Był już na granicy życia i śmierci, ale jak miał publicznie wystąpić, cały organizm tak się mobilizował, że stawiał ojca do pionu. A potem w domu siedział przy stole zgaszony, wycofany, małomówny – Marianna Stuhr o rodzinnych rytuałach, życiu na wsi i ostatniej podróży do Włoch.

Marianna Stuhr: Nieobecnego, to było nieustanne czekanie na tatę. I często też na mamę, skrzypaczkę. Nasze dzieciństwo z Maćkiem było podporządkowane planom zawodowym rodziców. W tamtych czasach jak komuś dano możliwość rozwijania się na najwyższym poziomie w Polsce i za granicą, to głupotą było z tego nie korzystać.

Trudno to dzisiaj wytłumaczyć, ale przez lata formą kontaktu z tatą była możliwość oglądania go w pracy z perspektywy kulis, widowni, teatralnych korytarzy. Brakowało mi codziennego, normalnego bycia z nim.

– Żeby był tylko dla mnie. Bycie osobą publiczną wiązało się z przywilejami. Na przykład mogliśmy w drugiej połowie lat 80. wyjechać z rodzicami na wakacje do Włoch, bo tata grał tam przedstawienia, a mama koncerty. Moi rówieśnicy nie mieli takich możliwości.

Ale był tak popularny, że wyjście z nim na plac zabaw albo spacer po mieście właściwie nie wchodziło w grę. Dzisiaj, broń Boże, nie mam o to żadnych wyrzutów ani pretensji, ale wtedy miałam potrzebę, żeby mieć więcej rodziców.

– Czy przytulał, układał klocki, bawił się lalkami? Nie. Tyle że mało który ojciec w tamtych czasach bawił się lalkami z córką.

Chodzi raczej o zaangażowanie w codzienny świat dziecka… Może dlatego, że sam był wychowany w bardzo twardym, suchym domu, w którym panowała duża kindersztuba. Taki miał wzorzec od taty, ale jego mama była bardzo ciepłą osobą i dała mu wiele miłości. Przeczytałam w jego ostatniej książce „Z biegiem dni”, że nie był nauczony okazywania rodzinnych uczuć, gdyż obydwoje rodzice byli jedynakami i on również, a zatem nie wyniósł z domu wzorców dzielenia się emocjami z innymi, zabiegania o swoją pozycję w rodzinnym gronie.

Przez lata wykładał w szkole teatralnej, bywały momenty, kiedy ta profesorska maniera wkradała się do naszego życia rodzinnego. Jego ojcowanie (przeważnie) polegało na odpytywaniu, dopytywaniu, byciu raczej belfrem niż czułym ojcem, który głaszcze, całuje, mówi, że kocha najbardziej na świecie. Miernikiem ojcowskiej troski było pytanie, jak sobie radzę w nauce, wspieranie mnie, jeśli chciałabym się rozwijać, zapisanie na jakieś dodatkowe zajęcia.

Tata nie potrafił się po prostu bawić. Nawet jak miał wolny czas, to pisał, czytał, był zanurzony w gazetach. Zawsze trzeba było szanować jego czas, bo miał go za mało, żeby mu nie przeszkadzać, bo musiał odpocząć, nie można było być za głośno. Ale jak brałam udział w olimpiadzie z języka polskiego, to pomagał mi się przygotowywać i wywiązał się znakomicie.

– Jak był w Krakowie, to w weekendy zabierał nas z Maćkiem do orbisowskiego hotelu Holiday Inn na basen. Znał chyba obsługę jeszcze z czasów, kiedy kręcił tam „Wodzireja”. Po pływaniu szliśmy do restauracji, gdzie zamawiał nam de volaille’a z frytkami i butelkę pepsi.

– Z czasem, im bardziej tata był doceniany przez środowisko i publiczność, tym gorzej znosił, że domownicy mają do niego inny stosunek. W domu następowała detronizacja wielkiego aktora Jerzego Stuhra, a on ciężko znosił schodzenie z piedestału. Dla nas był ojcem, dla mamy – mężem, my nie widzieliśmy w nim pana rektora ani postaci filmowej. Mama czasami musiała go strofować, żeby zaczął z nami rozmawiać, a nie do nas przemawiać.

Poza tym był samcem alfa, został wychowany w patriarchalnej rodzinie i jak założył swoją, siłą rozpędu powtarzał schematy, które widział w dzieciństwie. Wyobrażał sobie, że jest głową rodziny, podejmuje najważniejsze decyzje. Ale taki model nie przewidywał, że głowy rodziny ciągle nie ma w domu. A przecież pod jego nieobecność rodzina musi funkcjonować, ktoś podejmuje decyzje, gasi pożary, zarządza codziennością. I kiedy pojawiał się po kilku tygodniach stęskniony, chciał się podzielić swoimi historiami i oczekiwał, że życie rodzinne ustanie, wszyscy spoczniemy u jego stóp i wysłuchamy opowieści. Nie przewidział, że trzeba zrobić pranie, obiad, pracę domową, wyjść z psem, iść na wywiadówkę. Setki kompletnie trywialnych czynności, w których ojciec nie mógł się odnaleźć. Wtedy czuł się nieco niepotrzebny.

– Wrócił po kilku miesiącach kręcenia „Deja vu” w Odessie. Już na moje dziecięce oko był wykończony. Rano zaczął mieć drgawki, puszczać bąble nosem i się dusić. Przez chwilę myślałam nawet, że się wygłupia. Trafił do szpitala na długie tygodnie. Pamiętam potworną potrzebę zobaczenia taty, ale nie mogłam, bo na oddział intensywnej terapii wpuszczano od

18. roku życia, a ja miałam 6-7 lat. Mama kilka razy przemycała mnie, ukrywając przed dozorcą.

– Z jednej strony nic się nie zmieniło, bo zamiast zniknąć z domu na kolejne plany filmowe, wyjechał na kilka miesięcy do szpitali i sanatorium. Ale zaczął chodzić na spacery, wycieczki w góry, grać w tenisa, wrócił do jazdy na nartach. Rodzice chwilę wcześniej kupili dom na wsi pod Rabką, w której ojciec się leczył. Od tamtego czasu stał się ostoją taty.

– Poszłam do szkoły muzycznej i mama dzielnie próbowała ze mną ćwiczyć grę na skrzypcach. Ale okazało się, że połączenie rodzic-nauczyciel nie zdaje dobrze egzaminu. Ona nalegała, ja się opierałam, aż słysząc nasze kłótnie, ojciec stanął w mojej obronie. Mama wiedziała, że jak mi zacznie odpuszczać, to nici z profesjonalnej kariery. Na szczęście zadecydowałyśmy wspólnie, gdy miałam chyba 10 lat, że kończę karierę skrzypaczki. I zmieniłam szkołę muzyczną na normalną.

– W Krakowie co chwila był proszony o zdjęcie lub autograf, co mnie bardzo peszyło.

– Bali się. Kiedy mnie odwiedzali i akurat był w domu, uginały się pod nimi nogi, mieli potworną tremę. Tata w naturalny sposób budował dystans. Chyba jedyną osobą, która się go nie bała, był mój mąż, który wychował się w Stanach Zjednoczonych. Nie miał pojęcia o dokonaniach ojca, jego pozycji w Polsce. Podszedł do niego na kompletnym luzie i się dogadali.

– Nam tego nie powiedział wprost. O tym, że ma wyrzuty sumienia, dowiadywałam się często, czytając jego książki.

Otrzymaliśmy od niego, zarówno ja, jak i mój brat, olbrzymie wsparcie przy wchodzeniu w dorosłe życie. Wiedzieliśmy, że gdyby coś się nam stało, noga się powinęła, on zawsze nam pomoże. Teraz, kiedy nie ma go już z nami, widzę, jak bardzo, mimo wszystko, to wsparcie było dla mnie ważne. Zastanawiam się, czy poczucie braku, jakie mi teraz towarzyszy, to jest forma żałoby? Trudno opisać ten stan, ale to jest tak, jakby ktoś mi coś odciął, amputował. Naprawdę dziwne uczucie…

– Maciek był w lepszej sytuacji, bo miał z tatą wspólną płaszczyznę do rozmów – życie zawodowe, o którym mogli rozmawiać godzinami. Ja też wybrałam drogę artystyczną, ale ojciec kompletnie był nieczuły na sztukę współczesną, nie rozumiał tego, co robię. Owszem, cieszył się, gdy dostałam dobre stypendium, nagrodę, zlecenie, ale nie miał takiej ciekawości, wrażliwości, żeby zrozumieć mój postęp. Myśmy dostawali mało pochwał w dzieciństwie, więc jako dorosła osoba też nie oczekiwałam, że tatuś pochwali, że coś mi wyszło.

Zazdroszczę więc trochę Maćkowi, że miał takie porozumienie z tatą, który mógł mu doradzić, zanalizować rolę, ale jednocześnie podziwiam, że wybrał ten sam zawód. Że się nie bał porównań, oskarżeń o nepotyzm. Ja bym tego nie wytrzymała.

– Przychodził do domu i od razu widział, że wazonik był na innym miejscu niż zazwyczaj, więc ustawiał wszystko tak, jak być powinno. Więc były lekkie nerwy przed jego przyjazdem. Ale z wiekiem mu tu zelżało, a w ostatniej fazie życia już w ogóle przestał zwracać uwagę na poziom estetyki wokół siebie. To był zresztą jeden z objawów jego zapadania się w sobie.

Tata przez lata był bardzo pedantyczny, doprasowany, doczyszczony, elegancki. Zresztą jego ojciec miał to samo. Nie potrafił założyć sportowych butów, nawet na Giewont by poszedł w trzewikach. Śmialiśmy się z dziadka, że jak jeździł do naszego domu na wieś, to przechadzał się po ogrodzie pod krawatem i w eleganckiej butach. I tata do pewnego momentu szedł w tym kierunku.

– Tak, ale był skromnym człowiekiem, nie miał potrzeby gromadzenia drogich przedmiotów. Garnitur nie musiał być od Armaniego, ważne, żeby był elegancki i z dobrego materiału. I jak już zauważał, że coś się lekko zużyło, kupował nowe, ale nie gromadził.

– Pod koniec życia obsesyjnie każdą najmniejszą laurkę, podziękowania, dowód szacunku, pamięci. Jakby musiał sobie udowadniać, że jest jeszcze ważny. Czuł się na tyle niepewny, że stracił umiejętność rozgraniczania, co jest miłym dowodem sympatii, a co ważną nagrodą za działalność społeczną czy artystyczną. Wszystkie te dowody pamięci oprawił w ramki i wieszał w domu na wsi.

To było jedyne miejsce, gdzie ojciec czuł się naprawdę swobodnie i beztrosko. W domu pod Rabką potrafił godzinami jeździć kosiarką czy czyścić basen w kąpielówkach. W ostatnich latach chciał spędzać tam każdą wolną chwilę. Wyobrażał sobie, że na starość zamieszka tam na stałe, kupi elektrycznego meleksa i będzie dojeżdżał te kilka kilometrów do Rabki na kort czy do sklepu.

Tyle że w tych planach nie uwzględniał mamy i innych członków rodziny. Mama też kocha ten dom, olbrzymi ogród, właściwie zasadzony jej rękoma. Ale po miesiącu siedzenia tam już brakowało jej ludzi, chciała się spotykać, pójść na jogę, do kina. A tata w ogóle nie miał takich potrzeb. On najchętniej zaszywał się w swoim gabinecie na górze, gdzie miał widok na cały ogród. Siedział tam i patrzył przed siebie. Najlepiej jeszcze, żeby wnuki pływały w basenie, a jego dzieci sobie rozmawiały przy stole. I żeby przypadkiem nikt nie wymagał, żeby on w tym uczestniczył.

A jednocześnie miał olbrzymie poczucie misji, że musi ludziom dostarczyć refleksji, sztuki na wysokim poziomie intelektualnym. To było dla niego szalenie ważne i motywowało do wracania do zdrowia po ciężkich chorobach.

– Raczej humanisty, człowieka z olbrzymim doświadczeniem życiowym i zawodowym.

To dotyczy też jego opowieści o chorobach. Pojawiały się zarzuty, że nie jest taki ważny, by ludziom mówić, jak mają żyć i się leczyć. Ale jednocześnie dostawał cały czas dowody, że to, co robi, niesamowicie ludziom pomaga. Od dziesiątek osób usłyszał: „Żyję dzięki panu, dziękuję”. Po takich słowach każdy by uwierzył, że swoją postawą czyni dobro.

Tata bezinteresownie pomagał innym. I myślę, że dawał im coś, czego niekoniecznie my jako dzieci doświadczyliśmy od niego w domu. Kiedy mówił o chorobie onkologicznej, rozmówca czuł, że Jerzy Stuhr poświęca mu całą uwagę, jest cały dla niego. Jako jego dziecko musiałam wyszarpywać jakieś chwile, a i tak nie dostawałam takiej uwagi, jaką przez lata dawał obcym ludziom. Bywało, że nawet jak mnie słuchał, to i tak duża część jego myśli już krążyła wokół innego tematu.

– Innym niż ojcem. Po dubbingu osła w „Shreku”, nagrywaniu audiobooków z serii Mikołajka, których mój syn zresztą uwielbia słuchać, próbował wchodzić z wnukami w interakcję, jakieś zabawy, przekomarzania. Robił to zresztą wzruszająco nieudolnie. Wiosną tego roku mieliśmy wspólny rodzinny wyjazd do Rzymu, co było ukoronowaniem jego wielkiego marzenia, aby oprowadzić wnuki po jego ukochanym mieście. Tato nie miał już właściwie sił. Większość dni spędził w wynajętym mieszkaniu, dzielnie wysłuchując naszych relacji z wymyślonych wcześniej przez niego rzymskich spacerów. Wszyscy doceniliśmy wtedy jego niebywałą determinację i walkę, aby nie być ciężarem, aby raz jeszcze spróbować zawalczyć.

– Wydarzeniem, które najbardziej zmieniło tatę, nie był rak, ale udar sprzed czterech lat. Po nim część jego osobowości kompletnie gdzieś odeszła, zaczęło się gwałtowne wycofywanie się z życia, stany depresyjne, zaniki pamięci, brak koncentracji… A jednocześnie towarzyszyło temu całkowite wyparcie swojego stanu. Nie chciał przyznać się przed sobą i przed nami, że podupada również na zdrowiu psychicznym.

– Mama w aktach desperacji ośmielała się mu mówić, że potrzebuje pomocy, że chorobę da się opóźnić farmakologicznie, ćwiczeniami, rehabilitacją. Ale ojciec nie reagował, nie widział potrzeby. Z jego perspektywy wszystko było OK. Był tylko raz u bardzo dobrego psychiatry, neurologa, ale nawet przed nim się nie otworzył, zamęczał go anegdotami, zagrał zdrowego, wesołego mężczyznę. Trudno mi dzisiaj powiedzieć, czy naprawdę nie potrafił podzielić się swoimi lękami dotyczącymi postępującej demencji, czy po prostu już nie umiał jej zauważyć. Nie potrafiła mu pomóc nawet mama, która dzielnie trwała przy nim we wszystkich jego chorobach.

Postępującą degradację widziałam chyba ostrzej niż brat czy mama, która była z nim na co dzień. Na stałe mieszkam za granicą i widywałam ojca regularnie, ale co kilka tygodni. Za każdym razem było coraz gorzej.

– Słabości. Do końca za wszelką cenę starał się wszystkim nam udowodnić, że jest w pełni sprawny. A jednocześnie nie miał sił, co rodziło w nim agresję. Miał pretensje do nas, że za szybko i za dużo mówimy, za głośno wchodzimy, zamykamy drzwi. A nic się nie działo inaczej niż kiedyś, tylko on zwolnił.

– W domu zawsze panowało olbrzymie poszanowanie dla prawa, nic dziwnego, od dwóch pokoleń mamy w rodzinie prawników. Tata jako rektor szkoły teatralnej, a więc urzędnik, był bardziej papieski od papieża. W przypadku kolizji pod wpływem alkoholu wszystko się posypało. Nie potrafił rozgraniczyć dwóch porządków. Jednego, że był winien wykroczenia i że musi za to ponieść konsekwencje. Ale też tego, że ludzie mają prawo o tym pamiętać i wyrażać swoje zdanie. Myślał, że skoro został osądzony, zapłacił karę, miał odebrane prawo jazdy, to temat jest zamknięty raz na zawsze i wszystko będzie tak jak przedtem. Przypominanie o tym wydarzeniu traktował jako akcję wymierzoną w niego. Pamiętam naszą dyskusję, gdy wytoczyłam ostateczne działo i mówię: „Twój tato był prokuratorem. Jakby to on siedział na moim miejscu, też byś mu powiedział: nic się nie stało?”. Uciął rozmowę.

Dzisiaj wiem, że gdybyśmy zareagowali wcześniej na widoczne sygnały nadchodzącej demencji, to tego wypadku dałoby się uniknąć.

– Byłam przekonana, że tata nie zdaje sobie sprawy, że jest na granicy życia i śmierci. Przeżywałam każde jego wyjście publiczne.

Wiedzieliśmy, że spektakl był formą terapii. Że gdyby nie miał tego teatru, to już by się w ogóle zapadł, że musi mieć jakieś zadanie, żeby bardziej o siebie dbać, że to go, krótko mówiąc, trzyma przy życiu. Krystyna Janda doskonale wiedziała, w jakim stanie jest tata, ale ona chyba najbardziej z nas wszystkich wierzyła, że da radę. To ona nas uspokajała: jak będzie źle, to się odwoła, coś wymyślimy. Nie mogłam spać po nocach, myśląc, że zbliża się premiera.

– Że tata stanie przed ludźmi na scenie i zapomni, jak się nazywa, gdzie i po co tu jest. Stresowałam się do tego stopnia, że nie widziałam tego spektaklu.Aktywność zawodowa była jego największą motywacją do zdrowienia, ale jednocześnie wprowadzała go ponownie w chorobę. Kiedyś miał w szpitalu omamy, wydawało mu się, że jedzie pociągiem, tylko nie wie dokąd. Po czym przychodziła pani doktor, a on trzeźwiał: co mam zrobić, żeby wyjść ze szpitala, bo mam umówione za tydzień zdjęcia. Jego największym lękiem i smutkiem w ostatnich latach było to, że miał coraz mniej projektów. I wciąż się zastanawiał, co będzie robił, jak już skończy pisać kolejną książkę, zrobi spektakl… I nagle się okazywało, że tu jakiś epizod jednak wpadł, a tu może przeczytać audiobook. Cieszył się.

Za wszelką cenę chciał mieć wypełniony kalendarz. Ale też wykańczał się pracą, zamiast odpoczywać. Przecież w sercu miał wymienione prawie wszystko, co można było. Zawód dawał mu siłę, ale też prowadził do wyniszczenia. Trwało to właściwie z przerwami od pierwszego zawału aż do końca. Wyobrażałam sobie, że przygoda z „Geniuszem” skończy się śmiercią na scenie, przy pełnej publiczności.

– Zawsze jak miał publicznie wystąpić, cały organizm tak niewiarygodnie się mobilizował, że stawiał go do pionu. A za chwilę w domu siedział przy stole zgaszony, wycofany, nie miał za dużo do powiedzenia i w ogóle niewiele go już interesowało. Nagle się ożywiał, wchodził w środek dyskusji z jakimś kompletnie oderwanym zdaniem i znowu gasł.

W pewnym momencie stał się całkowicie zależny od mamy, bo nie mógł prowadzić samochodu, dozować leków, nie potrafił nawet odebrać telefonu, bo ciągle mu się blokował. Mama pomagała mu się nawet ubrać przed spektaklem, odstawiała go na scenę, a gdy kończył, sprowadzała go ze sceny. Przykre było, że do niej też już nie miał cierpliwości.

– Jakiś czas temu oglądałam w samolocie „Ojca” z Anthonym Hopkinsem, fenomenalnie grającego starszego człowieka, który zaczyna chorować na demencję. Musiałam mieć przerażający wyraz twarzy, bo mąż zapytał, czy oglądam jakiś horror. A ja po prostu zobaczyłam, co za chwilę się zdarzy z moim tatą, jak będzie coraz mniej rozumiał, co się dzieje. I dokładnie za każdym razem, jak się z nim widywałam, odhaczałam kolejne sceny z tego filmu. Przez większość życia był ciekawy świata, ludzi, spraw społecznych, a w tym końcowym okresie, w szpitalu, interesowały go dosłownie trzy tematy: co będzie ze spektaklami, kiedy ukaże się jego ostatnia książka i basen.

– Przy domu na wsi miał basen, tyle że już w bardzo kiepskim stanie. Mama postanowiła zrobić remont pod dyktando właśnie ojca, żeby miał zajęcie. I on w tym szpitalu ciągle dopytywał, jak idą prace, dawał wskazówki. Tata do końca wierzył, że uda mu się pospacerować po swoim ukochanym ogrodzie.

Strasznie smutna ta rozmowa, jasne, że jestem teraz w żałobie, za nami kilkuletni trudny okres choroby, niemniej życie z tatą nie było takie zawsze. Z gruntu był optymistyczną postacią. Owszem, był wymagający, bywał oschły, ale też zabawny. Na każdą okazję miał przygotowany wachlarz wspaniałych anegdot.

Mimo że po udarze rzeczywiście zgasł, to jednak do końca wypytywał o moje dzieci, jak im idzie. Przerastało go chwycenie za słuchawkę i wykonanie prostego telefonu do nas, ale wiem, że uwielbiał dostawać zdjęcia i „update” tego, co się u nas dzieje. Mimo, że tato nie werbalizowal swoich uczuć, czuję i wiem, że bardzo nas kochał i to mi wystarczy.

Marianna Stuhr – malarka, graficzka użytkowa, ukończyła studia na Wydziale Grafiki Akademii Sztuk Pięknych im. Jana Matejki w Krakowie oraz studia doktoranckie na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Mieszka w Niemczech

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version