Ujgurzy zostali oskarżeni przez chiński rząd o przenoszenie „ideologicznego wirusa” i zesłani do obozów koncentracyjnych. Dziennikarz Geoffrey Cain ujawnia, jak z pomocą globalnych gigantów technologicznych region Sinciang stał się dla Chin poligonem doświadczalnym eksperymentu społecznego i przykładem cyfrowego państwa policyjnego.
Papiery z Sinciangu obejmowały lata 2013–2017 i były dokładnie tym, czego potrzebowałem, żeby zyskać wgląd w mechanizmy systemu ZPDP (Zintegrowana Platforma Działań Połączonych, ang. Integrated Joint Operations Platform, IJOP. Platforma została ujawniona w publicznie ogłaszanych przetargach w 2016 r. — przyp. red.). Treść większości dokumentów wydawała się monotonna; składały się na nie głównie tworzone przez platformę działań połączonych listy podejrzanych osób wraz z miejscami ich pobytu. Na przykład jedna z notatek, do których dotarłem, wspominała o „24 412 podejrzanych osobach, w tym 16 354 w Kaszgarze, 3282 w Hotanie, 2596 w Kezhou i 2380 w Aksu”. Listy te stanowiły jednak istną skarbnicę informacji.
„Za każdym razem, gdy natraficie na ucznia z problemami ideologicznymi albo zaburzeniami emocjonalnymi, dokonajcie jednostkowej oceny sytuacji i postępujcie zgodnie z jej wynikami” – głosił inny dokument, przy czym słowo „uczeń” stanowiło tu eufemistyczne określenie więźnia obozu koncentracyjnego.
Żadnych martwych punktów
„Stwórzcie i rozbudowujcie ukryte siły, działajcie na podstawie dostępnych wam informacji i nie pozwalajcie uczniom na współpracę, by nie sprawiali w ten sposób kłopotów”.
Sformułowanie „ukryte siły” zdawało się sugerować, że strażnicy obozowi powinni przekonywać internowanych, aby donosili na siebie nawzajem.
„Sale sypialne i zajęciowe muszą być w pełni monitorowane. Żadnych martwych punktów”.
Nie mogło też zabraknąć instrukcji, jak „oczyszczać ideologicznie” uczniów.
Foto: Maxim Shemetov/EPA/POOL / PAP / EPA / Reuters Pool
„Skutecznie rozwiązujcie ideologiczne sprzeczności i pracujcie nad złymi emocjami – pouczała jedna z notatek. – Pomagajcie uczniom zrozumieć, że ich dotychczasowe zachowanie, wykroczenia kryminalne i inne niebezpieczne działania są nielegalne. Doradztwo psychologiczne odgrywa ważną rolę w procesie poprawy”.
System przewiduje „przestępstwa”
Poza obozami, w miastach takich jak Kaszgar, skąd pochodziła Maysem (pseudonim głównej bohaterki książki, młodej Ujgurki, z którą autor przeprowadził 14 wywiadów — przyp. red.), krążyły także instrukcje poświęcone metodom kontroli i inwigilacji społeczeństwa.
„Wprowadzając platformę Integracja – brzmiało jedno z pouczeń odnoszące się do systemu ZPDP – korzystajcie ze środków technologicznych, aby uważnie obserwować rodziny i nieznane osoby w gospodarstwach domowych. Korzystajcie z tych możliwości, aby pozyskiwać informacje, prowadzić dochodzenia i gruntownie rozwiązywać problemy”.
„Depesze” zachęcały policję, aby gromadziła więcej danych w przypadku ludzi, którzy według sinciańskiego systemu zaufania społecznego zostali zakwalifikowanie jako „niegodni zaufania”, i wprowadzała je do ZPDP; platforma ta miała następnie zadecydować, czy daną osobę należy zatrzymać za protozbrodnię i odesłać do obozu.
SI orzekała o protozbrodniach – a właściwie o „predykcyjnych działaniach policyjnych”, jak nazywano to w oficjalnej nomenklaturze – bazując na działaniu algorytmu, który analizował, kto w przyszłości może popełnić przestępstwo. Kiedy system natrafił na kogoś podejrzanego o protozbrodnię, wysyłał powiadomienie funkcjonariuszom policji, sugerując dalsze śledztwo lub jak najszybsze zatrzymanie celu. Jako protozbrodnię kwalifikowano pozornie tak niewinne zachowania i sytuacje, jak posiadanie krewnych za granicą albo uczestnictwo w modlitwach, postach i innych praktykach religijnych. Ujgurscy uchodźcy porównywali to do opartego na opowiadaniu Philipa K. Dicka z 1956 roku filmu „Raport mniejszości”, w którym inspektor wydziału protozbrodni bada sprawę człowieka podejrzanego o morderstwo w przyszłym tygodniu.
A jak głęboko sięgała inwigilacja? Kolejny element układanki wyszedł na jaw, kiedy holenderski haker Victor Gevers odkrył, że zbiory danych osób śledzonych i monitorowanych są – co niesamowite – dostępne do publicznego wglądu, bez żadnych ograniczeń związanych z prywatnością inwigilowanych osób.
Foto: ALEX PLAVEVSKI / EPA/PAP
Niezabezpieczoną bazę danych stworzył SenseNets, spółka z branży technologii rozpoznawania twarzy, w której 49 proc. udziałów posiadał chiński gigant SenseTime (firma pozbyła się zresztą wszystkich akcji mniej więcej w czasie, gdy sprawa wycieku informacji wyszła na jaw). Archiwum zawierało dane dwóch i pół miliona osób, w większości z Sinciangu. Można tam było znaleźć takie informacje, jak imię, płeć, pochodzenie etniczne, numer dowodu osobistego, data urodzenia czy nazwa pracodawcy. Ujawnione zostały także lokalizacje 6,7 miliona urządzeń śledzących, które mieszkańcy regionu mijali w przeciągu ostatnich 24 godzin, na podstawie czego można było dokładnie ustalić, gdzie i kiedy przebywali. Do urządzeń tych należały kamery monitoringu, urządzenia mobilne używane przez policję i czytniki dowodów osobistych. Mieściły się w meczetach, hotelach, kawiarenkach internetowych i na posterunkach policji.
Sieć urządzeń śledzących
Według Geversa urządzenia śledzące „stanowią część opartej na sztucznej inteligencji sieci bezpieczeństwa, która wykorzystuje rozpoznawanie twarzy, analizę tłumu i identyfikację osobistą”.
SenseNets utrzymywał, że współpracuje z Microsoftem.
„Microsoft nie jest zaangażowany we współpracę z SenseNets – oświadczył rzecznik prasowy amerykańskiego giganta w wywiadzie dla CNBC już po tym, jak Gevers wyjawił to, co odkrył. – Doszło do naszej wiadomości, że SenseNets bez pozwolenia wykorzystuje nasze logo na swojej stronie internetowej. Poprosiliśmy już, aby zostało usunięte”.
Gevers odkrył później jeszcze jedną niezabezpieczoną internetową bazę danych. Składały się na nią miliony profili z mediów społecznościowych i przypisane do nich nazwy użytkownika na WeChacie. Profilom kobiet towarzyszyły notatki dotyczące tego, czy są „gotowe do rozmnażania”.
Maysem czuła się wstrząśnięta skalą inwigilacji. Nie była tym jednak zaskoczona, w końcu na własnej skórze doświadczyła, jak daleko jest w stanie posunąć się państwo.
Znaleziska Geversa dostarczyły ogromu dowodów na to, że w ramach kampanii, o których opowiadali mi Irfan i inni ujgurscy pracownicy sektora technologicznego, chiński rząd śledzi swoich obywateli poprzez aplikacje mobilne.
Od lipca 2016 roku władze obserwowały między innymi użytkowników stworzonej przez pekiński start-up aplikacji Zapya, która umożliwiała czytanie Koranu i dzielenie się naukami religijnymi z rodziną i znajomymi.
Jedna z rządowych notatek wzywała do zatrzymywania „osób posiadających nawet niewielką ilość [treści dotyczących] separatyzmu państwowego, przemocy i terroryzmu, religijnego ekstremizmu, nagrań audio/wideo o hidżrze albo innych nielegalnych materiałów propagandowych, jeżeli [osoby te] udostępniały [takie treści] członkom rodziny do czytania lub oglądania, nawet przy braku innych poważnych okoliczności”.
– Policjanci sprawdzali nam telefony za każdym razem, gdy nas zatrzymywali – opowiadała mi Maysem. – Jedną z aplikacji, których szukali, była Zapya. Gdyby ją u nas znaleźli, oznaczyliby nas jako osoby podejrzane. I może nawet zostalibyśmy wysłani na kurs reedukacji.
Foto: EPA
Według przecieków rządowych z Zapyi korzystało przeszło 1,8 miliona Ujgurów, w tym cztery tysiące „nieautoryzowanych imamów”.
Aplikacja skanuje telefon
Nie skończyło się jednak na sprawdzaniu telefonów pod kątem zabronionych treści. Policja wkrótce zaczęła prosić albo wprost zmuszać ludzi, aby pobierali na smartfony aplikację o nazwie Jingwang Weishi, czyli „Czyszczenie sieci”. Zespół badaczy z organizacji non profit Open Technology Fund (OTF) poddał ją później analizie i odkrył, że wyciągała podstawowe informacje o telefonie, włącznie z numerem IMEI (international mobile equipment identity; międzynarodowy identyfikator urządzenia mobilnego) i nazwą producenta, co sprawiało, że urządzenie łatwo było śledzić i monitorować.
„Aplikacja skanuje pamięć zewnętrzną urządzenia w poszukiwaniu »niebezpiecznych« plików – pisali analitycy z OTF. – Jeśli jakiś plik zostanie uznany za niebezpieczny, użytkownik otrzymuje powiadomienie, aby go skasować”.
Foto: Imagno / NewsPix
W kwietniu 2018 roku BuzzFeed News, powołując się na chińskie media państwowe, donosił, że policjanci instalują na telefonach zwykłych ludzi także aplikację Bezpieczeństwo Obywatelskie. Umożliwiała ona użytkownikom smartfonów wysyłanie błyskawicznych zgłoszeń na policję, jeśli zauważą coś podejrzanego: mężczyznę z brodą albo liczniejsze niż zazwyczaj zgromadzenie modlitewne.
„Funkcjonariusze Departamentu Policji Urumczi zachęcali wszystkich do pobrania i zainstalowania Bezpieczeństwa Obywatelskiego – można było przeczytać w pewnym oficjalnym chińskojęzycznym sprawozdaniu. – Pomoże to zaangażować wszystkich obywateli w działania ostrzegawcze i stworzyć silny system wsparcia dla kampanii antyterrorystycznej”. Chińskie władze utrzymywały, że w 2017 roku, w pierwszych trzech miesiącach istnienia aplikacji, otrzymały za jej pośrednictwem ponad 30 tysięcy zgłoszeń.
Recytując propagandową mantrę na cotygodniowych zajęciach, Maysem nie potrafiła oprzeć się narastającej paranoi. Nie dlatego, że obserwowali ją ludzie, lecz dlatego, że robiły to maszyny – wyrachowane i pozbawione uczuć.
Czy system komputerowy, który ani na chwilę nie spuszczał jej z oka, naprawdę był tak wszechwiedzący i inteligentny, jak mogło się zdawać? Czy czytał jej SMS-y, śledził, jak korzysta ze smartfona, sprawdzał jej konta w mediach społecznościowych?
– Kiedy jesteś odcięty od informacji, od prawdy, możesz tylko ciągle zgadywać, co się dzieje, i zaczynasz wszędzie węszyć niebezpieczeństwo – powiedziała mi Maysem. – Nie masz pojęcia, kto może patrzeć, kto może słuchać, komu możesz zaufać. Nawet rodzina i przyjaciele mogą być przeciwko tobie.
Fragment książki „Doskonałe państwo policyjne” Geoffrey’a Caina wydanej przez Wydawnictwo SQN. Tytuł, lead i skróty od redakcji „Newsweeka”. Książkę można kupić tutaj.
Foto: Wydawnictwo SQN