Doskonale wychodzi nam niezauważanie tego, czego widzieć nie chcemy, co wytrąca nas z dobrego nastroju, sprawia, że czujemy się niekomfortowo. Akurat nadchodzi czas, gdy możemy podjąć ten wysiłek.
Mam taką niezbyt brawurową, banalną nawet tezę: w sprawie tego, co dzieje się na polsko-białoruskiej granicy, lepiej stać tam, gdzie Janina Ochojska, Helsińska Fundacja Praw Człowieka i inne organizacje, które pilnują tam elementarnych praw. I bardzo daleko od miejsca, gdzie stoją politycy, zarówno opozycji, jak i koalicji rządzącej.
Nie wiem, kiedy to się stało, chyba jak zwykle nie było jednego momentu, po prostu pewnego dnia zdanie „Polityka rządu KO z przyległościami w sprawie granicy polsko-białoruskiej nie różni się niczym od polityki PiS” przestało wywoływać emocje, stało się trafnym, pozbawionym emocji opisem rzeczywistości. Stwierdziliśmy fakt i zajęliśmy się swoimi sprawami.
Nie chcę epatować krwawymi opisami i obrazami ludzkich dramatów, świadectw od reporterek i reporterów jest przecież mnóstwo. Na poziomie opisu rzeczywistości kontrowersji zresztą nie ma: na wschodniej granicy Polski dzieje się tragedia. Giną ludzie. A odpowiedzią naszych władz – niezależnie od tego, kto akurat jest przy tej władzy – jest wznoszenie murów i odsyłanie przybyszów i przybyszek z powrotem do lasu.
Nie posądzajcie mnie o naiwność, doskonale rozumiem, skąd się wziął zwrot dokonany przez Donalda Tuska. Jeśli premier mówi o zawieszeniu prawa do azylu, sugeruje, że „migranci zagrażają bezpieczeństwu i poczuciu bezpieczeństwa Polek i Polaków”, to dlatego, że mu się to politycznie opłaci. Lider PO ma pewnie dokładniejsze badania, ale nawet z tych ogólnie dostępnych wynika, że każdy inny pomysł skończyłby się klęską podczas najbliższych wyborów. I sukcesem (wygraną?) formacji, która będzie robiła to samo, tylko z większym okrucieństwem.
Obok wymiarów politycznego i ludzkiego sytuacja na granicy ma jednak także wymiar obywatelski. I tutaj o wyrozumiałość jest już zdecydowanie trudniej – ze społeczeństwa, które po wybuchu wojny w Ukrainie zachowało się przyzwoicie, zamieniliśmy się w zbiorowość, chcącą zamknąć się na cztery spusty, wrogo patrzącą na każdego, kogo uznamy za obcego i obcą, homogeniczność uznającą za wartość samą w sobie.
Tak, wiem, że odpowiedź na większość pytań brzmi „to skomplikowane”, że jeśli ktoś proponuje proste rozwiązania trudnych problemów, to prawdopodobnie nie wie, o czym mówi. Rzecz w tym, że trudno w Polsce mówić o prawdziwej dyskusji nad polityką migracyjną. Ludzie, którzy po przemierzeniu połowy świata cierpią pod polską granicą, zostali wtłoczeni w codzienną walkę polityczną. Nie ma mowy nawet o myśleniu w perspektywie kadencji, liczy się tylko tu i teraz, choć wiadomo, że Polska będzie musiała na serio zmierzyć się z migracją. Nie ma innego scenariusza, już teraz powinniśmy zacząć się na to przygotowywać, zrobić wszystko, by nie powielać błędów innych krajów.
Wątpię, by sytuacja na wschodniej granicy stała się tematem rozmów przy wigilijnych stołach, choć gdyby się zastanowić, to trudno znaleźć lepsze miejsce i czas. Udało nam się, zbiorowo, wyprzeć ten problem, doskonale wychodzi nam niezauważanie tego, co dzieje się tuż obok nas. Widać to po miejscu, jakie sprawa granicy zajmuje w przestrzeni publicznej, po tym, jakie wywołuje zainteresowanie w mediach. Cud obojętności, chciałoby się napisać.
To jest nasza zbiorowa porażka, powód do wstydu. Były więzień obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau Marian Turski już na początku kryzysu migracyjnego mówił, że „jesteśmy świadkami katastrofy – mówimy o niej katastrofa humanitarna. Ale katastrofa humanitarna to może jest dla nich – dla tych, którzy zamarzają w białowieskim lesie. Dla nas jest to katastrofa moralna”.
Wesołych świąt.