Donald Trump mówi, że chce zostać dyktatorem pierwszego dnia urzędowania. Jego deklaracje należy traktować ze śmiertelną powagą.

Prezydentura Trumpa skończyła się – jak jego biznesy – bankructwem. Nie moralnym, bo stosowanie kryteriów dobra i zła wobec cynicznego cwaniaczka nie ma sensu. Nowojorski deweloper sześć razy ogłaszał niewypłacalność i zostawiał na lodzie inwestorów. Znacznie lepiej niż robienie interesów wychodziło mu odgrywanie miliardera w reality show. Po wejściu do polityki zdołał zrujnować najstarszą i skądinąd wielce zasłużoną partię USA. Republikańscy działacze tolerowali coraz dziksze swawole szefa, bo kontrolował fanatyczny elektorat, który był im potrzebny. Tyle że namaszczeni przez Trumpa kandydaci przegrywają w każdym cyklu wyborczym od 2017 r.

Najbardziej spektakularną porażkę ponieśli dwa lata temu. Historyczne trendy, niskie wskaźniki popularności Joe Bidena, największa od czterech dekad inflacja, drogie paliwo, rosnąca przestępczość, dziurawa granica – wskazywały, że republikanie zdobędą obie izby Kongresu i sparaliżują demokratyczną administrację. Nic z tego. Na półmetku rządów Billa Clintona zdobyli 52 miejsca w Izbie Reprezentantów, Baracka Obamy – 63. Tym razem kilka.

Lewica trąbiła, że milcząca większość odrzuciła zagrażający demokracji trumpizm, lecz elektorat nie kieruje się wzniosłymi hasłami, tylko konkretem. Czerwoną falę wstrzymało odebranie Amerykankom prawa do aborcji. Gdyby eksprezydent nie nafaszerował Sądu Najwyższego partyjniakami, którzy unieważnili precedensowe rozstrzygnięcie Roe kontra Wade, skład Kongresu i obsada gubernatorstw stanowych mogłyby wyglądać inaczej.

Ludzie nie lubią, jak robi się ich w konia. Tymczasem Trump wybrał sędziów, którzy prywatnie obiecali mu, że zniosą werdykt przez blisko pół wieku gwarantujący kobietom swobodę wyboru, a na senackich przesłuchaniach kłamali, zapewniając o wierności potwierdzanym wielokrotnie przez poprzedników zasadom. Lider republikanów nie tylko zaszkodził partii, lecz również zniszczył reputację kolejnego organu państwa. Zaufanie wobec Sądu Najwyższego spadło z 40 proc. w 2020 r. do 25 proc.

Przede wszystkim zaś eksprezydent wkurzył kobiety, które niespecjalnie za nim przepadały, a oddają średnio 10 mln głosów więcej niż mężczyźni. Ponadto elektorat zdecydowanie odrzucił kandydatów, którzy powtarzali kłamstwa Trumpa o sfałszowaniu wyborów prezydenckich. W Arizonie demokraci pokonali trumpistów walczących o fotele gubernatora, senatora USA, sekretarza stanu (urzędnika nadzorującego komisje wyborcze i zatwierdzającego wyniki) oraz prokuratora generalnego. Mimo że prawica ma tam o 4 proc. więcej zarejestrowanych zwolenników niż lewica.

W Pensylwanii odpadł Doug Mastriano – kandydat na gubernatora, który 6 stycznia 2021 r. atakował Kapitol, promował teorie spiskowe QAnon oraz chciał zniesienia rozdziału państwa i religii. W Wisconsin – Tim Michels. W Michigan – Tudor Dixon. Demokratom nie zdarzyło się zdobyć dodatkowych stanowisk gubernatorskich podczas wyborów środka kadencji od lat 30. XX w., kiedy rządził Franklin Delano Roosevelt.

Natomiast republikanie stanęli przed egzystencjalnym dylematem. Poparcie Trumpa jest niezbędne do wygrania partyjnych prawyborów, a jednocześnie bardzo utrudnia pokonanie w finałowym starciu kandydata przeciwnej formacji. Tylko nieliczni prawicowi politycy zdecydowali się wypowiedzieć wodzowi posłuszeństwo i w efekcie musieli odejść. Reszta woli stołki. Dla ich utrzymania przyklaskują każdemu szaleństwu. Biznesowy nieudacznik stał się liderem ruchu MAGA (Make America Great Again), nadającego partii ton.

Entuzjastyczni fani byłego prezydenta stanowią 40 proc. wyborców zarejestrowanych jako republikanie, czyli jedną piątą dorosłych mieszkańców USA. Dużo z punktu widzenia wewnątrzpartyjnej dynamiki i mało, jeśli chodzi o rozgrywki ogólnokrajowe czy choćby stanowe. Oszołomy wywierają decydujący wpływ na selekcję kandydatów, jednak ich wybrańcy okazują się niestrawni dla elektoratu niezależnego oraz niezdecydowanego. Jedyne wyjście z pułapki to pokonać oszołoma numer jeden. Odważnych brak. Tegoroczni konkurenci Trumpa do prezydenckiej nominacji Ron DeSantis i Nikki Haley walczyli na pół gwizdka. Tak, by nie urazić lidera, a zwłaszcza jego zwolenników. Dlatego nie mieli szans.

Republikańska wierchuszka nie wykorzystała żadnej z licznych okazji, by odciąć się od Trumpa, któremu w 2016 r. udzieliła aprobaty, zatykając nos. Odpuściła nawet atak na Kapitol, gdy rozwścieczona tłuszcza, poza demokratyczną szefową izby niższej Nancy Pelosi, chciała zlinczować również wiceprezydenta Mike’a Pence’a. Szef rzucił go na pożarcie, tweetując, że „nie miał odwagi zrobić tego, co powinien, by chronić nasze państwo i naszą konstytucję”. Czyli nie sfałszował wyborów.

Od kiedy emerytowany playboy przejął w partii władzę absolutną, działacze wyrzekali się kolejnych pryncypiów, ideowych aksjomatów, tradycji, stawiając na głowie – jak powiada Deklaracja Niepodległości – „prawdy oczywiste”. Dawni pogromcy imperium zła okrzyknęli Putina apostołem cywilizacji chrześcijańskiej, Wołodymyra Zełenskiego – skorumpowanym dyktatorem. Zwolennicy fiskalnej dyscypliny rozdęli deficyt budżetowy do 15 proc. PKB. Wolnorynkowcy zaakceptowali protekcjonizm, doskonale wiedząc, że karne cła powodują jedynie wzrost cen, a firmom dalej nie opłaca się przenosić produkcji do USA. Konstytucjonaliści tolerowali łamanie ustawy zasadniczej, ordynacji wyborczej, kodeksu karnego.

Wielka Stara Partia (Grand Old Party, GOP) zniosła niewolnictwo i wygrała wojnę secesyjną. Demokraci nie wydali prawdziwego męża stanu, póki rządów nie objął Franklin Delano Roosevelt. Kolejne dekady znów należały do republikanów walczących z komunizmem, by za George’a H.W. Busha zwyciężyć. Przez ponad sto lat realizowali zdroworozsądkowy program ochrony swobodnej konkurencji, ożywiania gospodarki cięciami podatkowymi, separowania państwa od stosunków między obywatelami.

Mają na sumieniu maccartyzm, aferę Watergate, zamachy stanu, torturowanie domniemanych terrorystów, jednak błędy stanowiły skutek nieudolnej lub nadgorliwej obrony interesów kraju w groźnej sytuacji międzynarodowej, a nie złej woli, ignorancji, pychy, nepotyzmu, prywaty, korupcji. Umiarkowani konserwatyści wierzą, że powrót do korzeni jest możliwy. Wystarczy przeczekać – wódz ma 78 lat.

Niestety, nie da się wejść dwa razy do tej samej rzeki. Partyjną hierarchię zdominowali działacze stworzeni na obraz i podobieństwo lidera, którym bliżej do Viktora Orbána niż Ronalda Reagana czy choćby Mitta Romneya walczącego z Obamą jeszcze w roku 2012. Czyli epokę temu. Koronny przykład to wspomniany DeSantis, który pokazał, do jakich absurdów prowadzi dogmat o nieomylności wodza. Przypomnijmy, że kiedy wybuchła pandemia, Trump nie chciał nosić maski, bo była „niemęska i ośmieszająca”. Wkrótce niezakrywanie twarzy stało się dla jego wyznawców artykułem wiary.

DeSantis nie poprzestał na pustych gestach. Jako gubernator Florydy zakazał nosić masek uczniom. Zniósł wszelkie ograniczenia sanitarne wprowadzone przez władze niższych szczebli. Zabronił firmom, organizatorom rejsów wycieczkowych, szkołom sprawdzania świadectw szczepień. Przedsiębiorstwa wymagające immunizacji od personelu, także szpitale oraz inne placówki medyczne, karał wysokimi grzywnami. Latem 2021 r. Floryda zajmowała pierwsze miejsce w USA pod względem liczby hospitalizacji spowodowanych COVID-19. Za cztery lata weteran wojny kultur znów stanie do walki o prezydenturę – wraz z wieloma podobnymi mu kandydatami prawicy.

Najważniejszym obowiązkiem lokatora Białego Domu jest dbanie o bezpieczeństwo obywateli. Nie tylko przez mądre prowadzenie polityki zagranicznej, lecz także wewnętrznej. Światowa Organizacja Zdrowia ogłosiła stan zagrożenia pandemią 30 stycznia 2020 r., rekomendując: testy, izolację zakażonych, śledzenie ich ruchów i kontaktów, kwarantanny. Prezydent ignorował zalecenia półtora miesiąca. W tym czasie wirus rozprzestrzeniał się bez żadnej kontroli.

Sekretarz zdrowia ujawnił szokujące braki sprzętu ochronnego – masek, peleryn, przyłbic. Prosił o 4 mld dol. na uzupełnienie zapasów. Trump uznał wniosek za „bezczelność”, zgodził się wyasygnować pieniądze dopiero 6 marca. Sugerował, że koronawirus jest kolejnym oszustwem mediów. Podważał dane, które publikowali podlegli mu urzędnicy. Zapewniał, że chorzy wyzdrowieją bez pomocy lekarzy. Bagatelizował zagrożenie, by nie wywołać paniki na giełdzie, bo tylko hossa dawała mu szansę reelekcji. Odmawiał stanom pomocy federalnej. Gubernatorzy musieli kupować respiratory od zaprzyjaźnionych z członkami rządu pośredników, którzy dyktowali paskarskie ceny.

W sianiu kłamstw pomagały prawicowe media. Atakowały lokalnych polityków zamykających szkoły i biznesy, wyśmiewały maski, zachęcały do publicznych protestów, oskarżając demokratów o niszczenie gospodarki na przekór Trumpowi. Twardy elektorat wierzył. Biali mężczyźni z wykształceniem średnim lub niższym nie lubią jajogłowych, bo ich nie rozumieją. Gdy prezydent zadziwił świat, spekulując, czy można zabić wirusa „wsadzając światło do ciała przez skórę”, bądź czyszcząc organizm wybielaczem (m.in. żrąca soda kaustyczna i niszczący hemoglobinę chloran sodu), jego fani orzekli, że mówi, co myśli, próbuje pomóc, a na medycynie nie musi się przecież znać.

Choć nie da się tego dowieść, można mniemać, że pandemia pochłonęłaby mniej ofiar, gdyby rządził kto inny. A tak, wskutek nieudolności władz i bagatelizowania zagrożeń, chorowało ponad 100 mln Amerykanów, zmarło 1,2 mln. Pracę straciło 50 mln ludzi, innym zredukowano godziny i wynagrodzenia. PKB spadł o blisko 35 proc. Przed pandemią Trump też nie dokonał gospodarczego cudu.

Zniósł ponad 70 rozporządzeń o ochronie środowiska. Wycofał się z porozumienia paryskiego o zmianach klimatu. Pozwolił wydobywać ropę w parkach narodowych. Gospodarka nie zyskała nic. Rozwijała się identycznie jak w 30 najbogatszych krajach OECD. Według Bloomberg News 14 głównych wskaźników ekonomicznych stawiało Trumpa na 6. miejscu wśród siedmiu ostatnich przywódców USA. W porównaniu z końcówką rządów Obamy inwestycje zagraniczne spadły o 2/5. Rekordowego poziomu sięgnął deficyt handlowy.

Prezydentowi została tylko jedna strategia: eksploatować to, co w Ameryce najgorsze: rasizm, szowinizm, podejrzliwość wobec rządu federalnego, zamiłowanie do teorii spiskowych. Stany zniosły segregację rasową dopiero pod koniec lat 60. Drogę do awansu społecznego zamknęły Afroamerykanom przesądy, tradycja, kulturowa odrębność, przesłanki ekonomiczne – zwłaszcza lęk przed wzrostem konkurencji na rynku pracy.

Kilkakrotnie częściej niż inni giną z rąk policjantów. W 2013 r. po zabójstwie Trayvona Martina powstał ruch Black Lives Matter (BLM). Kolejne wybryki funkcjonariuszy sprawiały, że rósł w siłę. Kiedy Derek Chauvin udusił kolanem George’a Floyda, oburzenie eksplodowało. A Trump opowiedział się nie tyle po stronie prawa czy nawet policji, ile zdecydowanej mniejszości białych, którzy twierdzą, że systemowy rasizm i niesprawiedliwość społeczna to mity.

Nigdy nie uznał racji Afroamerykanów. Utrzymywał, że nie ma żadnych pokojowych protestów, a jedynie zadymy nakręcane przez „terrorystyczną Antifę, lewactwo, agitatorów, złodziei, bandytów”. Doszło do tego, że media społecznościowe blokowały wpisy przywódcy USA jako propagujące przemoc. Od chwili startu w wyborach uprawiał tzw. politykę psiego gwizdka, szermował hasłami dla wtajemniczonych, symboliką przejętą z internetowych forów ultraprawicy.

Szukając blisko sześć lat „prawdziwej metryki” Baracka Obamy, Trump mówił: w Białym Domu mieszka przybłęda z obcego nam świata. Żądanie „przywrócenia stanom konstytucyjnych praw” i obrona pomników Konfederacji były ukłonem w stronę tych południowców, którzy wciąż nie pogodzili się ze zniesieniem apartheidu. Ideologiczny konflikt targający Ameryką ma kontekst rasowy, lecz zasadnicza linia podziału biegnie między miastami a prowincją.

Postęp technologiczny, globalizacja gospodarki, cyfryzacja, przenoszenie produkcji przemysłowej do Azji najbardziej uderzyły po kieszeni robotników i farmerów. Minęły czasy, gdy uczciwa praca pozwalała zyskać małą stabilizację z własnym domkiem, samochodem czy dwoma, grillem co weekend, posłaniem dzieci na studia. Najwierniejsi wyborcy Trumpa to przede wszystkim spauperyzowani pracownicy fizyczni.

Niekoniecznie są rasistami, jednak sądzą, że czarni zyskali nieuzasadnione przywileje, a imigranci odbierają Amerykanom etaty. Mają bardziej konserwatywne poglądy w kwestii aborcji, praw gejów, posiadania broni. Kiedyś głosowali na lewicę, uciekać zaczęli w latach 70. XX w. wskutek rewolucji obyczajowej, feminizmu, ruchu praw cywilnych, antywojennych demonstracji. Trump skonsolidował poparcie proletariuszy. Uwierzyli, że jest mesjaszem, który ich zbawi. I choć realizował interesy finansjery oraz wielkiego biznesu, zdania nie zmienili, bo wiara nie podlega racjonalnej weryfikacji. Demokratom zostały mniejszości rasowe i seksualne, ludzie wykształceni, mieszczuchy, młodzież.

Wojna kultur trwa pół wieku, lecz eksprezydent wzmocnił podziały. Całe życie kierował się wyłącznie własnym interesem, nie dba o skutki lania oliwy do ognia. Pod jego rządami z rynsztoków internetu na ulice ośmielili się wyjść i machać swastykami faszyści. Patrick Crusius, który zastrzelił 20 Latynosów w El Paso, powtarzał grepsy prezydenta: „inwazja pasożytów”, „niech wracają do szałasów”, „to nie ludzie, tylko zwierzęta”. Liczba zbrodni z nienawiści skoczyła do poziomu najwyższego od lat 90. A kiedy Trump przegrał wybory, napuścił członków milicji obywatelskich, ugrupowań neofaszystowskich, bojówek antyfederalistycznych na Kongres, by uniemożliwili ratyfikowanie wyników.

Przybyli Trzyprocentowcy (Three Percenters), Obrońcy Przysięgi (Oath Keepers), żołnierze Groyper Army, działacze Tradycjonalistycznej Partii Robotniczej (TWP). Niektórzy nosili koszulki z napisami „6MWE” – „6 milionów (martwych Żydów) to za mało”, „Camp Auschwitz”, „Arbeit macht frei”. Wódz nazwał bandę świrów „prawdziwymi patriotami”. „Okażcie siłę. Walczcie jak cholera, inaczej zabiorą wam kraj!” – szczuł.

Izba Reprezentantów zarzuciła mu nawoływanie do zamachu na organ państwa. Za przyjęciem aktu oskarżenia głosowało 232 kongresmenów, w tym 10 republikanów. Przy poprzednim impeachmencie 13 grudnia 2019 r. partyjnej dyscypliny nie złamał żaden. Kongres oskarżył wówczas Trumpa o nadużycie władzy. Szantażując Wołodymyra Zełenskiego wstrzymaniem pomocy dla Ukrainy, póki ten nie wyświadczy mu przysługi, naraził na szwank bezpieczeństwo kraju. Żądając śledztwa przeciw najgroźniejszemu rywalowi w zmaganiach o Biały Dom, czyli Bidenowi, usiłował dokonać de facto fałszerstwa wyborczego.

Trump obrażał i poniżał sojuszników z NATO, kwestionował sens dalszego istnienia paktu, który określał jako przeżytek zimnej wojny. Były ambasador Stanów Zjednoczonych w Warszawie Christopher Hill już latem 2018 r. mówił mi: „Putin może podjąć nieprzemyślane, skrajnie agresywne działania spowodowane nieodpowiedzialnym, groźnym i chaotycznym postępowaniem przywódcy USA”.

Eksdoradca prezydenta ds. bezpieczeństwa John Bolton wspomina, że podczas wizyty w Polsce latem 2019 r. pytał szefa, co będzie z pomocą wojskową dla Ukrainy. „W dupie mam NATO. Jestem gotów na ultimatum: jeśli nie zapłacicie, nie będziemy was bronić. Ukraina to tylko mur między nami a Rosją” – brzmiała odpowiedź. Bolton wyjaśnia, że słowo „mur” nie oznaczało bariery ochronnej, lecz „zbędną przeszkodę utrudniającą poprawę stosunków Moskwa-Waszyngton”.

Poza Putinem Trump przymilał się do Kim Dzong Una, Xi Jinpinga, Recepa Erdoğana. Zaprosił do Białego Domu skazanego później za korupcję malezyjskiego przywódcę Nadżiba Razaka, szefa tajskiej junty wojskowej Prayutha Chan-ocha, Viktora Orbána, populistycznych premierów Czech – Andreja Babiša i Słowacji – Petera Pellegriniego. Dyktatorzy uwierzyli, że mogą kraść, prześladować, fałszować wybory, a zarazem utrzymywać dobre stosunki ze Stanami.

Republikanin podziwia despotów, bo sam nie szanuje prawa. Łamał konstytucję, która mówi, że urzędnikowi nie wolno przyjmować od obcego rządu „podarunku, wynagrodzenia, urzędu ani tytułu”, np. licencji budowlanych, ulg podatkowych, korzystnych pożyczek. Prokuratury stanowe i federalna postawiły eksprezydentowi 91 zarzutów karnych. Został uznany za winnego 34, trzy procesy zdołał odwlec, a partia wciąż go hołubi.

Jeśli wygra, nigdy nie da się uśpić demonów, które rozbudził. Odda Rosji wschodnią Ukrainę. Skłóci sojuszników. Zatruje planetę tak, że wstrzymanie zmian klimatycznych stanie się niemożliwe. Sięgnie po władzę autorytarną, co wbrew pozorom nie jest trudne. Prezydent USA ma uprawnienia bliskie monarszym, a system kontroli i równowagi nie opiera się na żelaznych gwarancjach, lecz umowie, że gracze honorują reguły. Trump nie rozumie słowa „honorować”.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version