Zadzwoniłem do „Dziada”, przedstawiłem się i poprosiłem o spotkanie. Rozmawialiśmy jak dżentelmeni, w biały dzień, przy ludziach. Przyznałem, że nas ograli, ale nie ma sentymentów i muszą oddać papier do druku rubli, który nam ukradli – wspomina gen. Adam Rapacki, były szef Centralnego Biura Śledczego.

Gen. Adam Rapacki: Przełom lat 80. i 90. to zmiana systemu, reformy w służbach. Z jednej strony, w latach 1989-1990 mieliśmy gigantyczny wzrost przestępczości pospolitej, a do tego otwarcie granic i hasło „wszystko, co nie zabronione, jest dozwolone”. Z drugiej strony, służby przechodziły weryfikację i reorganizację. Mieliśmy przestarzały sprzęt i nieprzystające do wyzwań prawo, bo nowi rządzący nie chcieli dać służbom narzędzi, które pozwalałyby ingerować w prawa i wolności obywatelskie. Organa ścigania ewidentnie nie radziły sobie z nowym tworem, jakim była przestępczość zorganizowana. Ówczesny minister Antoni Macierewicz miał teorię spiskową, że za wszystkim kryją się służby specjalne i ich związki z gangsterami.

– Stykałem się z wieloma gangsterami, którzy mieli relacje ze służbami. Teoretycznie współpracowali, ale de facto to wyglądało różnie. W grupie Maraton robiliśmy największych tuzów ówczesnego świata przestępczego i zbieraliśmy wiedzę ze wszystkich jednostek policyjnych. Interesowaliśmy się np. układem wiedeńskim i działalnością „Baraniny”, jednego z najważniejszych bossów międzynarodowych struktur przestępczych. Wtedy też zainteresowaliśmy się mafiami pruszkowską i wołomińską. Ci wszyscy przestępcy działali już od lat 80. Część zaczynała na Węgrzech: jako cinkciarze dokonywali rozbojów na naszych obywatelach, oszukiwali ich przy wymianie walut i sprzedaży złota. Tam się pojawili Ricardo Fanchini i cała masa pierwszoligowych gangsterów. My byliśmy wtedy w głębokiej defensywie.

– Tych zdarzeń było bardzo dużo. Policja przyjeżdżała na miejsce zbrodni już po fakcie i robiła oględziny. W Maratonie wypracowaliśmy zupełnie inne podejście: nie można było siedzieć z założonymi rękami i czekać na kolejne zdarzenie. Jak mamy wiedzę operacyjną, np. o grupie zorganizowanej, to zbieramy siły i wszystkimi dostępnymi metodami staramy się liderów tej grupy wyeliminować, wsadzić do więzienia na lata. Na bazie doświadczeń Maratonu przygotowaliśmy koncepcję oddzielnej służby, pionowo podporządkowanej komendantowi głównemu. Pierwszym dyrektorem PZ był świętej pamięci Marek Ochocki, wspaniały człowiek, byłem jego zastępcą, później zostałem tam szefem.

Ówcześni komendanci wojewódzcy nie chcieli tej struktury. Bali się, że będziemy patrzeć im na ręce. Dlatego w 1993 r. razem z Markiem Ochockim objechaliśmy wszystkie 49 komend wojewódzkich. Tłumaczyliśmy szefom, że jak będziemy zamykali na ich terenie bandytów, to oni będą mieli mniej przestępstw i lepsze statystyki. Nie było łatwo, ale przekonaliśmy wszystkich i od 1 stycznia 1994 r. zaczęło działać Biuro do Walki z Przestępczością Zorganizowaną, tzw. PZ-y. Na początku było nas około 240, tylko w 12 województwach. Później mieliśmy 480 policjantów. W 1997 r. dostałem zadanie, żeby utworzyć Biuro do Walki z Przestępczością Narkotykową. W 2000 r. z połączenia obu tych podmiotów powstało Centralne Biuro Śledcze.

– Do PZ-ów wybraliśmy największych pasjonatów roboty policyjnej z całej Polski. Ludzi, którzy żyli dla tej pracy, mieli duże doświadczenie, wykazywali się ponadstandardowym talentem. Zaczęliśmy wykorzystywać niektóre narzędzia z przeszłości, np. agenturę manewrową, źródła osobowe, które były zweryfikowane i tkwiły w środowiskach przestępczych. Zaczęliśmy wstawiać je do konkretnych grup.

Stosowaliśmy kombinacje operacyjne: wytwarzało się np. jakąś sytuację, wyglądającą w miarę wiarygodnie dla przestępców, ale tylko po to, żeby ich zatrzymać na gorącym uczynku i zabezpieczyć dowody przestępstwa. Wiązało się to ze sporym ryzykiem, bo wtedy jeszcze nie mieliśmy prawa do takiego działania, więc trzeba było pilnować, żeby to nie było prowokowanie. Ale równolegle zaczęliśmy zabiegać o właściwe rozwiązania prawne.

– Za całą operacją stała grupa wołomińska. To oni wpadli na genialny pomysł, że będą produkować fałszywe ruble. Mieli odbiorców na Wschodzie, którzy deklarowali, że będą wprowadzali je do obrotu. Wiedzieliśmy o tym i próbowaliśmy to monitorować. Na pewnym etapie ograli jednak naszą obserwację. Wydawało nam się, że kontrolujemy transport papieru ze znakami wodnymi, a okazało się, że gangsterzy doskonale wiedzieli, że są kontrolowani. Pilnowaliśmy dostawy 5 ton papieru z Niemiec, w gotowości czekał cały oddział antyterrorystyczny. Obserwacja pojechała za samochodem, na który niby przeładowano papier. Chcieli wjechać do lasu, ale tamci zabarykadowali drogę i stali z karabinami. Obserwacja tajna, więc objechała ten las. A później się okazało, że w tym samym lesie gangsterzy mieli drugi samochód. I nasza obserwacja pojechała za tym drugim samochodem, a przestępcy z ukradzionym papierem pojechali w inne miejsce i w ten sposób nas ograli. Byliśmy zabezpieczeni na wiele możliwych sposobów, bo w palety Niemcy wpakowali nadajniki GPS, ale to też zawiodło.

Byliśmy w miarę spokojni, bo w tej grupie mieliśmy swoje osobowe źródło. Gangstera dużego kalibru, który deklarował, że będziemy wszystko wiedzieli. Po paru tygodniach wychodzi na jaw, że fałszywe banknoty wypływają w Ukrainie i Rosji. Przycisnęliśmy towarzystwo do muru, udało się ustalić drukarnię i drukarza. Ale papieru nie było. Rosjanie zidentyfikowali niemiecką fabrykę, z której pochodziły pieniądze. Wysłali notę dyplomatyczną do Niemiec: Jak to jest, że wyprodukowaliście papier, który jest prawie identyczny jak papier do produkcji pieniędzy? Więc zaczęło się robić bardzo już niebezpiecznie, bo realizowaliśmy to wszystko z Niemcami. Okazało się, że gangsterzy zidentyfikowali obserwację niemiecką już na samym początku. Cały czas wiedzieli, że są kontrolowani przez służby, a mimo wszystko podjęli grę i nas przechytrzyli. Więc trzeba było grać dalej. I to niekonwencjonalnie.

– Zadzwoniłem do „Dziada”, przedstawiłem się i poprosiłem o spotkanie.

– Oczywiście, że znaliśmy jego telefon. Pierwsze spotkanie odbyło się w okolicach ul. Malczewskiego, w biały dzień, przy ludziach. Rozmawiamy jak dżentelmeni, że nas ograli i jakie będą tego konsekwencje. Wyjaśniłem sytuację i mówię, że muszą się zmobilizować i rozliczyć z tego papieru.

– Wyjaśnił, że zrzuciła się na to cała ekipa i że on nie może decydować za wszystkich. Były potem kolejne spotkania w okolicach praskiego zoo. Próbowali się targować. W tym czasie równolegle rozmawiałem z „Wariatem” i też uświadamiałem mu, jakie czekają ich konsekwencje. To już była sprawa międzynarodowa. Po kilku rozmowach zdecydowali, że oddadzą papier. Już wtedy jako PZ-y działaliśmy bardzo zdecydowanie, oni wiedzieli, że z nami nie ma żartów.

– Oddawali w ratach, porzucali w różnych miejscach. Dzwonił anonim, że przy drodze leśnej leży składowisko. Oddali nam około 4,5 tony z 5. Gdy później robiliśmy bilans całej sprawy, to zamknęliśmy ponad setkę przestępców, m.in. producentów, drukarza, drukarnie, dystrybutorów. Sporo było zatrzymanych na terenie Ukrainy. Z tarapatów udało się wyjść obronną ręką. Od ministra spraw wewnętrznych dostałem nawet podziękowania i zegarek. Mam go do dzisiaj. Ale nie tylko ja zyskałem na rozwiązaniu tej sprawy – szef niemieckiej komórki, która odpowiadała za zwalczanie fałszerstw pieniędzy, był potem przez długie lata w Europolu szefem działu zwalczania fałszerstw pieniędzy. To była ogromna nauczka, bo decydowaliśmy w oparciu tylko o przekaz obserwacji, która podawała nam nieprecyzyjne dane. Tkwiliśmy w błędzie i przez to gangsterzy nas ograli.

Rozpracowywaliście „Wołomin”, „Pruszków” czy „Mokotów”. Te gangi bardzo prężnie działały od początku lat 90., ale pierwsze poważne wyroki zapadły dopiero w 2000 r.

– Oni cały czas byli na krótkiej smyczy. Już w latach 90., kiedy tworzyliśmy PZ-y, każdy z wydziałów w terenie i centrala miały grupy, którymi się zajmowały. Na przykład w centrali na ul. Puławskiej wydział drugi zajmował się „Wołominem”, a wydział warszawski pracował nad „Pruszkowem”. Każde wydarzenie policjanci z danego wydziału wyjaśniali, kontrolowali korespondencję i robili wszystko, żeby tych pruszkowskich i wołomińskich eliminować. Ale dopiero w 1998 r. pojawiła się instytucja świadka koronnego i osaczony „Masa” zdecydował się pójść na współpracę.

– Jarosław S. spodziewał się, że koledzy z „Pruszkowa” go zabiją. Miał też poważne problemy z prawem, więc dość szybko zdecydował się na współpracę. Pierwszymi jego zeznaniami byłem mocno rozczarowany, bo były pełne ogólników. Mimo to opisywał, jak funkcjonowała cała struktura, kto był w zarządzie. Co prawda my to wszystko wiedzieliśmy, ale on to jeszcze musiał potwierdzić w sądzie. Później już precyzyjnie opisywał podział ról, jak wyglądała struktura „Pruszkowa” w terenie. Ta grupa w pewnym momencie chciała przejąć kontrolę nad zorganizowaną przestępczością w całej Polsce. Wszędzie mieli rezydentów, wyznaczali pełnomocników, którzy organizowali kradzieże samochodów, a także produkcję i dystrybucję narkotyków, przemyt spirytusu, papierosów. Agencje towarzyskie też były kontrolowane i miały część zysków odprowadzać do „Pruszkowa”. Jak ktoś się nie chciał podporządkować, to przyjeżdżali na kilka, kilkanaście samochodów z karabinami, bejsbolami. Opornym strzelali w kolana albo łamali ręce. W ten sposób pruszkowscy budowali potężną strukturę w skali kraju. A mieli jeszcze do tego relacje międzynarodowe, także z rosyjskimi grupami przestępczymi.

Notabene, w czasie naszej rozmowy „Dziad” groził, że załatwią mnie „misie ze Wschodu”. Powiedział: „Ty mnie nie strasz, bo ja przeznaczę 10 tys. papieru i tylko tyle wystarczy. Damy twoje zdjęcie, samochód, którym jeździsz, adres, gdzie mieszkasz. To wszystko wiemy o tobie”. Wtedy dotarło do mnie, że jest niebezpiecznie i gangsterzy mogą stanowić realne zagrożenie dla naszego życia.

Zwłaszcza że w tamtym czasie doszło do zamachu na gen. Marka Papałę.

– I niestety do dzisiaj niewyjaśnionego. To nasza porażka.

– Były takie podejrzenia, ale nie udało się namierzyć, a tym bardziej skazać tamtej osoby. Z przykrością przyznaję, że ta sprawa jest plamą na honorze polskiej policji i wymiaru sprawiedliwości.

Dużym problemem była wtedy korupcja w policji i współpraca z gangsterami.

– Między innymi dlatego tak skrupulatnie dobieraliśmy ludzi do naszego Biura. Staraliśmy się, aby było bardzo hermetycznie, a policjantów weryfikowaliśmy na różne sposoby. Mieliśmy raz sytuację, gdy nasi przykrywkowcy nie mieli dobrze zabezpieczonych dokumentów legalizacyjnych, a gangsterzy przez skorumpowanego policjanta sprawdzili,

że takich dokumentów nie ma w systemie. Bandyci porwali naszych chłopców. Dobrze, że nam się udało ich odbić. Takich sytuacji było sporo, więc bardzo wnikliwie przyglądaliśmy się nawet naszym kolegom, bo wielu z nich prowadziło pracę operacyjną w środowiskach przestępczych i było narażonych na pokusy.

– Jako przełożeni musieliśmy cały czas pilnować, żeby policjant nie pracował dla gangsterów. To gangster miał pracować dla nas. Często koledzy buntowali się, kiedy mówiłem, że źródło informacji współpracuje z instytucją, z policją, a nie z konkretnym policjantem. Jak agent mówił, że będzie współpracował tylko z Kowalskim, to dziękujemy, bo za chwilę pojawiają się relacje inne niż zawodowe. Powszechnie stosowaliśmy też zasadę, że przełożony spotykał się czasami ze źródłem, żeby zweryfikować jego relację z policjantem.

– Piotrek Wróbel – porządny policjant. Uwikłany, bo prokuratura widząc, jak długo działa grupa pruszkowska, stwierdziła, że nasza skuteczność jest zbyt mała. Grupa rzeczywiście urosła w siłę, więc śledczy zbudowali koncepcję, że ktoś musiał ich osłaniać. I Bogu ducha winny Piotrek, który przez jakiś czas prowadził „Masę”, sam padł jego ofiarą. „Masa” zaczął opowiadać różne bzdury na temat Piotrka. Później to odkręcił, no ale Piotrek był zatrzymany, aresztowany, długie lata czekał na uniewinnienie. To kolejna nasza porażka. Systemowa. Nie zbudowaliśmy systemu ochrony naszych ludzi w sytuacji, kiedy są pomawiani przez gangsterów. Bardzo ważna jest rola struktur wewnętrznych Biura Spraw Wewnętrznych w Policji, żeby maksymalnie rzetelnie wyjaśniać te wątpliwości w stosunku do funkcjonariuszy, szczególnie jak pomawiają ich przestępcy. Zresztą jeden z policjantów, słynny „Despero”, którego w „Pitbullu” grał Marcin Dorociński, w związku z oskarżeniami targnął się na życie.

– W przypadku grup przestępczych od dawna stosowaliśmy tę metodę: o realizacji wiedziała bardzo wąska grupa ludzi. Czasami nawet kilkuset policjantów z całego kraju przyjeżdżało w określone miejsca. Zadania rozdawaliśmy o godz. 5.00 rano. Przydział do poszczególnych grup otrzymywali na miejscu, wszystkie role były rozpisane na nuty. Staraliśmy się robić te realizacje w jednym czasie po to, żeby zatrzymać jak najwięcej przestępców, przesłuchiwać ich i wykorzystywać pozyskaną wiedzę.

– To są elementy taktyki policyjnej. Często nie było gdzie umieścić zatrzymanych. Pamiętam, jak na Puławskiej, gdzie nie było warunków do masowych zatrzymań, gangsterzy siedzieli czasem w zwykłych pokojach, przykuci do kaloryfera. Inni byli rozwożeni do stołecznej, wydziału PZ na ul. Okrzei. Czasami korzystaliśmy nawet z pomieszczeń w komendach rejonowych.

– Kilkadziesiąt, a w akcji brało udział kilkuset policjantów. Później okazało się, że paru gangsterów jest za granicą, m.in. „Słowik”, który ukrywał się w Hiszpanii, „Żaba” – w Bułgarii. Nie udało się zatrzymać wszystkich, ale skuteczność była niezła, bo wpadło 80 proc. liderów „Pruszkowa”.

– Dobrze, że w ogóle zapadły, bo na kilka lat mieliśmy ich z głowy. Faktem jest, że były problemy z materiałami dowodowymi. Szacuję np., że „Baranina” miał na koncie kilkanaście zabójstw na zlecenie, ale nigdy nie udało się tego udowodnić. Te dyspozycje wydawane są w bardzo kameralnych warunkach. Najemnik wykonuje robotę, znika i szukaj wiatru w polu. Zabójcami na zlecenie byli albo goście ze Wschodu, albo pomniejsi żołnierze mafii, którzy ginęli potem w innych porachunkach.

– W tamtym czasie było to trudne, bo mieliśmy gigantyczne problemy ze wszystkim. Poza tym przestępstwa były rozciągnięte w czasie. To i tak sukces, że udało się uwikłać i wyeliminować całą masę gangsterów na lata, bo mamy realną poprawę bezpieczeństwa w Polsce. I dzisiaj powiem z dumą, że jesteśmy bezpiecznym krajem.

– Cały czas inspirowałem CBŚ, żeby interesowało się liderami zorganizowanej przestępczości, co do których wiemy, że się nie zresocjalizowali. Wydaje mi się, że Biuro monitoruje niektórych liderów, bo oni wracają jak bumerang. Im dłużej niebezpieczni i zawodowi przestępcy siedzą w zakładach karnych, tym lepiej dla społeczeństwa. Gangsterzy szybko wracają do działalności przestępczej, bo nic innego nie potrafią. A po odsiadce mają nowe znajomości, doświadczenie i autorytet. Trzeba ich stale monitorować i odpowiednio szybko eliminować z gry.

– To było w Warszawie, przełom 1993 r. Policjanci niemieccy rozpracowujący gang Nikosia mówili, że my go nie zatrzymamy, bo on współpracuje ze służbami i jest bezkarny w Polsce. Odpowiadałem, że to nieprawda i udowodnimy to. Dostaliśmy informację od kolegów z Krakowa, że będzie wieczorem w konkretnym miejscu na Żoliborzu. Wzięliśmy broń, ale nawet nie mieliśmy kamizelek kuloodpornych. Pojechaliśmy na zasadzkę, nie powiadamiając nikogo, bo nie było czasu, poza tym było ryzyko przecieku. Zaczailiśmy się i za chwilę podjeżdżają dwa samochody, z jednego wysiada „Nikoś” z ochroniarzem. Ale nie poszli do klatki, w której się spodziewaliśmy, że będą. Chyba coś wyczuli i weszli do innej. No to ja ze Stasiem Szymańskim za „Nikosiem” i jednym ochroniarzem, a za tymi drugimi poszło dwóch naszych kolegów. „Nikoś” z ochroniarzem doszli na samą górę i musieli zawrócić. Ochroniarz wyciągnął broń. Dobrze, że „Nikoś” zobaczył nasze policyjne „blachy”, bo nie wiadomo, jak by się to skończyło. Dali się skuć w kajdanki, zabraliśmy ich na komendę i zaczęliśmy obrabiać. Ale mieliśmy na niego bardzo mało, mogliśmy mu wtedy przypisać tylko jeden samochód. Ale właśnie za to auto „Nikoś” został skazany i siedział.

W Niemczech toczyło się przeciw niemu pięć śledztw za czyny, za które groziło mu kilkanaście lat. Przekonaliśmy Niemców, żeby przekazali nam te materiały. Tłumaczenie akt trwało z rok albo i dłużej. A później te papiery zginęły z prokuratury w Gdańsku. Kiedy się o tym dowiedziałem, opadły nam ręce.

– Nawet biskup na pogrzebie wygłosił mowę, jaki to był porządny obywatel.

– Mamy dziś dużo mniej zdarzeń o charakterze kryminalnym: porwań dla okupu, strzelanin na ulicach, wysadzania konkurencji, ściągania haraczy. Spora grupa przestępców i grup przestępczych weszła w sferę obrotu gospodarczego. Np. za cyberprzestępczością często stoją zorganizowane grupy przestępcze, podobnie jak za wyłudzeniami VAT i innymi przekrętami podatkowymi. Narkotyki od zawsze były, są i będą jednym z głównych dochodów struktur przestępczych. Ważne, żeby tworzyć dobre prawo, w razie luk szybko je uszczelniać, żeby zawężać pole do działania dla zorganizowanych struktur przestępczych.

Pojawia się też na naszym terenie sporo grup cudzoziemskich. I tu jest kłopot, bo przestępcy z Gruzji czy Ukrainy dokonują przestępstw, przemieszczają się dalej, znikają i mamy spore problemy dowodowe. Na szczęście dzisiaj współpraca służb policyjnych jest niezwykle szeroka i dobra. Wypracowaliśmy w UE wiele świetnych instrumentów prawnych, np. pościg transgraniczny, europejski nakaz aresztowania, kanały wymiany informacji przez Europol i Interpol i wiele innych. W latach 90. musieliśmy budować tę wiarygodność, zaufanie do nas. Mamy przetarte szlaki i dziś pod tym względem jest o wiele łatwiej.

– Spokojniejszy, ale nigdy nie można powiedzieć, że mamy temat załatwiony. To działa jak hydra, której macki ciągle się odradzają. Ważne, żeby nas nie prześcignęli, żeby dystans między zorganizowanymi grupami a ścigającą ich policją nie był zbyt duży.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version