Komuniści nie pozyskali chłopów, ziemianie stracili wszystko, chłopi zaś nie zyskali tego, czego naprawdę potrzebowali – mówi dr hab. Anna Wylegała, socjolożka i badaczka oral history, autorka książki „Był dwór, nie ma dworu. Reforma rolna w Polsce„.

ANNA WYLEGAŁA: To oczywiście zależy od punktu widzenia aktorów społecznych, którzy brali udział w reformie. Władze komunistyczne dzięki niej chciały zniszczyć ziemiaństwo, które postrzegały jako klasę sobie wrogą, a jednocześnie pozyskać sympatię chłopów, którzy potrzebowali ziemi. Ziemianie zaś nie chcieli reformy albo uważali, że powinna być przeprowadzona w inny sposób.

– Jej celem było wywłaszczenie właścicieli ziemskich, którzy posiadali więcej niż 50 hektarów ziemi rolnej bądź 100 hektarów powierzchni ogólnej. To nie dotyczyło tylko ziemian – wywłaszczano także ludzi, których uznano za nielojalnych wobec Polski bądź mających niemieckie korzenie.

Dekret z 6 września 1944 r. kategorię beneficjentów reformy zawężał do służby folwarcznej, chłopów bezrolnych lub małorolnych. Jednak chłopi uznani za wrogów Polski ziemi dostać nie mogli – a o tym, kto działa na szkodę państwa, decydowały władze. Z czasem też pojawiły się regulacje umożliwiające chłopom pozyskanie dodatkowych gruntów – co także było uzależnione od opinii władzy. Wszystko to dawało pole do nadużyć.

– Odpowiem pytaniem na pytanie: co znaczą interesy państwa? Państwo przecież tworzą różne grupy społeczne, dlatego jednak postrzegałabym bilans reformy przez pryzmat poszczególnych grup. To prawda, że podczas okupacji już wszystkie stronnictwa polityczne postulowały reformę rolną. Pytanie, czy ta, którą komuniści wprowadzili w życie, okazała się sukcesem. Uważam, że reforma ogłoszona przez PKWN 80 lat temu ostatecznie nie zadowoliła nikogo. Komuniści nie pozyskali chłopów, ziemianie stracili wszystko, chłopi zaś, choć reforma miała dla nich niewątpliwie wymiar godnościowy, nie zyskali tego, czego naprawdę potrzebowali. Setki tysięcy maleńkich nierentownych gospodarstw, które właściwie nie miały racji bytu, nie uzdrowiły polskiego rolnictwa i w efekcie reformy nie stało się ono bardziej wydajne. W Kieleckim tak żarliwie dzielono ziemię na drobne spłachetki, że sami komuniści się przerazili, że to wszystko idzie za daleko. Powstały gospodarstwa, które nie pozwalały „ani żyć, ani umrzeć”, czyli np. przenieść się do miasta. Poza tym reforma zlikwidowała prywatną wielką własność ziemską, ale wprowadziła wielką własność państwową.

– Do sukcesu ekonomicznego – przede wszystkim ziemi. Być może, gdyby całą ziemię zdecydowano się przekazać chłopom, byłoby lepiej. Tymczasem sporo majątków zostało przejętych przez Państwowe Nieruchomości Ziemskie, które potem przekształciły się w znane nam PGR-y.

– Także nie rozwiązały problemu. Chłop nie chciał wcale się przenosić na obce ziemie. Chciał być tam, skąd pochodził, gdzie jego ojcowizna, i tam dostać działkę. Z Kielecczyzny bardzo wiele osób wyemigrowało na ziemie zachodnie, ale i tak ziemi wciąż brakowało.

– To mit, że komuniści dali chłopom ziemię. Tak naprawdę państwo zachowało się jak paser – zabrało ziemię, którą potem odsprzedawało, o czym propaganda nie mówiła. Natomiast chłopi faktycznie mogli ziemię kupić po preferencyjnych stawkach i to rozłożonych na raty. Prawdą jest także, że większość z nich po normalnych cenach nigdy ziemi by nie kupiła. Z drugiej strony była też grupa chłopów, którzy nie mogli sobie pozwolić na spłaty rat i musieli oddawać ziemię. To były niezwykle dramatyczne sytuacje.

Mitem są także odszkodowania, które ziemianie jakoby dostawali. Mogli oni jedynie ubiegać się o uposażenie urzędnika niskiej rangi. Starali się o nie tylko ci, którzy nie mieli innego wyjścia, bo punktem honoru było dla ziemian niekorzystanie z tej oferty.

– Komuniści nie do końca wiedzieli, co z nimi począć i jak je zagospodarować. Chłopi sami się niekiedy do nich wprowadzali, gdy ich zabudowania w czasie wojny ucierpiały. Dwory, które wcześniej budowano z myślą o jednej rodzinie, stawały się w ten sposób mieszkaniami komunalnymi. Dawały dach nad głową, ale już kuchnią trzeba się było dzielić z innymi rodzinami. Ludzie więc montowali w różnych pomieszczeniach piecyki, płyty do gotowania. Najgorzej mieli ci, którym przypadły pokoje na piętrze, bo mieli daleko do zwierząt, musieli nosić węgiel i wodę. Juliusz Karski, syn ostatniego właściciela Włostowa, pamięta, że gdy w kilkanaście lat po wywłaszczeniu zdarzyło mu się być w rodzinnym majątku, zobaczył pod drzwiami każdego pałacowego pokoju, zajmowanego teraz przez chłopską rodzinę, budę dla psa… Tak więc chłopi wcale nie byli zachwyceni tym, że mieszkają tam, gdzie wcześniej dziedzic. Wraz z dworem nie przejmowali jego statusu społecznego.

Tak traktowane dwory musiały popadać w ruinę. Ostatecznie do naszych czasów przetrwało tylko około 15 proc. dworów i pałaców. To daje mniej więcej dwa tysiące obiektów, z których większość jest dziś w ruinie. Lepiej powiodło się tym budynkom, które pełniły funkcje użytkowe, były szkołami, bibliotekami, przychodniami albo przejmowały je jakieś instytucje naukowe.

– Nie docenili tradycji, na jakiej opierało się życie na wsi. Chłopi oczywiście chcieli ziemi, ale mieli poczucie, że została ona im „dana” w niezbyt uczciwy sposób. Sposób przeprowadzenia reformy burzył stary porządek. Chłopi widzieli, że skoro władza raz komuś zabrała ziemię, to w przyszłości też może tak zrobić już z ich polami. Zwłaszcza że Moskwa narzucała potem kolektywizację. Polscy chłopi bali się kołchozów bardziej niż kolejnej wojny.

Po drugie, władza ludowa przyjęła za pewnik, że dziedzic wyzyskiwał chłopa i ten tylko marzy o zemście. Komuniści liczyli, że pozbycie się dziedzica zyska im sympatię wsi. Oczywiście ziemianie byli różni – czasem zdarzali się źli, ale przebieg reformy w Polsce pokazał, że na wsi, mimo napięć i konfliktów, nie było zasadniczo nienawiści wobec ziemian, a w konsekwencji – niemal nie było aktów przemocy ze strony chłopstwa podczas realizacji wywłaszczenia.

– Dokładnie. Role się odwróciły, ale bywało, że chłopi utrzymywali kontakt z ziemianami – teraz zmuszonymi do mieszkania w mieście w ubóstwie przez pierwsze lata po reformie – i przywozili im kasze, nabiał czy mięso. I jeszcze pisali pisma zaświadczające, że ziemianie zachowywali się przyzwoicie.

Gdy wyrzucono rodzinę Morawskich z Planty koło Opatowa i znalazła się ona w Poznaniu, chłopi odnaleźli owdowiałą panią Morawską z gromadką dzieci i z dalekiej Kielecczyzny przywieźli jej wozem prowiant. Z kolei Jan Turnau wspominał, że kiedy jego rodzina musiała się przenieść na Dolny Śląsk, chłopi z ich dawnego majątku, Wlonic, przywozili im wątróbkę i buraki. Dzieci Turnauów miały bowiem anemię.

Chłopi wcale nie byli zachwyceni tym, że mieszkają tam, gdzie wcześniej dziedzic. Wraz z dworem nie przejmowali jego statusu społecznego

– Cieszę się, że pojawiła się w naszych dyskusjach o przeszłości historia ludowa – bo jest ożywcza i wprowadza tematy, które były ignorowane. Z drugiej strony mam co do niej wątpliwości, bo pokazuje perspektywę jednej tylko strony. Pisząc o reformie rolnej, chciałam oddać głos wszystkim uczestnikom tego procesu – władzy, chłopom i ziemianom. Historycy ludowi przekonują zaś, że elity już miały swoje pięć minut, wszystko powiedziały lub napisały i teraz klas uprzywilejowanych już nie trzeba słuchać. Doradzano mi nawet, bym usunęła z książki rozdział o ziemianach. Wtedy książka, właśnie jako historia ludowa, mogłaby się lepiej sprzedać. Nie wyobrażam sobie, abym mogła tak postąpić – mnie interesuje historia społeczna, a nie historia z perspektywy jednej warstwy społecznej.

– Wcześniej, jako socjolożka i badaczka pracująca metodą oral history, zajmowałam się studiami nad pamięcią, przeprowadziłam setki wywiadów ze świadkami historii. Rozmowy z ludźmi chyba weszły mi w nawyk, bo kiedyś podczas zwiedzania wielkopolskiej prowincji ani się obejrzałam, jak grupka miejscowych pod zamkniętą bramą pałacu opowiedziała mi, jak przebiegała reforma rolna w tej miejscowości. Ci ludzie wszystko pamiętali i tamte wydarzenia wciąż były dla nich ważne. Pomyślałam, że to bardzo ciekawe – bo reforma była prawdziwą zmianą społeczną. Badacze pamięci, zanim zaczną nagrywać wywiady, muszą najpierw zobaczyć, co już na ten temat napisali historycy – aby wiedzieć, o co pytać świadków. Poszłam do biblioteki i ku mojemu zdziwieniu okazało się, że po 1989 r. o reformie rolnej właściwie w ogóle nie pisano. Sporo było dobrych prac o kolektywizacji, ale nie o reformie.

– Historyk chce zrekonstruować przeszłość, którą potem ubierze w narrację. Dla mnie najważniejsza jest kategoria doświadczenia: chcę się dowiedzieć nie tylko tego, ile hektarów rozparcelowano, ale przede wszystkim tego, co ta parcelacja znaczyła dla chłopa i ziemianina, co on wtedy czuł i myślał. Przez wiele lat klasyczna historiografia sceptycznie podchodziła do możliwości badania kategorii tak trudnych do operacjonalizacji, jak emocje, zwłaszcza zbiorowe. Dla socjolożki pytanie o emocje i postawy jest oczywiste. Dlatego tak bardzo cenię Marcina Zarembę, który miał odwagę napisać o zbiorowym strachu, prześladującym Polaków po wojnie.

Podstawą mojego warsztatu jest też zakorzenienie w terenie. Nie wyobrażam sobie pisać o miejscu, w którym nie byłam, nie pojechać tam i nie próbować rozmawiać z ludźmi. Lokalna topografia często jest swoistym „sprawdzam” wobec tego, co znajdujemy w dokumentach aktowych. Bo nagle okazuje się, że egzekucja nie mogła się odbyć nad rzeką, bo w tej wsi nie ma rzeki. Jest we wsi sąsiedniej.

– Studiowałam na międzywydziałowych studiach humanistycznych, oprócz zajęć z socjologii chodziłam też na wykłady do historyków i etnologów. To, że ostatecznie pracę magisterską pisałam na socjologii, było po części sprawą przypadku.

W teorii we współczesnej humanistyce akademickiej promujemy interdyscyplinarność, ale w praktyce jesteśmy nieustannie zmuszani do dyscyplinarnych autodefinicji. Niespójności nie są mile widziane. Ja grant na badania o reformie rolnej dostałam w panelu historycznym NCN, książkę napisałam, w moim odczuciu, bardziej historyczną niż socjologiczną, ale nie zaryzykowałam habilitacji u historyków. Więc tak, formalnie jestem socjolożką. Ale najbardziej u siebie czuję się w historii mówionej.

Od historyków słyszę czasami, że nie mam warsztatu. Wspomniany już Marcin Zaremba powiedział mi jednak kiedyś, że miarą warsztatu historyka jest liczba godzin odsiedzianych w archiwum, nie zaś dyplom magistra historii. I ja się z tym zgadzam: pracy ze źródłami aktowymi można się nauczyć, podobnie jak prowadzenia wywiadów, i nie musi się to odbyć na zajęciach uniwersyteckich. Od badacza bez formacji akademickiej w danej dyscyplinie wymaga to po prostu więcej wysiłku.

– Oprócz Marcina Zaremby z polskich historyków bardzo cenię Dariusza Stolę – właśnie za jego perfekcyjny warsztat, także Barbarę Klich-Kluczewską za jej studia o codzienności – to wielkie wyzwanie i niewdzięczny temat, bo trzeba czytać o pralkach, cenach ubrań i jedzenia, a następnie opisać to tak, by było ciekawe. Niezmiennie też Grzegorza Motykę za ogromną wiedzę, lekkość pióra i umiejętne łącznie roli historyka i osoby publicznej na polu relacji polsko-ukraińskich.

Najwięcej jednak zawdzięczam ukraińskiemu historykowi Jarosławowi Hrycakowi, u którego byłam na seminarium magisterskim we Lwowie. O ile od Małgorzaty Melchior nauczyłam się, czym jest dobra socjologia, to Hrycak był dla mnie mentorem w dziedzinie historii. Każde zajęcia z nim to był performance. Czytał psychologów społecznych, swobodnie sięgał do badań socjologicznych, a przy tym opowiadał historię Ukrainy w kontekście historii światowej. Pamiętam, że marzyłam wtedy, żeby pisać kiedyś tak jak on.

– Dzielenie źródeł na mniej lub bardziej wiarygodne ze względu na ich rodzaj jest pułapką. Nie zawsze też źródła powstałe czasowo najbliżej wydarzeniom zawierają prawdę. Wytwórca źródła, np. protokolant spisujący obrady komisji parcelacyjnej w czasie reformy, czasami pisał to, czego oczekiwała od niego władza. Chłop opisujący swoją straszną sytuację w liście do władz koloryzował ją, by darowano mu spłatę raty za przydzieloną ziemię. Gdy ktoś pisze dziennik, to także filtruje przekaz przez swoje emocje albo pisze z myślą o przyszłym czytelniku. Nie ma źródła idealnego.

Źródła pisane poddajemy krytyce i tak samo podchodzimy do źródeł mówionych. Pamięć zniekształca narrację, ludzie czasem kłamią – ale jeśli się ma odpowiednie przygotowanie, można wychwycić, co jest częścią realnego doświadczenia biograficznego świadka, a co jest opowieścią tak długo powtarzaną w danej społeczności, że wszystkim się wydaje, że ją sami przeżyli. Można zauważyć, że świadkowie mijają się z prawdą, a nawet dojść do tego, dlaczego to robią.

– Otóż kartce w archiwum nie zadamy żadnego pytania, w tym przewaga źródła wywołanego, czyli wywiadu. A poważnie – tu nam wchodzi etyka badawcza. W takich chwilach trzeba się zdecydować, czy zależy nam na nawiązaniu relacji ze świadkiem i na wysłuchaniu jego historii, czy jedynie na zdobyciu i potem wykorzystaniu informacji. Ale przecież również klasyczny historyk staje przed problemem, czy ujawnić wszystko to, co wyczytał w aktach.

Historia mówiona narodziła się z potrzeby oddania głosu tym, którzy wcześniej byli warstwą bez reprezentacji historycznej. Zakładała, że badacz nie naciska, nie ocenia, przyjmuje to, co świadek chce powiedzieć, co najwyżej pomaga wyartykułować opowieść. W takim podejściu jest dużo szacunku, jest podmiotowość rozmówcy, ale może się to skończyć tym, że z delikatności nie zapytamy o rzeczy trudne. Czasami trzeba wybrać i albo postawić na wywiad jako akt zapisu świadectwa, albo na wywiad jako czynność wytworzenia źródła historycznego.

– Nie jako prokurator, ale jako badacz. Czasem trzeba poświęcić trochę dobrostanu świadka, aby wyciągnąć informację, na której nam zależy. W przypadku reformy rolnej rzadko byłam w sytuacji, gdy rzeczywiście musiałam mocno dopytywać. Ludzie w gruncie rzeczy mówili o wszystkim chętnie, może jedynie pewien dyskomfort pojawiał się, gdy opowiadali o szabrowaniu dworów czy ich późniejszej dewastacji.

Najtrudniej jest usłyszeć o tym, czego ludzie naprawdę się wstydzą. Nie o szabrze, a o krwi. Podczas moich wieloletnich badań terenowych w Galicji Wschodniej, w społecznościach, gdzie dochodziło do mordów sąsiedzkich, często zdawałam sobie sprawę z tego, że moi rozmówcy nie mówią wszystkiego. A mi czasem aż cisnęło się na usta pytanie: czy pan także rzucił wtedy kamieniem?

Bywało i tak, że ktoś w pierwszej godzinie rozmowy nie mówił prawdy, ale w drugiej czy w trzeciej już się otwierał i opowiadał. Miało to dlań walor wręcz wyzwalający. Słyszałam więc wielokrotnie o tym, jak to „nasi chłopcy” zabili Żyda czy Polaka. Zawsze proponowałam wówczas anonimowość przy archiwizacji relacji, choć w małej społeczności jest to iluzoryczne. Nazywam to szczerością ostatniej szansy – starzy ludzie mówią, jakby chcąc się rozliczyć przed śmiercią z tego, co widzieli. Pomaga też to, że jestem obca – nagram, wyjadę i rozmówca już nigdy nie będzie musiał spojrzeć mi w oczy. Dlatego trudnych pytań nie należy zadawać od razu, bo wtedy nasz świadek się usztywni – lepiej poczekać, aż będzie gotowy opowiedzieć swoją historię na swoich warunkach. Całą historię, w której znajdzie się też miejsce na rzeczy trudne.

Dr hab. Anna Wylegała – socjolożka, adiunktka w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN. Autorka książek „Przesiedlenia a pamięć: studium (nie)pamięci społecznej na przykładzie ukraińskiej Galicji i polskich Ziem Odzyskanych” (Warszawa 2014) oraz „Był dwór, nie ma dworu. Reforma rolna w Polsce” (Wołowiec 2021), za którą w 2022 r. otrzymała nagrodę im. Kazimierza Moczarskiego, nagrodę historyczną Klio oraz nagrodę im. Tomasza Strzembosza. Współzałożycielka Polskiego Towarzystwa Historii Mówionej. Obecnie kieruje polską częścią międzynarodowego projektu dokumentacyjnego „24.02.2022, 5 rano: Świadectwa wojny”, którego celem jest zapis ukraińskiego doświadczenia rosyjskiej agresji

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version