Premier Donald Tusk mówi, że małżeństwo posłów – Kinga Gajewska i Arkadiusz Myrcha nie złamali prawa. To prawda, ale problem leży gdzie indziej. I premier mógł zapowiedzieć, że go rozwiąże.

Afera rozpętała się od informacji, że poselskie małżeństwo – Kinga Gajewska i Arkadiusz Myrcha – pobierają w sumie blisko 8 tys. zł miesięcznie z Kancelarii Sejmu na pokrycie kosztów wynajęcia mieszkania w Warszawie. Media społecznościowe i politycy opozycji zapłonęli świętym oburzeniem: przecież wystarczyłby im jeden dodatek! Jakoś innemu poselskiemu małżeństwu Krzysztofowi i Karinie Bosakom wystarcza. No a poza tym mają całkiem duży dom w odległości zaledwie 30 km od stolicy! Po co im mieszkanie?

Potem dogrzebano się „kontrowersyjnych” wydatków na wyposażenie biur. Gajewska wyposażyła swoje biuro w podwarszawskim Błoniu w robot sprzątający, dwa odkurzacze i zegarek Apple. A Myrcha do swojego biura w Toruniu kupił w ciągu dwóch lat aż cztery ekspresy do kawy. A jakby tego było mało, posłanka Gajewska wypełniła właśnie ręcznie rejestr korzyści, w którym przyznała się do otrzymania dwóch darowizn: domu w Błoniu od rodziców i 40 tys. od własnego męża.

„Spryciarze” – to było najłagodniejsze określenie, jakiego w dyskusji używano o małżonkach. O wiele częściej nazywano ich kombinatorami i złodziejami. „Firmą wałek”, która naciąga państwo na wydatki i prowadzi ekstrawagancki tryb życia na koszt podatników.

Nikogo nie przekonywał argument, że Gajewska i Myrcha nie złamali prawa. I że wszystko, co kupili do swoich biur, jest tak naprawdę własnością Kancelarii Sejmu, a nie poselskiego małżeństwa. Liczyło się tylko wyciąganie im kolejnych wydatków i bicie w nich jak w bęben. Walenie w nich, bo to nie była zwykła krytyka, a brutalny hejt. Ten hejt trwa już kolejny tydzień, podobnie jak prześciganie się w wynajdowaniu kolejnych dowodów ich pazerności. I chyba nikt nie zauważył momentu, gdy krytyka zamieniła się w hejt, a hejt w zwykłą nagonkę.

Dziś – można to usłyszeć od wielu posłów – Gajewska i Myrcha są u kresu wytrzymałości. Napadani i rozliczani nie tylko w sieci, ale też na ulicy, a nawet w przedszkolu, do którego chodzą ich dzieci. Bo do tego właśnie prowadzi nagonka. Każda, nie tylko ta.

Nie byłoby jej, gdyby przepisy jasno regulowały, na co posłowie i senatorowie mogą wydawać publiczne pieniądze. Gdyby precyzowały, że owszem, do biura można kupić ekspres do kawy, ale już nie smartwatch, jak zrobił to Arkadiusz Myrcha.

Podobnie można by przecież zrobić z dodatkami na wynajęcie mieszkania. Poseł lub posłanka ma własne lokum w odległości 30 km od miejsca pracy, czyli sejmu? Dodatek się nie należy, niech podróżuje do domu, niekoniecznie nawet komunikacją publiczną, która przecież i tak jest dla niego darmowa. Niech jeździ własnym samochodem i rozlicza kilometrówki. Ale rzetelnie, a nie tylko deklaratywnie. Bo na razie jest tak, że może zadeklarować dowolną liczbę kilometrów i nikt tego nie sprawdzi. Kancelaria Sejmu po prostu wypłaci kilometrówki, choćby nawet na pierwszy rzut oka wyglądały na naciągane.

Dlaczego w parlamencie nie może być tak, jak w każdej innej większej firmie? Jest program do rozliczania delegacji, w którym trzeba precyzyjnie opisać każdą podróż. Godzinę wyjazdu, godzinę powrotu, liczbę przejechanych kilometrów. A przede wszystkim podać cel wyjazdu i uzasadnić, dlaczego był on konieczny. Inaczej rozliczenia nie zaakceptuje szef, a za nim księgowość.

Gdyby każdy parlamentarzysta musiał tak się spowiadać ze swoich wyjazdów, błyskawicznie skończyłoby się naciąganie systemu. Bo to mozolna robota, trzeba do niej przysiąść, dokładnie opisać, dokąd i po co się jechało. I nawet gdyby wykonywał ją pracownik biura poselskiego czy senatorskiego, byłoby trudniej. Bo przecież wstyd nakłaniać kogoś do wpisywania nieistniejących podróży, tak bezczelny był tylko europoseł Ryszard Czarnecki zlecając to asystentom. A przecież dzięki temu, że Parlament Europejski ma system rozliczania europosłów, w końcu i kombinacje Czarneckiego zostały wykryte.

I o to właśnie chodzi: o system. System, który by nie pozwalał nie tylko na mniejsze czy większe przekręty, ale nawet na delikatne naciąganie. Bo jeśli systemu nie ma, a przepisy wynikające z ustawy o wykonywaniu mandatu posła i senatora na to pozwalają, ludzie będą z nich korzystać. Interpretować je na swoją korzyść, a nawet bezczelnie nadużywać. Nie pomogą żadne zasady etyczne, wygra spryt i chęć dodatkowych korzyści.

Nie mam najmniejszej chęci bronić Gajewskiej i Myrchy, bo wiele wskazuje na to, że naciągali system jak gumę, czynili z niego źródło wygodnego życia. Ale dopóki nie przekroczyli prawa, można im co najwyżej zarzucać zbytnie przywiązanie do wygody i luksusów. A nie złodziejstwo czy robienie przewałów, o co chętnie oskarżają ich internauci.

Gdyby takie przepisy były, nie doszłoby do tego, co widzimy teraz: brutalnej nagonki na dwoje posłów. A jak wiadomo, nagonka nigdy nie prowadzi do refleksji nad tym, co się stało. Wręcz przeciwnie, budzi strach, wstyd, a przede wszystkim chęć udowadniania, że nic się nie stało.

Bo owszem, stało się, na co zwrócił nawet uwagę premier Donald Tusk podczas zakończonego właśnie wyjazdowego posiedzenia klubu Koalicji Obywatelskiej. Porównał ich do polityków PiS, którzy okradali państwo na miliony i ostrzegł, że jeśli dojdzie do podobnych sytuacji media będą bezlitosne. Przypomniał też, że przecież Gajewski i Myrcha nie złamali prawa.

I tu właśnie leży problem. Zamiast przypominać, że można naginać prawo, premier mógł po prostu powiedzieć, że doprowadzi do zmiany tego prawa. Tak, aby już nigdy żadnemu posłowi czy senatorowi nie opłacało się go naginać. Ani nawet nie chciało się tego zrobić. I aby żaden nie był z tego powodu tygodniami hejtowany. Hejt niszczy, nie uczy.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version