiedź na dręczące liberałów pytanie, kim właściwie są ludzie, którzy uważają łapiącą kobiety za krocze byłą gwiazdę reality show za najlepszego kandydata na prezydenta USA. Do tego autor nie był jajogłowym socjologiem z Harvardu, tylko wywodził się z rzeczonych bidoków (hillbillies), więc miał przy okazji jakże cenną autentyczność: może i zapraszał wykształconych czytelników na egzotyczne safari po biedzie, ale przynajmniej mówił we własnym imieniu. „New York Times” nazwał „Elegię dla bidoków” „współczującą, wnikliwą socjologiczną analizą białej podklasy, która napędza politykę buntu, a zwłaszcza popularność Donalda Trumpa”.

Vance wychował się w Ohio, w białej klasie robotniczej, niegdyś dumnej ze swojej niezależności i etosu ciężkiej, fizycznej pracy, obecnie uzależnionej od pomocy społecznej, alkoholu i opioidów. A przynajmniej tak ją autor przedstawił. I o ile socjologowie zazwyczaj zwracają uwagę na strukturalne czynniki – typu globalizacja i związany z nią drenaż miejsc pracy do tańszych krajów, postępujące odchodzenie od węgla czy praktyki firm farmaceutycznych – jako przyczyny dewastacji regionu, Vance nie kryje, że jego zdaniem tytułowe bidoki są zasadniczo same sobie winne. I zamiast obwiniać o swój los wszystkich dookoła, polegać na czekach od rządu i nieodpowiedzialnie wydawać pieniądze, jego sąsiedzi powinni ciężko pracować, oszczędzać i za własne sznurówki wyciągnąć się z bagna. W końcu samemu Vance’owi się to udało.

Matka J.D., Bev, nie zdołała się wyrwać z cyklu biedy i przemocy: w ciążę zaszła jako nastolatka, jej związki były krótkotrwałe, burzliwe i często brutalne. Wpadła w uzależnienie od opioidów. Jako taką stabilizację zapewnili chłopcu dziadkowie. Zwłaszcza babcia pilnowała, żeby J.D. się uczył i nie zmarnował szansy na lepsze życie, nawet jeśli jej metody wychowawcze można określić jako szorstką miłość. Po jej śmierci rodzina znalazła w domu 19 sztuk broni. – Ta krucha staruszka zawsze musiała mieć w zasięgu ręki to, czego potrzebowała, aby chronić swoją rodzinę. O to właśnie walczymy. To jest amerykański duch – mówił Vance na konwencji republikanów.

Po liceum zaciągnął się do wojska. Trafił do Iraku, ale w walkach nie brał udziału – został oddelegowany do sekcji PR. To tam, jak powie, przekonał się, że elity go okłamały: obietnice eksportu amerykańskich wartości to ponury żart. I stąd wziął się jego późniejszy izolacjonizm. Tak zwany oparty na zasadach międzynarodowy ład, uważa Vance, to wydmuszka, a interwencje podejmowane w jego obronie tak naprawdę służą wyłącznie elitom, które z owego ładu czerpią zyski. Zwykli Amerykanie wyłącznie na tym tracą, dlatego USA nie powinny się w takie awantury mieszać.

Wojsku Vance zawdzięcza też wykształcenie: armia ufundowała mu politologię na stanowym uniwersytecie, potem dzięki stypendium naukowemu studiował prawo na Yale. Tam spotkał żonę, prawniczkę Ushę Chilukuri, i mentora Petera Thiela. Thiel, legenda Doliny Krzemowej, był współzałożycielem PayPala i jednym z pierwszych inwestorów w Facebooka. Jest też skrajnym libertarianinem: wolność i demokracja, uważa, przestały być kompatybilne po tym, jak kobiety dostały prawo głosu, a biedni system osłon socjalnych.

Obu panów połączyły światopogląd, biznes oraz… hobbici. Vance deklaruje, że to wpływowi Tolkiena zawdzięcza swój konserwatyzm, Thiel z kolei pięciu swoim firmom dał nazwy wzięte z „Władcy pierścieni”. Fanów Tolkiena w Dolinie Krzemowej jest zresztą więcej. Libertarianie z sektora big tech nie widzą we „Władcy pierścieni” opowieści o poświęceniu dla dobra ogółu, tylko opowieść o świecie, w którym żaden rząd nie mówi wolnym ludziom (oraz elfom, hobbitom i krasnoludom), co mają robić, a wybitne

jednostki stają na czele średniaków i ratują świat. No i nie ma w tym świecie za wiele kobiet.

W 2015 r. Vance zaczął pracę w należącym do Thiela Mithrilu. Cztery lata później założył własną firmę venture capital, Narya (tak nazywał się pierścień Gandalfa).

Także w 2019 r. Vance nawrócił się na katolicyzm. Konkretnie jego postliberalny odłam. Postliberalni katolicy przyczyn dzisiejszego kryzysu Ameryki szukają u samych źródeł republiki. Ojcowie założyciele, uważają, postawili za duży nacisk na prawa jednostki i pluralizm. Amerykanie przesadzili z wolnością i dlatego mają dziś rosnące nierówności, plagę uzależnień, bezdomności i samobójstw oraz szorującą po dnie dzietność. Dlatego trzeba w centrum postawić nie jednostkę, tylko dobro wspólne.

Jeden z ideologów ruchu, a przy okazji inny mentor Vance’a, Patrick Deneen, w książce „Regime Change” („Zmiana reżimu”) wzywa do pokojowego zastąpienia dotychczasowych elit i instytucji tzw. porządkiem postliberalnym. Ta nowa, lepsza Ameryka cofnęłaby zegar do lat 50. ubiegłego wieku, zarówno ekonomicznie, jak i obyczajowo: koniec z aborcją na żądanie, łatwymi rozwodami czy małżeństwami osób tej samej płci, rodziny powinny być duże, heteroseksualne i patriarchalne. Tzw. postęp – a już zwłaszcza globalizacja oraz osłabienie tradycyjnych norm społecznych i seksualnych – jest, uważa autor, nie tyle przereklamowany, ile wręcz destrukcyjny. Kiedyś Ameryka była silna, twarda, samowystarczalna; dziś stała się słaba, przewrażliwiona, zależna od innych, i to się musi zmienić. Vance się z tym zgadza.

„Elegia dla bidoków” dała jej autorowi status etatowego telewizyjnego eksperta od wyborców Trumpa. Początkowo był wobec prezydenta bardzo krytyczny. – Jestem z obozu Nigdy Trump – zapewniał w telewizji. – Jest szkodliwy i prowadzi białą klasę robotniczą w bardzo mroczne miejsce – dodawał w radiu. „Trump jest kulturową heroiną. Sprawia, że niektórzy czują się lepiej. Ale nie może naprawić tego, co im dolega, i pewnego dnia ludzie to zrozumieją” – napisał w magazynie „The Atlantic”. „Dobry Boże, co za idiota” – tweetnął (wyczyścił potem swoje konto z podobnych wypowiedzi).

A w prywatnej wiadomości napisał, że nie może się zdecydować, czy „Trump jest cynicznym dupkiem jak Nixon”, czy „amerykańskim Hitlerem”.

Ale już w 2020 r. Vance zagłosował na Trumpa. Tydzień przed wyborami do kin weszła „Elegia dla bidoków”, ale nawet gwiazdorska obsada, z Glenn Close i Amy Adams w roli jego babki i matki, nie pomogły. Krytyka film zjechała: „pornografia biedy”, „nie oszczędzono żadnego stereotypu”, „prestiżowa papka, pełna płaskich, szyderczych karykatur”. Zdaniem znajomych to właśnie wtedy Vance przeszedł do obozu zwalczających liberalny establishment prawicowych populistów.

W 2021 r. wystartował do Senatu z rodzinnego Ohio. Ohio jest stanem „czerwonym”, więc republikański kandydat mandat ma w kieszeni, ale najpierw Vance musiał ugiąć kolano i pocałować pierścień: bez poparcia Trumpa nie miał szans w prawyborach. – Żałuję, że myliłem się co do tego faceta – zapewniał. – To najlepszy prezydent za mojego życia.

Opłaciło się, bo Trump łaskawie go poparł. Z właściwym sobie wdziękiem. – J.D. powiedział o mnie parę złych rzeczy, ale to było, zanim mnie poznał i się zakochał. Tak potrzebuje mojego poparcia, że całuje mnie w dupę – ogłosił wyborcom Vance’a na wiecu.

Ale nawet ze wsparciem byłego prezydenta i 10 mln dol. na kampanię od Thiela wynik Vance’a bynajmniej nie był imponujący: pokonał demokratycznego rywala 53 do 47.

W Senacie Vance stanął na czele tzw. Nowej Prawicy, na razie nielicznej, ale prężnej grupy konserwatystów łączących akceptację dla kierunku, w którym pociągnął republikanów Trump, ze wspomnianym już postliberalizmem. Od starej prawicy odróżnia ich ekonomiczny nacjonalizm, sprzeciw wobec imigracji oraz izolacjonizm. – Szczerze mówiąc, nie obchodzi mnie, co się stanie z Ukrainą – powiedział Vance i blokował jako senator wysłanie Kijowowi pieniędzy i sprzętu. A pytany przez portal Politico, z czego w Senacie jest najbardziej dumny, odparł, że z tego, iż „jesteśmy u progu radykalnej zmiany polityki USA wobec Ukrainy” i że „wymagało to wiele pracy”. Wezwał też Kijów do oddania części terytorium Rosji.

Jeśli chodzi o Trumpa, Vance trzymał się jednak partyjnej linii: wybory w 2020 r. zostały ukradzione, 6 stycznia 2021 r. nie było żadnej próby zamachu, on sam, gdyby był na miejscu ówczesnego wiceprezydenta Mike’a

Pence’a, nie zatwierdziłby zwycięstwa Joe Bidena, a ponad 90 zarzutów karnych postawionych byłemu prezydentowi to bezpodstawna nagonka. Proces o wykorzystanie kampanijnej kasy do kupienia milczenia aktorki porno – ława przysięgłych uznała Trumpa za winnego – Vance nazwał „zagrożeniem dla demokracji”.

Opłaciło się: na lipcowej konwencji to senatora z Ohio Trump mianował swoim kandydatem na wiceprezydenta. Czyli, de facto, dziedzicem.

Tradycyjnie wyborem wiceprezydenta rządzą dwie zasady. Po pierwsze, powinien uzupełniać swojego szefa: jeśli numerem jeden, dajmy na to, jest czarna kobieta z Kalifornii, to numerem dwa zostanie biały mężczyzna z Midwestu. Po drugie i nawet ważniejsze, ma nie szkodzić: wiceprezydent za wiele nie pomoże, ale zły wybór, patrz Sarah Palin w 2008 r., może solidnie zaszkodzić.

W lipcu wiele wskazywało na to, że kandydat republikanów ma wygraną w kieszeni. Biden w debacie wypadł fatalnie, a Trump nie tylko przeżył zamach na własne życie, ale i zapozował z twarzą całą we krwi i uniesioną pięścią, jeszcze bardziej uwydatniając kontrast między własną siłą a słabością demokraty. Wybór Vance’a był demonstracją tej siły: Trump postawił na polityka niedoświadczonego, ze stanu, który i tak by wygrał, i o poglądach będących bardziej elokwentną i radykalniejszą wersją własnych. W teorii – przedstawiciela „zapomnianych mężczyzn i kobiet” z Appalachów, w praktyce absolwenta Ivy League, któremu udało się wyrwać z biedy i dziś mówi raczej językiem Doliny Krzemowej niż Midtown. Numer dwa, dzięki któremu nic nie zyska, a może trochę stracić. I szybko się okazało, że traci.

Jeszcze zanim Biden zrezygnował z ubiegania się o reelekcję i przekazał pałeczkę Kamali Harris, media przypomniały wypowiedzi Vance’a, które nie pomogą Trumpowi w przekonaniu elektoratu, z jakim ma największy problem: kobiet. – Jesteśmy de facto rządzeni przez grupę bezdzietnych kociar, nieszczęśliwych z powodu dokonanych wyborów, które chcą, aby reszta kraju również była nieszczęśliwa – powiedział Vance w 2021 r., zaliczając do owych bezdzietnych kociar Harris, macochę dwójki dzieci swojego męża. W innej wypowiedzi nazwał osoby bezdzietne „bardziej socjopatycznymi” i proponował, żeby rodzice mogli dostać dodatkowe głosy w wyborach, po jednym na każde dziecko.

Jedna z owych „bezdzietnych kociar” – a jest ich w USA, w wieku tzw. produkcyjnym, ponad 20 mln – Jennifer Aniston, odpowiedziała na Instagramie: „Panie Vance, modlę się, by pana córka miała wystarczająco dużo szczęścia, by urodzić pewnego dnia dzieci. I mam nadzieję, że nie będzie musiała korzystać z procedury in vitro. Bo to też próbuje pan jej odebrać”.

Faktycznie, Vance głosował przeciwko ustawie gwarantującej dostęp do in vitro. Jest też zwolennikiem ogólnokrajowego zakazu aborcji i ścigania kobiet, które przekraczają granice stanu, żeby przerwać ciążę. A jako że demokraci raz już, w 2022 r., uniknęli niemal pewnej wyborczej klęski, stawiając w centrum kampanii obronę praw reprodukcyjnych, i bardzo się starają, żeby aborcja była jednym z głównych tematów także i tych wyborów, niepopularne stanowisko kandydata na wiceprezydenta jest dla Trumpa obciążeniem. Ponadto Vance nie jest fanem małżeństw jednopłciowych, za to chętnie utrudniłby rozwody, które uważa za przejaw egoizmu.

Jako że w USA dwa na pięć pierwszych małżeństw i trzy na pięć drugich kończą się rozwodem, a prawie siedmiu na 10 Amerykanów uważa, że małżeństwa par tej samej płci powinny być legalne, poglądy republikańskiego numeru 2 są dość odległe od mainstreamu. Lub, jak to ujął Tim Walz: ci goście – Trump i Vance – są po prostu dziwni, bo nienawidzą kobiet, chcą zabrać dzieciom książki i wpychają się ludziom do łóżka i do lekarskiego gabinetu. „To są dziwne pomysły”. Ta wypowiedź dała mało wcześniej znanemu gubernatorowi Minnesoty stanowisko kandydata na wiceprezydenta u boku Kamali Harris, a demokratom narrację umieszczającą ich partię w miejscu zdrowego centrum. To republikanie musieli się bronić, że nie, wcale nie są dziwni.

Kanapa też Vance’owi nie pomogła. W lipcu anonimowy użytkownik X tweetnął, że kandydat na wiceprezydenta w swojej autobiografii przyznał się do samozaspokajania z użyciem lateksowej rękawiczki wciśniętej między poduszki kanapy. Był to klasyczny fake news, ale poniósł się po sieci jak pożar po stepie, zwłaszcza po tym, jak agencja AP opublikowała dementi pod tytułem „Nie, J.D. Vance nie uprawiał seksu z kanapą”. Vance stał się bohaterem mało pochlebnych memów, a żartów z jego rzekomych meblowych preferencji nie odmawiali sobie na wiecach poważni demokratyczni politycy.

Już w sierpniu Trump nie krył braku entuzjazmu wobec swojego numeru 2. – W wyborach wiceprezydent nie ma praktycznie żadnego znaczenia. Wybieracie prezydenta. Głosujecie na mnie – powiedział w wywiadzie. Pewnie pożałował swojego wyboru jeszcze bardziej, gdy tuż po wrześniowej debacie megagwiazda Taylor Swift poparła jego konkurentkę. Post na Instagramie, w którym ogłosiła swoje wyborcze preferencje – 11 mln polubień – podpisała „bezdzietna kociara”.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version