Ministerstwo Obrony Narodowej poprawia błędy przeciwników i odbudowuje potęgę 11. Lubuskiej Dywizji Kawalerii Pancernej. Na zachód mają wrócić Leopardy. W PiS znów podnoszą się głosy, że czołgi będą bronić Berlina. Pokazuje to, jak słabo byli szefowie resortu obrony znają się na wojskowości.

Na początku 2017 r., ówczesny minister obrony Antoni Macierewicz zdecydował, aby przerzucić dwa bataliony Leopardów z województwa lubuskiego do 1. Warszawskiej Brygady Pancernej. Tłumaczył to chęcią obrony wschodniej Polski. Na zachód trafiły stare, niezmodernizowane T-72M1, które wycofano z Żagania w 1995 r.

Decyzja Macierewicza potkała się z powszechną krytyką ekspertów i żołnierzy. Podkreślali, że dywizję cofnięto w rozwoju o dekady. Gen. broni Waldemar Skrzypczak wprost stwierdził, że działanie Macierewicza to destrukcja i działanie wrogie, które oznacza rozbijanie jednego z najsilniejszych związków taktycznych w Europie o największym na kontynencie potencjale uderzeniowym.

Głosy ekspertów na nic się jednak zdały, Macierewicz był nieprzejednany. Tak, jak teraz, wraz z Mariuszem Błaszczakiem są nieprzejednanymi krytykami odbudowy potencjału 11. Lubuskiej Dywizji Kawalerii Pancernej.

Obaj ministrowie obrony z Prawa i Sprawiedliwości wielokrotnie krytykowali to, jak rozlokowane są jednostki wojskowe w Polsce. Twierdzili, że nie bronią one wschodniej części kraju, gdyż swoje koszary mają na zachodzie. Do działań dezinformacyjnych włączyły się internetowe trolle, sugerując, że polskie czołgi nie bronią Warszawy, a Berlina.

Macierewicz przerzucił więc czołgi pod Warszawę. Przy czym całe zaplecze logistyczne, poligon czołgowy, a nawet załogi, zostały w Lubuskiem. W Wesołej – siedzibie 1. Warszawskiej Brygady Pancernej – nie było ani odpowiednich garaży, ani odpowiednio wyposażonych warsztatów, ani wystarczającej liczby wyszkolonych żołnierzy. Leopardy przez trzy lata stały pod chmurką. Części zamienne wożono z zachód na wschód, a czołgi na ćwiczenia poligonowe w odwrotną stronę.

Wówczas politycy PiS tłumaczyli jednak, że nadrzędną kwestią jest znacznie krótszy czas reakcji na uderzenie przeciwnika i uniknięcie ewentualnego zaskoczenia. Była to i jest nadal dość pokrętna logika, bowiem łatwiej jest zaskoczyć jednostki znajdujące się w zasięgu rakiet taktycznych, niż te, które są rozlokowane na głębokim zapleczu. Nie wspominając o roli, jaką powinien odegrać wywiad w ostrzeganiu przed potencjalnym zagrożeniem na długo, zanim się ono pojawi. Wywiad wojskowy Macierewicz jednak również rozmontował.

Teraz koronnym argumentem stała się sytuacja w Ukrainie. Przebieg tamtej wojny ma dowodzić, że rozmieszczenie jednostek na linii granicy jest najlepsza.

– Gdyby doszło do wojny, to wschód Polski czekałyby takie zdarzenia, jak na Ukrainie, więc nie można do tego dopuścić. Bronimy każdego skrawka polskiej ziemi, ale do tego potrzebni są żołnierze i sprzęt. I nie można go spychać na tyły, na zachodnią granicę, tylko muszą być rozlokowane na wschodzie – mówił ostatnio Mariusz Błaszczak w Telewizji Republika.

Wypowiedź ta doskonale pokazuje, że Błaszczak nie ma pojęcia nie tylko o taktyce działania sił zbrojnych, ale także nie zna przebiegu działań wojennych na Ukrainie.

Ukraińcy o przygotowywanym ataku zostali ostrzeżeni przez swój wywiad i sojusznicze agencje. Dzięki temu byli w stanie wyprowadzić zawczasu jednostki na pozycje obronne. I nie miało znaczenia miejsce dyslokacji w czasie pokoju. Jednostki z zachodu Ukrainy broniły Kijowa, choć od miejsca dyslokacji do stolicy żołnierze mieli do pokonania czasem ponad 600 km. Nie tylko się nie spóźnili, ale i obronili stolicę.

Przykłady można mnożyć. 10. Samodzielna Górsko-Szturmowa Brygada z Kołomyi na południowo-zachodniej Ukrainie walczyła na prawym brzegu Dniepru pod Hostomelem. 14. Samodzielna Brygada Zmechanizowana z Włodzimierza Wołyńskiego pokonała 500 km i broniła Buczy. Jeszcze dalej miała 24. Samodzielna Brygada Zmechanizowana, która wyjeżdżając spod Lwowa, musiała pokonać ok. 1300 km, żeby zająć swoje pozycje pod Popasną w Donbasie.

Czy zabrakło im czasu na reakcję? Nie. Dzięki pracy wywiadu spokojnie i bez pośpiechu mogły zająć wyznaczone pozycje i przyjąć uderzenie Rosjan. Dziś koszary Dowództwa Operacyjnego Zachód służą Ukraińcom za w miarę bezpieczne centra logistyczne i szkoleniowe. Z kolei garnizony, które znajdują się blisko rosyjskiej granicy, regularnie są ostrzeliwane i nie ma możliwości prowadzenia tam szerokich prac remontowych, czy szkolenia żołnierzy. Nie ma to też sensu ze względu na bliskość wroga. Tak jest w Sumach, Charkowie, czy Czernihowie.

Tak właśnie skończyły garnizony, które znajdują się w bezpośredniej bliskości granicy i w zasięgu artylerii rakietowej czy nawet lufowej. Dlatego właśnie Ukraińcy w czasie wojny korzystają z nich w ograniczonym zakresie, a całe zaplecze jest rozmieszczone na zachodzie. Tak też konstruowana była polska obrona. I tak też swoje jednostki w Polsce rozmieścili Amerykanie.

Kiedy Amerykanie wybierali miejsce, gdzie mieli rozlokować swoje jednostki w ramach wschodniej flanki NATO, nie szukali w okolicach Warszawy, Giżycka, czy Elbląga. Wybrali zachód Polski – z powodów czysto praktycznych.

Po pierwsze – znaczne oddalenie garnizonu od baz potencjalnego przeciwnika powoduje, że infrastruktura jest znacznie mniej narażona na zniszczenie. Po drugie – na zachodzie Polski znajdują się duże poligonowe ośrodki szkolenia, czego nie ma we wschodniej Polsce. Z dużych ośrodków poligonowych Wojsk Lądowych na wschodzie Polski liczą się jedynie Orzysz i Nowa Dęba. Problem w tym, że brak tam rozbudowanego zaplecza logistycznego. Ale – co ważniejsze – znajdują się one zbyt blisko wschodnich granic kraju.

Po trzecie – w Lubuskim Żaganiu znajduje się rozbudowane zaplecze techniczne, ułatwiające utrzymanie gotowości bojowej czołgów, a przez porty w Szczecinie i Świnoujściu, albo Hamburgu można szybko i bezpiecznie dostarczyć posiłki, czy uzupełnić straty.

Kolejną kwestią są znacznie lepsze możliwości manewrowe. Wynika to z tzw. głębi operacyjnej. Błaszczak podczas kampanii wyborczej udostępnił fragmenty tajnych planów obrony Polski. Pokazał w mediach jeden z rozdziałów dokumentu, który opisuje m.in. czas, w jakim sojusznicy będą w stanie przerzucić oddziały szpicy na pomoc Polsce. Błaszczak mówił wtedy i wciąż powtarza, że cała wschodnia Polska miała zostać oddana bez strzału. Powtarzając to, nie tylko kłamie, wprowadza niepokój wśród Polaków, ale też podważa kompetencje doświadczonych oficerów liniowych.

Wedle założeń planu obronnego, Polska armia miała bronić się, wykorzystując sporą głębię operacyjną i wysoką mobilność oddziałów opóźniających. Jednostki miały wykorzystać podobną taktykę do Ukraińców – uderzać w kolumny przeciwnika w dogodnych miejscach, których na Warmii i Mazurach jest bez liku. Z kolei brak szerokich dróg prowadzących z obwodu królewieckiego, czy Białorusi miał opóźnić i utrudnić postępy wroga.

Między bajki można włożyć opowieści Błaszczaka, że w Łomży, którą od granicy z Rosją dzieli 155 km, byłaby powtórka z Buczy. Nikt nie zakładał, że bez walki zostanie oddana cała wschodnia część kraju. W tym przypadku były minister zwyczajnie kłamie. Nie rozumie – albo nie chce zrozumieć ze względów politycznych – czym jest głębia operacyjna i jakie ma znaczenie dla prowadzenia działań na współczesnym polu walki. Bardzo źle to świadczy o wiedzy wojskowej byłego ministra.

W czasach rządów PiS żołnierze się śmiali, że politycy ignorują głębię operacyjną, bo pojęcie to wymyślili radzieccy wojskowi. Założenia głębi taktycznej opracował w latach 20. XX w. ówczesny komkor Władimir Kiriakowicz Triandafiłłow, jeden z najwybitniejszych teoretyków wojskowości.

Zakładał on, że przeciwnik wykorzysta pewną odległość od pierwotnej linii frontu – ową głębię – do tego, by manewrować, cofać się i kontratakować na przemian, zamiast twardo bronić się na linii umocnień. Wówczas było to 60-100 km, obecnie, za sprawą pojawienia się dalekonośnej artylerii rakietowej, głębia operacyjna może sięgać kilkuset kilometrów.

Do tego właśnie ma zostać wykorzystana przestrzeń pomiędzy Bugiem a Wisłą. Podobnie Ukraińcy zrobili, wykorzystując przestrzeń pomiędzy granicą a Kijowem, czy granicą a Charkowem. Dzięki temu udało się im skutecznie obronić duże miasta, a co za tym idzie – całe państwo. Politycy PiS z kolei forsują obronę wprost na linii granicy.

Zadziwiające jest to, że Macierewicz i Błaszczak forsują obronę na linii granicy. Tym bardziej że obaj kończyli historię na Uniwersytecie Warszawskim, a historia wszelkich wojen zajmuje większość miejsca w programach nauczania. Można się zastanawiać, czy nie wagarowali podczas zajęć omawiających wyprawę kijowską Piłsudskiego i bitwę warszawską w 1920 r. Podczas pierwszej obie strony wykorzystywały głębię operacyjną, podczas drugiej sowietom zabrakło elastyczności i to Polacy znakomicie wykorzystali przestrzeń.

Musieli przespać zajęcia o wojnie obronnej we wrześniu 1939 r., o działaniach we Francji w 1940 r. i przyczynach rozbicia Armii Czerwonej w lecie 1941 r. W każdej z tych operacji obrońcy sztywno byli rozstawieni na linii granic, co skończyło się tragicznie, kiedy zostali zaatakowani przez mobilne oddziały pancerno-zmechanizowane.

Politykom PiS do myślenia nie dały nawet ćwiczenia sztabowe ZIMA 20, podczas których doktryna Macierewicza poległa z kretesem, a pierwsza faza ćwiczeń zakończyła się katastrofalną porażką. Straty jednostek stale rozmieszczonych na wschodzie Polski wyniosły od 60 do 80 proc., a przeciwnik rozbił obronę w ciągu czterech dni. Posiłki NATO nie zdążyły przyjść z pomocą. Wówczas postanowiono zresetować ustawienia symulacji i powtórzyć ćwiczenia zgodnie z obowiązującą doktryną.

Gen. Rajmund Andrzejczak, ówczesny Szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, mający wolną rękę, rozmieścił jednostki zgodnie z zasadami sztuki wojennej, wyprowadził kontruderzenie z tyłów i bronił się na terenie wschodniej Polski przez 11 dni, do czasu, kiedy dotarły znaczne siły NATO.

Nie przekonało to polityków i oficerów, którzy zawdzięczali awanse Macierewiczowi i Błaszczakowi. Gen. Mirosław Różański, generałom, którzy popierali takie rozwiązanie, rekomendował wówczas naukę gry w szachy. Dziś niektórzy z tych generałów pełną ważne funkcje w Siłach Zbrojnych. W armii mówi się o nich, że z oficerów liniowych stali się oficerami politycznymi.

Obecne szefostwo MON zamierza z powrotem przerzucić Leopardy do Żagania. Ma to przede wszystkim ułatwić logistykę i szkolenie jednostek. W 11. Lubuskiej Dywizji Kawalerii Pancernej obecnie znajdują się czołgi Leopard i T-72. W 18. Dywizji Zmechanizowanej Leopardy i Abramsy, a w 16. Dywizji Zmechanizowanej K2 i PT-91. Znacznie utrudnia to logistykę, szkolenie, ale także współdziałanie wozów w jednej jednostce.

Teraz każda z dywizji ma posiadać jeden typ czołgu. Do 11. LDKP trafią wszystkie Leopardy. Do 18. DZ wszystkie Abramsy, a 16. DZ będzie wyposażona w koreańskie K2. Te także trafią do nowoformowanych dywizji, niezależnie czy będą jednostkami liniowymi czy rezerwowymi. Nie wiadomo z kolei, jakie pojazdy trafią do 12. DZ, która posiada obecnie tylko jeden batalion pancerny. Mogą to być zarówno Abramsy, jak i K2. Jeśli batalion zostanie rozbudowany do brygady, można przypuszczać, że będą to koreańskie czołgi.

Co jest interesujące, za tą decyzją ma stać gen. Wiesław Kukuła, protegowany Antoniego Macierewicza, który przed laty nie oponował, kiedy niszczono największy związek pancerny NATO.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version