Ta książka nie jest o tym, że ten chlał, a ten miał panienki na boku, a ten był niestabilny, a ten wydzwaniał jak wujas po nocy do kogoś tam. Chciałam pokazać, że problem polskiej prezydentury nie jest tylko problemem Andrzeja Dudy – mówi Dominika Długosz, dziennikarka „Newsweeka” i autorka książki „Tajemnice Pałacu”.
NEWSWEEK: Kto był najlepszym, a kto najgorszym prezydentem w III RP?
Dominika Długosz: Bardzo trudno wyrwać się z myślenia, że Aleksander Kwaśniewski jest naszym najlepszym prezydentem. Zupełnie zapomnieliśmy o aferach z tamtych czasów.
Może to, że przetrwał np. całowanie ziemi kaliskiej przez ministra Siwca, świadczy o tym, jak był lubiany?
— Żyjemy w innych czasach, nie jesteśmy w stanie sobie przypomnieć, jak wyglądały media i świat trzy dekady temu. Popatrz na historię z Charkowa. Wyobraź sobie, że przychodzi do ciebie szef Kancelarii Prezydenta i mówi, że masz czegoś nie puścić. Załóżmy, na potrzeby tej rozmowy, że z różnych powodów podejmujesz decyzję, że przymykamy oko, zabronisz Długosz o tym pisać. Tylko co z tego, skoro w 2025 r. wszyscy mieliby tam komórki i to filmowali. Kwaśniewski nie przeżyłby dziś pięciu lat, przez te wszystkie wtopy, przez pakowanie się do bagażnika, zawijanie się w polską flagę.
Jednocześnie Kwaśniewski podejmował naprawdę dobre decyzje i odnosił realne sukcesy. Wejście Polski do Unii Europejskiej, wejście do NATO, zaangażowanie w politykę wschodnią to również były sukcesy Kwaśniewskiego. I dlatego Kwaśniewski jest najwyżej cenionym prezydentem. Ja też bym go dała na samej górze. Potem już jest naprawdę bardzo słabo.
Wałęsę wyjmujemy poza nawias, bo działał na zupełnie innych zasadach?
— Inne zasady, inna postać, inny człowiek. Ta prezydentura musiała się wydarzyć, ale różnica między Wałęsą a Kwaśniewskim była trochę jak między Mieszko I a Bolesławem Chrobrym. Pierwszy był jeszcze wciąż plemiennym watażką, a Bolesław Chrobry działał w pewnych ramach jako król Polski.
Wałęsa kojarzy mi się tym gościem, który tam wchodzi z siekierą i robi rzeczy, których żaden prezydent by się nie odważył zrobić. I myślę, że nawet gdyby go objęła konstytucja w 1997 r., to on by się nie zmienił. Pozostali prezydenci lądują w tej samej kategorii: bardzo źle.
Średnio czy bardzo źle?
— Bardzo źle.
Lech Kaczyński wiosną 2010 r. był fatalnie oceniany w sondażach. Andrzej Duda ma dziś świetne wyniki. Czym się różni „bardzo źle” Kaczyńskiego od „bardzo źle” Dudy?
— Te sondaże w dużym stopniu wynikały z wojny między prezydentem a premierem. Lech Kaczyński nie był zdolny do starcia z Donaldem Tuskiem. Grali w zupełnie różnych ligach. Kaczyński nie był gotowy również na to, że po drugiej stronie stoją goście, którzy są po prostu – wiem, że to infantylnie brzmi – fajniejsi. Że można metodami narracyjnymi sprawić, że on i jego partia są partią obciachu. Te oceny Lecha Kaczyńskiego, poza tym, że był prezydentem chaotycznym, roztrzęsionym, rozedrganym, w permanentnym fochu, wynikały również z tego, że ta narracja budowana wokół niego przez przeciwników politycznych wyciągała wszystkie te historie.
Znana wpadka po meczu z Austrią na Euro 2008, gdy pytany o najlepszych piłkarzy prezydent miał odpowiedzieć „Artur Borubar i Roker Pereiro”.
— Ty wiesz i ja wiem, że on powiedział „Artur Boruc bardzo”. Irasiad też został zapamiętany. Udawało się wtedy stworzyć te narracje.
Natomiast Andrzej Duda jest prezydentem bardzo złym, w zupełnie innej kategorii. On jest prezydentem bezwolnym. Nie jest politykiem, nie nauczył grać w tę grę. Siedzi 10 lat na najważniejszym stanowisku i nadal albo tego nie lubi, albo tego nie umie, albo stracił nadzieję, że może się tego nauczyć. Nie wiem, może on po prostu nie umie w tę grę. Jeśli ja nie umiałabym w jakąś grę, to bym po prostu w nią dalej nie grała. Tylko on nie miał tej możliwości.
Prezydent RP Lech Kaczyński. Maj 2009 roku.
Foto: Leszek Szymański / PAP
Raz miał możliwość, gdy kończyła się kadencja.
— „Bardzo źle” Dudy jest jeszcze gorsze niż bardzo źle Lecha Kaczyńskiego. Andrzej Duda jest niezdolny do bycia poważnym politykiem. Lech Kaczyński miał te możliwości, gdyby nie jego uwarunkowania psychiczne, czyli na przykład to, że jak ktoś atakował Jarosława, to on nie był w stanie tego po prostu odpuścić i przez to podejmował bardzo złe decyzje.
Natomiast Andrzej Duda nie wie, co ma robić. Bardzo by chciał, żeby Jarosław Kaczyński go lubił, a prezes od początku go nie lubił. Od początku go nie szanował. A prezydent chciałby, żeby prezes go szanował. I to wszystko razem moim zdaniem sprawia, że Andrzej Duda jest najgorszym w historii prezydentem. Widziałam ostatnio jakiś taki ranking, w którym Bronisław Komorowski był na ostatnim miejscu. Uważam, że to bardzo niesprawiedliwa ocena, bo on dramatycznie nudny, ale nie był aż tak złym prezydentem. Podjął próby zupełnie innego spojrzenia na polską historię. One bywały żałosne: wiesz, orzeł z czekolady i różowe okulary stworzone z biało czerwonej flagi. To po prostu było złe. Ale trochę też dał się wrobić w to swojemu otoczeniu. Ale wchodząc do Pałacu, miał jakiś pomysł na działanie w warunkach tej konstytucji i przy tych możliwościach prezydenta. Ten pomysł był nudny i źle zrealizowany, ale w założeniu dobry, bo miał na celu zasypanie tych straszliwych podziałów między nami. Rozumiem, do czego on dążył, rozumiem jego polityczny cel, chociaż on nie był w takim stylu politycznym, tej zawziętości, twardości politycznej, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni. Natomiast Andrzej Duda nie pokazał przez te 10 lat nic.
Piszesz w „Tajemnicach Pałacu”, że mamy problem systemowy, bo dajemy prezydentowi olbrzymi mandat, wybieramy go w wyborach powszechnych, do Pałacu wprowadza się człowiek, który dostał 10 mln głosów, a potem nie ma co robić, nudzi się. A ja mam takie wrażenie, że my tak uważamy teraz, to jest kwestia tego, jakich mieliśmy prezydentów ostatnio, a zwłaszcza dekady z Andrzejem Dudą. Gdyby to byli inni ludzie, to byśmy nie narzekali na to, że prezydent ma za małe prerogatywy.
— Ale jacy ludzie?
Gdyby Jarosław Kaczyński wygrał wybory w 2010 r., to miałabyś potężnego gracza politycznego w Pałacu.
— Idziemy w political fiction, jak widzę. Gdyby premierem był wtedy, powiedzmy, Mateusz Morawiecki, to faktycznie mielibyśmy potężnego prezydenta i de facto system prezydencki. Rada Gabinetowa byłaby normalnymi posiedzeniami rządu. Ale w 2010 r. sytuacja była zupełnie inna. Gdyby Jarosław Kaczyński wygrał wybory, to miałby obok siebie Donalda Tuska. I to młodszego o 15 lat, więc bardziej brutalnego i cynicznego niż teraz. Słowem: Kaczyński też nic by nie mógł.
A nie potrafiłby układać się z Tuskiem?
— Andrzej Duda miał momenty w czasie swojej prezydentury, że chyba chciał dogadać się z Tuskiem. Chciał wyciągnąć do niego rękę, przynajmniej tworzył takie wrażenie. I to na bardzo ludzkim poziomie, a nie na poziomie decyzji politycznych.
Podczas zaprzysiężenia rządu Andrzej Duda nie zapowiadał wojny, która nastąpiła później. Ludzie, którzy tam byli, ministrowie, mówią, że on się chciał trochę zaprzyjaźnić. Chciał, żeby wszyscy zostali jego kumplami.
W czasie słynnego spotkania na Kościuszce (na pokładzie okrętu wojennego ORP Generał Tadeusz Kościuszko – red.) Andrzej Duda chciał od Tuska jedynie, żeby go włączył w organizację polskiej prezydencji. Że jeśli będą jakieś spotkania, to żeby to Duda je otwierał. Dlatego ich nie ma w Polsce, bo Donald Tusk się na to nie zgodził. Ale były momenty, w których Duda mówił Tuskowi wprost: szanuj mnie.
Kaczyński by tego nie zrobił. On nie chodził nawet na posiedzenia Rady Bezpieczeństwa Narodowego, kiedy zwoływał je Komorowski. Dlaczego? Bo się obraził na wszystkich.
A może prezes potrafiłby z Tuskiem handlować? Podpisałby ustawę jedną w zamian za coś innego? Z tych samych narzędzi potrafiłby zrobić lepszy użytek niż Andrzej Duda?
— Wchodzimy w sferę psychologii, a nie polityki. Jarosław Kaczyński nie jest zdolny do współpracy z Donaldem Tuskiem. Pójdźmy dalej w political-fiction: gdyby Tusk wyjechał do Brukseli nie w 2014, a w 2011 r. i premierem został np. Grzegorz Schetyna, to sytuacja byłaby zupełnie inna. Kaczyński ze Schetyną by się porozumiał. Z Donaldem Tuskiem po 2010 r. na porozumienie się szans nie było żadnych.
Ale naprawdę nie jest tak, że człowiek czyni stanowisko?
— Trochę tak jest i to, jak oceniamy to stanowisko, jest wynikiem tego, jak oceniamy tego człowieka. Męczyła nas chaotyczność Lecha Kaczyńskiego, jego prezydentura często ocierała się o śmieszność. To, jak prezydent się oburzał, obrażał i jakie to było małe wszystko razem. To, że dużo wybaczamy Aleksandrowi Kwaśniewskiemu, wynika z jego osobowości, z tego, jakim był człowiekiem. Bronisław Komorowski nas wszystkich uśpił. To też wynikało z tego, jakim był człowiekiem.
„Po wystąpieniu Komorowskiego nawet krzesła ziewały” – pisał Paweł Wroński w „Gazecie Wyborczej” po konwencji prezydenta w czasie kampanii reelekcyjnej.
— To była prezydentura, której wszyscy chcieliśmy, ale nie potrzebowaliśmy. Z jednej strony chcieliśmy po Lechu Kaczyńskim, po wojnie o krzesło, po wojnie o samolot wszyscy chcieli trochę spokoju. Bronisław Komorowski ten spokój gwarantował. Tylko tak nas uśpił, tak nas znudził, że nas wykończył. Bo my nie wiemy, czego chcemy od tego prezydenta. Chcemy, by on coś robił, ale kompletnie nie wiemy co.
I to jest, dla mnie, główna myśl twojej książki. Że wymyśliliśmy sobie to stanowisko i właściwie nic poza tym. Nie wiemy, co ten prezydent ma robić w trakcie pracy, nie wiemy, jak go zagospodarować, gdy wyjdzie z Pałacu, nie wiemy, czym ma się zajmować pierwsza dama.
— Ta książka nie jest o tym, że ten chlał, a ten miał panienki na boku, a ten był niestabilny, a ten wydzwaniał jak wujas po nocy do kogoś tam. Chciałam pokazać, że problem polskiej prezydentury nie jest tylko problemem Dudy. To jest nasz problem, bo nie wiemy, czego chcemy od prezydenta. Wybieramy ich, bo ten fajnie mówi po angielsku albo lepiej jeździ na nartach. Jeden z najlepszych PR-owców politycznych w tym kraju powiedział mi, że Komorowski przegrał, bo Duda ma chudą żonę. Bo fajnie jeździł na nartach, bo lepiej wyglądali z Agatą Kornhauser-Dudą, byli bardziej nowocześni, młodsi, fajniejsi, bo – w końcu – Andrzej Duda lepiej mówił po angielsku. Dopiero mieliśmy się przekonać, jak to z tym angielskim jest.
Wybieramy sobie kogoś, kto będzie jak Kwaśniewski, ale nie pamiętamy, że Leszek Miller mówił do niego: Oluś, to nie jest twoja decyzja. Nie pamiętamy awantury o to, kto będzie trzymał flagę podczas ceremonii przyjęcia Polski do Unii Europejskiej. Przecież ta kłótnia była bardziej żenująca niż późniejsza kłótnia o krzesło między Kaczyńskim i Tuskiem.
Wyidealizowaliśmy sobie – moim zdaniem dzięki pierwszej damie Jolancie Kwaśniewskiej – prezydenturę Kwaśniewskiego. Trochę tam było celebry, trochę royalsów, trochę powagi, którą niewątpliwie prezydent miał w sprawach Ukrainy i w sprawach polityki wschodniej, trochę tego, że na salonach czuł się jak ryba w wodzie i potrafił poklepać po plecach każdego przywódcę europejskiego. Z drugiej strony te super zdjęcia w kolorowych pisemkach. Z trzeciej strony disco polo. Wszystko tam nam zagrało.
Będzie kiedyś dobry moment na rozmowę o tym, czego wymagamy od prezydentów, od pierwszych dam, od tych, którzy Pałac już opuścili?
— Moim zdaniem grzechem pierworodnym jest głosowanie w wyborach powszechnych. Ale tu zmiana jest trudna.
Obowiązków pierwszej damy nie musisz już regulować konstytucją.
— Były różne pomysły, także z tym, co robić z były prezydentami, ale zawsze okazywało się, że coś komuś jest nie na rękę. Jedyną instytucją, która jest władna to zrobić, jest Sejm, który z jakiegoś powodu nigdy nie chce się tym zająć.
Wiadomo, rozmowa o obowiązkach pierwszej damy to awantura na kilka tygodni.
— Prawo i Sprawiedliwość złożyło dwa razy projekt ustawy o wynagrodzeniu dla Pierwszej Damy. Raz sam PiS ją uwalił, a drugi raz Senat już z większością Koalicji Obywatelskiej. Rządzący nie chcieli dać pieniędzy Agacie Kornhauser-Dudzie, nie myśląc o tym, że za chwilę w tym samym miejscu może być Małgorzata Trzaskowska. Przez lata nie opłacaliśmy prezydenckim małżonkom nawet składek na ZUS.
Uważam, że to skandal. Wybieramy młodą kobietę… wróć: nie wybieramy. Wybieramy jej partnera.
Jolanta Kwaśniewska w 1995 r. była poważną bizneswoman.
— Zarabiała więcej niż on. Miała poważną karierę przed sobą, ale okazało się, że nie może jej kontynuować. Żadna pierwsza dama nie może. Jeśli założy kancelarię prawną, to ilu będzie miała klientów, którzy chcą coś załatwić u prezydenta?
„Porozumienie bez barier” załatwiło z kolei sprawę fundacji pierwszej damy już na zawsze. To, jak wyglądały wpłaty na tę fundację i jakie były przy nich wątpliwości, sprawiło, że wszystkie następne pierwsze damy uznała, że bezpieczniej będzie wspierać fundacje, które istnieją, ale nie zakładać własnych.
Pamiętajmy też, że po wyjściu z Pałacu pierwsza dama nie może pracować tam, gdzie wcześniej. Dla opinii publicznej już do końca będziesz tą kobietą z Pałacu. Nadal jest masa ludzi, którzy chcą sobie z tobą zrobić zdjęcie, którzy chcą coś z tobą załatwić, którzy chcą powiedzieć Pani Jolu, Pani Aniu, Pani Agato, „jak cudownie panią widzieć”. I zajmują ci pół godziny twojego życia albo po prostu cię nie lubią i chcą ci powiedzieć, że cię nie lubią.
Była pierwsza dama Jolanta Kwaśniewska
Foto: Jakub Kaczmarczyk / PAP
Mam wrażenie, że w różnych krajach kwestie, o których mówimy, są uregulowane. Nie trzeba wymyślać koła na nowo, tylko wystarczy zobaczyć, gdzie to koło wymyślono.
— Można. Ale my potrzebujemy czegoś więcej. Może po 35 latach wiemy już, że wolimy system prezydencki, albo parlamentarno-gabinetowy, bo w to coś co u nas funkcjonuje, jest wpisany konflikt.
Od lat narzekamy na konflikt i polaryzację. Ona zawsze będzie, ale to, jak mamy zbudowany system polityczny, tylko ją wzmaga, sprawia, że ten konflikt jest codzienny. I to niezależnie od tego, czy mamy premiera i prezydenta z jednego środowiska politycznego, czego dowodem niech będzie kohabitacja Leszka Millera i Aleksandra Kwaśniewskiego. Już o współpracy Andrzeja Dudy z PiS nie wspominając.
Nie zawsze prezes był zadowolony.
— A przez pierwsze dwa lata prezydent najchętniej by wisiał u klamki i prosił, żeby prezes zechciał się spotkać. Natomiast jak premier i prezydent są z przeciwnych obozów, no to jest w ogóle koszmar. Oni muszą iść na zwarcie ze sobą.
Kłopot w tym, że nigdy nie będzie klimatu, by się w tej sprawie porozumieć.
— Doprowadziliśmy do tej sytuacji sami, decydując się na wybory powszechne. Ja rozumiem powody, dla których Lech Wałęsa w 1990 r. chciał wyborów powszechnych. I jednocześnie nie wiem, jak z tego wybrnąć, bo też nie widzę sił politycznych, które siądą i ze sobą porozmawiają.
Elektorat uwielbia wybory prezydenckie, w żadnych frekwencja nie jest tak duża.
— Bo to jest proste. Głosujesz na kogoś, kto ma twarz. A to, że ten ktoś obiecuje dużo, a niewiele może, nie ma znaczenia. Nie czytamy programów, chcemy wybrać króla.
Karol Nawrocki obiecuje, że zmniejszy ceny za prąd. Załóżmy, że po wygranej kandydat obywatelski tworzy gabinet, powstaje ustawa, która ląduje w Sejmie. Czy Karol Nawrocki jest w stanie stworzyć w Sejmie taką większość, żeby przepchnąć taki pomysł? Nie.
Co musiałoby się stać, by zwycięzca wyborów 1 czerwca, był dobrym prezydentem?
— Musiałby wejść do Pałacu z całą wiedzą, o której w tej chwili rozmawiamy. Musi zdawać sobie sprawę ze swoich ograniczeń, bo dotychczas wszyscy wkraczali tam jak królowie świata. I ja się w ogóle temu nie dziwię: jesteś po półrocznej kampanii, wszyscy ci mówią „jesteś najlepszy, jesteś diamentem, jesteś mistrzem świata, zdobyłeś 10 milionów głosów”. Nikt tyle nie ma. Nikt. Żaden prezes, żaden kierownik. I nagle się okazuje, że jak tylko zamkną się drzwi, oni ci mówią: „dobra, a teraz sobie posiedź”. Musisz poradzić sobie z tym opadającym przekonaniem o własnej wielkości. To absurdalne, ale najlepiej chyba wiedział to Bronisław Komorowski. On nas zanudził na śmierć, ale miał plan, który by zrealizował, gdyby dostał te następne pięć lat.
Komorowski regularnie organizował w Pałacu debaty dotyczące różnych problemów naukowych, o samorządzie, o opiece społecznej. Współpracownicy Komorowskiego opowiadali, że ci wszyscy goście z Pałacu wychodzili zachwyceni. I potem, jak prezydent jechał do nich do regionu, czy spotykał się z nimi w jakiejś innej formule, to oni byli absolutnie przekonani, że prezydent robi najlepsze rzeczy na świecie, bo on im pomagał. W czasie tych debat prezydent zawsze przychodził na chwilę.
Bronisław Komorowski
Foto: Andrzej Lange / PAP
Powstawało coś z czegoś takiego?
— Nic. Ale prezydent ich wspierał. Potem podrzucał jakieś pomysły na radach gabinetowych, czy wysyłał do rządu jakieś opracowania. Ale głównie chodziło o to, że on będzie człowiekiem, który spotyka się z ludźmi trochę zamiast rządu. Premier od czasu do czasu musi się spotykać z jakimiś ludźmi, z którymi wcale się nie chcę spotykać, a i tak ma dużo pracy. Więc prezydent trochę wziął na siebie. Wiesz, ludzie muszą się wygadać, mieć poczucie, że ktoś ich wysłuchał. I prezydent Komorowski dokładnie to im dawał.
Tylko że nie potrafił tego sprzedać.
— Kompletnie nie potrafił tego sprzedać. Mamy XXI wiek, a nikt nie pomyślał o oprawie medialnych tej działalności. Co nie zmienia faktu, że Komorowski miał na siebie pomysł, którego nie ma Duda. Lech Kaczyński miał chyba taki pomysł, żeby wesprzeć brata. Aleksander Kwaśniewski na drugą kadencję też moim zdaniem pomysłu nie miał. Lech Wałęsa, jak już powiedzieliśmy, to jest trochę inna historia.
A myślisz, że w PO, PiS jest takie myślenie? Że oni już wymyślają, jak ma wyglądać ta współpraca?
— Moim zdaniem jeszcze nie. Mimo deklaracji premiera, że sondaże i komentatorzy nie będą mu mówić, co on ma robić, to oczywiście wszyscy wiemy, że sondaże i komentatorzy mają bardzo duży wpływ na politykę. Na razie jesteśmy w polityce kampanijnej. Ona wygląda zupełnie inaczej niż polityka realna.
Mam nadzieję, że będziemy mieć prezydenta, który będzie umiał powiedzieć: wiem, że rząd ma w planie pracę nad takim i takim projektem ustawy, ja mam taką koncepcję i chciałbym, żebyśmy w czasie jakiejś Rady Gabinetowej o tym porozmawiali. To nie musi być nawet Rada Gabinetowa, przecież kontakty prezydenta z premierem nie muszą odbywać się formalnie. Jerzy Buzek przyjeżdżał do Aleksandra Kwaśniewskiego od czasu do czasu, żeby wyjaśnić różne sprawy, nawet niezapowiedziany. Tusk z kancelarii do Belwederu do Komorowskiego chodził na wino od czasu do czasu. Ale nie mogą być to kontakty polegające na tym, że premier mówi: słuchaj, my ci prześlemy ustawę, a ty ją nam szybciutko podpisz, bo my nie mamy czasu na głupoty.
Bardzo bym chciała, żeby któryś z kandydatów miał pomysł na swoją prezydenturę. Na razie tego nie widzę.
Prezydent Andrzej Duda
Foto: Marcin Obara / PAP
Kilka razy piszesz, że przestrzeń w Pałacu Prezydenckim jest nieużyteczna, nie wiadomo, co z nią zrobić.
— Nie wiemy, co zrobić z prezydentem, nie wiemy, co zrobić z jego żoną, nie wiemy, co zrobić z Pałacem Prezydenckim. To nie jest dom. Żadna z prezydentowych nie chciała w nim mieszkać. Nie dość, że pod sobą masz te wszystkie sale, dywany, żyrandol i całą resztę, to jeszcze ta przestrzeń, którą masz dla siebie, też nie jest przestrzenią twoją. Ona nigdy nie będzie twoja. Nigdy nie będziesz mogła zerwać sobie parkietu i położyć wykładzinki, bo akurat tak lubisz. Możesz sobie postawić kanapę, ale wyobraź sobie salę, która jest pokojem o powierzchni 30 m kw., wysokim na trzy metry i tam wstawiasz meble z popularnej sieci handlowej. No nijak tego nie masz nawet jak ustawić. Siedzisz tam 10 lat i myślisz sobie cały czas, że chciałabyś wrócić do swojego mieszkania w bloku. Strasznie jest to smutne.
W ogóle nie dziwię Komorowskim, że zamieszkali w Belwederze. Belweder jest taki dworkowy, trochę jak willa przedwojenna. Mniejszy, na uboczu, z widokiem na Łazienki.
Kiedyś czytałem, że przed wyborami w USA do sztabów obu kandydatów puka administracja Białego Domu i zabiera na przeszkolenie, by przekazanie władzy nastąpiło płynnie. Rozumiem, że w Polsce…
— …zwycięzca wchodzi do Pałacu i dopiero zaczyna się orientować. On i szef jego gabinetu. Nawiasem mówiąc, my nie wiemy nawet, kto jest ważniejszy: szef Kancelarii czy szef gabinetu. W tej chwili ten drugi, ale u Komorowskiego najważniejszy był Michałowski, czyli szef Kancelarii. My nie wiemy, kto jest ważniejszy i prezydent nie wie, kto jest ważniejszy. Czasem gabinet naprzeciwko niego ma szef gabinetu, czasem szef kancelarii. Podział, kompetencji jest bardzo płynny, bo zależy od tego, kto ile sobie wywalczy. Obecny szef gabinetu tylko knuje, jak wywalić kolejną każdą szefową kancelarii, bo mu wchodzi w paradę.
Jest ktoś, kto pracuje w Pałacu Prezydenckim od 1995 r.?
— W Pałacu jest bardzo dużo ludzi, którzy po prostu są urzędnikami, którzy nie mają stanowisk politycznych i nigdy nie mieli. Kelnerzy, kucharze, osoby sprzątające, ogrodnicy.
Znalazłam może ze trzy osoby, które pracują w Pałacu 20 lat. Ktoś mi opowiadał, że sekretarka Wałęsy pracowała potem u Kwaśniewskiego przez 10 lat.
Dużą wyrwę w zatrudnieniu zrobiła Kancelaria Lecha Kaczyńskiego. I nie mówię tutaj o tragicznym końcu tej prezydentury, tylko o tym, że Lech Kaczyński wszedł i zaczął wywalać ludzi. Po prostu wszystkich, bo tak bardzo nie miał zaufania do byłych komunistów.
W warszawskim ratuszu było podobnie.
— Część pracowników powygrywała nawet procesy z Pałacem Prezydenckim o przywrócenie do pracy, bo zostali w taki sposób i z takimi argumentami zwolnieni. Nie mamy ciągłości instytucjonalnej, nie mamy też tej pamięci instytucjonalnej.
Widzisz osobę, która jest idealnym materiałem na prezydenta albo prezydentkę? Nie musisz wybierać z klasy politycznej.
— Biorąc pod uwagę ograniczenia i wszystko to, o czym rozmawiamy od godziny, i to, że czym innym jest być dobry kandydatem na prezydenta, a czym innym być dobrym prezydentem?
Tak.
— Adam Daniel Rotfeld. To jest ten kierunek. Stefan Meller nie żyje, ale też byłby dobrym prezydentem. Człowiek z gigantycznym doświadczeniem w dyplomacji. Człowiek z wiedzą o świecie, nie unurzany w te polityczne walki plemienne, który byłby w stanie zacząć budować jakąś wspólnotę w Pałacu Prezydenckim.
Książkę „Tajemnice Pałacu Prezydenckiego” Dominiki Długosz można kupić tutaj.
„Tajemnice Pałacu Prezydenckiego”
Foto: Wydawnictwo Czerwone i Czarne