Rośnie odsetek osób, które postrzegają Polaków jako społeczeństwo klasy średniej, ale wciąż ponad połowa badanych uważa, że struktura klasowa w Polsce jest hierarchiczna: z wieloma biednymi i nieliczną elitą. Do którego wzoru pasujesz?
— Wszyscy czujemy się klasą średnią — to tytuł podrozdziału z raportu Polskiego Instytutu Ekonomicznego na temat klas społecznych w Polsce. Tytuł, który niezwykle trafnie obrazuje to, w jaki sposób Polacy umiejscawiają siebie na społeczno-ekonomicznej drabinie. No tak – powiecie – pewnie część osób z klasy niższej zawyża swoją przynależność klasową, aby poczuć się lepiej, a część osób z klasy wyższej zaniża, żeby w deklaracjach nie wypaść na kogoś, kto zadziera nosa.
Ale wy, drodzy czytelnicy (mówimy to ironicznie, ale bez złośliwości), dobrze wiecie, do jakiej klasy społecznej przynależycie. Do klasy średniej oczywiście! Cóż, „wszyscy czujemy się klasą średnią”. Tymczasem chcemy powiedzieć, że spora część z was to członkowie polskiej klasy wyższej. Ile więc trzeba zarabiać, żeby załapać się do tego grona? Odpowiedź może was zaskoczyć. Ale po kolei.
Klasa średnia: bączek czy jednak piramida?
Od połowy lat 90. o subiektywną przynależność klasową Polaków pyta CBOS.
Ostatni raz analizował to zagadnienie w 2019 r. I choć od początku badań większość z nas uważała, że znajduje się w klasie średniej, to w roku przedcovidowym mieliśmy do czynienia z prawdziwym apogeum klasośrednich identyfikacji. Ponad 76 proc. respondentów identyfikowało się właśnie z tą klasą!
W poprzednich edycjach badania poczucie przynależności do tej grupy społecznej wyglądało następująco: 1997 r. – 63 proc., 2004 – niecałe 60 proc., 2013 – niemal 68 proc. Od roku 2004 widoczny jest więc silny trend wzrostowy. Między 2013 a 2019 rokiem wyraźnie widać nie tylko wzrost klasośrednich autodeklaracji, ale również bardzo wyraźny spadek odsetka osób, które deklarowały przynależność do klasy niższej. Jednocześnie wzrósł procent tych, którzy uważali, że przynależą do klasy wyższej.
To, co widzimy w klasowych deklaracjach w ostatnich latach, jest prawdopodobnie współbieżne z rosnącym poczuciem ekonomicznego dobrostanu, o którym pisaliśmy we wstępie. A ten z kolei jest wynikiem poprawiającej się (do pandemicznego 2020 r.) sytuacji na rynku pracy oraz wprowadzonego w 2016 r. programu 500+. Dla bardzo wielu ludzi, zwłaszcza tych biedniejszych i tych z rodzin wielodzietnych, stanowił on naprawdę silny impuls ekonomiczny. Dodatkowe pięćset, tysiąc lub nawet więcej złotych dla setek tysięcy rodzin stanowiło kilkunasto-, a nawet kilkudziesięcioprocentowy wzrost zasobności domowego budżetu. W subiektywnym mniemaniu taki zastrzyk gotówki stał się dla wielu biletem wstępu do klasy średniej. Część beneficjentów programu nie musiała się już martwić o pieniądze na zakup butów na zimę dla dzieci, zapłacenie rachunków czy nawet dokonanie niewielkich remontów. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że 500+ spowodowało 90-proc. spadek ubóstwa wśród dzieci. Okazuje się więc, że ustawami można znosić ubóstwo.
Nie powinno dziwić, że postrzeganie własnej pozycji w społeczno‑ekonomicznej hierarchii zależy od pewnych cech demograficznych. „Wraz ze wzrostem przypisywanej sobie pozycji w hierarchii społecznej rośnie odsetek osób z wyższym wykształceniem, a maleje osiągających jego niższe poziomy. Jedynie wśród respondentów lokujących się w wyższej warstwie większość ma wyższe wykształcenie (68 proc.), wśród sytuujących się w niższej zdecydowana większość ma wykształcenie podstawowe/gimnazjalne lub zasadnicze zawodowe (71 proc.)” – czytamy w innym raporcie CBOS.
To może jeszcze jedna ciekawostka. W ostatnim czasie nieco zmieniło się także postrzeganie struktury społecznej w Polsce. CBOS również o nią pyta Polaków od początku lat 90. Prezentuje przy tym badaniu pięć wzorów stratyfikacji społecznej: od A do E. Typ A oznacza, że w społeczeństwie istnieje bardzo dużo osób biednych, prawie nie ma klasy średniej, istnieje za to zauważalna liczebnie elita. Typ ten oznacza więc społeczeństwo ekonomicznie i społecznie bardzo rozwarstwione, gdzie na oceanie biedy istnieją wyspy bogactwa. Typy B i C to piramidy z szerokimi podstawami osób dość biednych i niewielkim gronem osób zamożnych. Typ D ma kształt bączka, gdzie większość stanowi klasa średnia. Typ E to natomiast odwrócona piramida – z niewielką częścią osób biednych i sporą zamożną grupą obywateli.
W ostatnich latach wyraźnie wzrósł odsetek respondentów, którzy uważają, że polskie społeczeństwo jest społeczeństwem klasy średniej, typem D, które można zwizualizować jako wspomnianego bączka. W 1992 r. takiego zdania było zaledwie 8 proc., a w 2019 r. – trzyipółkrotnie więcej: 28 proc. W efekcie spośród pięciu modeli polskiego społeczeństwa ten właśnie wybrała największa część respondentów. Odwrotny proces dokonał się, jeśli chodzi o postrzeganie naszej struktury społecznej jako typu A – z oceanem biedy oraz wyspami bogactwa. Tu z 51 proc. odsetek wskazań spadł w tym okresie do 13 proc. Z modelu absolutnie dominującego w wyobrażeniach Polaków typ A znalazł się na przedostatnim miejscu – bo listę zamykał E z odwróconą piramidą i dominującą w populacji grupą bogatych (3 proc. wskazań).
To teraz najciekawsza sprawa. Mimo że rośnie odsetek osób, które postrzegają polskie społeczeństwo jako społeczeństwo klasy średniej, to wciąż ponad połowa badanych uważa, że struktura klasowa w Polsce jest hierarchiczna: z wieloma biednymi i nieliczną elitą. Jednak z uśrednionych autodeklaracji – czyli z tego, co ludzie myślą o swojej pozycji społecznej – wynika, że jest ciągle społeczeństwem klasy średniej, a nie społeczeństwem wielu biednych i nielicznego grona zamożnych. To zresztą częste zjawisko: zestawione ze sobą autodeklaracje nie współbrzmią z tym, co myślimy o całym społeczeństwie. Przypomina to pytanie o bezpieczeństwo: choć większość z nas uznaje swoje otoczenie za bardzo bezpieczne, to jednocześnie możemy uważać, że nasz kraj jako całość do bezpiecznych nie należy.
Zastanawiacie się pewnie, jak w takim razie wygląda nasza struktura społeczna w rzeczywistości, nie zaś w subiektywnym odbiorze Polaków. Jeżeli zredukujemy klasowość do kwestii dochodowej (na dzielenie włosa na czworo przyjdzie czas za chwilę), to interesującym narzędziem, żeby odpowiedzieć na to pytanie, jest raport mówiący o rozkładzie dochodów w Polsce sporządzony na zamówienie Ministerstwa Finansów.
Realna struktura społeczna (czy mówiąc precyzyjniej – ekonomiczna) to coś między typem C i D, przy czym zdecydowanie bliższa jest typowi C. Jesteśmy zatem gdzieś między figurą piramidy a bączkiem. Sama podstawa jest nieco węższa niż kolejne grupy dochodowe. Po przekroczeniu jednak dochodu między 25 a 30 tys. złotych rocznie brutto (dane za rok 2018) każda kolejna grupa ma mniejszą populację. Co ważne: opracowanie obejmuje nie tylko osoby aktywne zawodowo (tych w Polsce jest prawie 17 milionów), ale również na przykład emerytów i rencistów; w sumie około 25 milionów Polaków.
Nie jest jednak doskonałe, bo przegapia ponad 5 milionów osób dorosłych, przede wszystkim rolników indywidualnych (większość z nich nie składa PIT‑ów) oraz tych przedsiębiorców, którzy swojego zeznania podatkowego nie składają wcale lub wpisują do niego tylko część uzyskanych dochodów (w biznesie wyraźne rozdzielenie dochodu indywidualnego i dochodu przedsiębiorstwa nie zawsze jest łatwe, a system podatkowy sprzyja zaniżaniu dochodu odnotowanego w PIT).
Czy bogaty ślusarz należy do klasy wyższej?
No to przejdźmy teraz do obiecanego dzielenia włosa na czworo. Przyznajemy się: w powyższych akapitach dokonaliśmy kilku uproszczeń. Starając się przedstawić realną strukturę społeczną, zredukowaliśmy klasy społeczne do wartości dochodowych. A przecież to nie musi być jedyny wyznacznik klasowości. Poza dochodem mamy również majątek albo prestiż. Wiemy, że profesor uniwersytetu może zarabiać połowę tego, co glazurnik lub ślusarz. Mało jednak kto uzna, że profesor zalicza się do klasy niższej. Nie wszyscy też uznają zamożnego glazurnika czy ślusarza za przedstawiciela klasy wyższej. Co najwyżej są oni przedstawicielami klasy średniej. No, ale właściwie czymże jest ta klasa wyższa? Czyż nie definiuje jej przede wszystkim majątek? Taki przekazywany z pokolenia na pokolenie w formie dworków, wielkich majątków rolnych, przedsiębiorstw lub kamienic? No cóż, ta ostatnia sprawa to dość kłopotliwy przykład…
Klasowość w literaturze ekonomicznej, ale też w socjologicznej to bardzo stary i złożony problem. Wspomnijmy więc kilka koncepcji klas społecznych, żeby postarać się chociaż nieco uporządkować chaos wokół tej terminologii. Jak zapewne wiecie, jednym z pierwszych głosicieli idei klas społecznych – w mniej więcej współczesnym ich rozumieniu – był Karol Marks. W jego wizji pozycje klasowe – w sporym uproszczeniu – wyłaniały się jako pochodna stosunków własności. Istniały więc klasa posiadaczy kapitału, czyli kapitalistów (Marks używał tu pojęcia „burżuazja”), oraz klasa nieposiadająca kapitału i przymuszona do pracy najemnej, czyli proletariat. Działalność gospodarcza generowała nadwyżkę, a więc różnicę pomiędzy kosztami i przychodami – i nadwyżkę tę przywłaszczali sobie kapitaliści, w ten sposób wyzyskując pracowników. W taką wizję klas społecznych wpisany jest więc naturalny konflikt. „Dobrobyt klasy wyzyskiwaczy musi bowiem dokonywać się kosztem klasy wyzyskiwanej, z czego wynika, że nierówności klasowe nie dają się sprowadzić do hierarchii, w której kapitaliści zajmują po prostu wyższą, a robotnicy niższą pozycję, lub do podziału na biednych i bogatych” – pisze profesor Henryk Domański w książce „Czy są w Polsce klasy społeczne?”
Problemów z marksowską teorią jest jednak kilka. Zwłaszcza dzisiaj. Co na przykład z sektorem państwowym? Co z managerami, którzy przecież są pracownikami, ale zarządzają procesami organizacyjnymi w firmach, czyli robią coś, co kiedyś było domeną kapitalistów? Co z osobami prowadzącymi niewielkie biznesy, często jednoosobowe? Przecież trajektorie społeczno‑ekonomiczne takich ludzi są zazwyczaj bliższe lepiej wynagradzanym pracownikom niż stereotypowym kapitalistom palącym pękate cygara i popijającym najdroższe whisky. I w zasadzie kim dzisiaj są sami kapitaliści? Przecież możemy mieć do czynienia z rozproszonym akcjonariatem (a więc z właścicielami malutkich części globalnych przedsiębiorstw), którego spora część jednocześnie jest pracownikami. Sprzeczności te dostrzegali również kolejni badacze z nurtu marksowskiego.
Amerykański socjolog Erik Wright porzuca klasyczną marksistowską dychotomię i wprowadza kategorię tak zwanych klasowych lokacji. Jak pisze profesor Domański, najbardziej aktualna wersja koncepcji „lokacyjnej” zawiera ich 12. Poza „dużymi” kapitalistami mamy więc robotników, ale też drobnych właścicieli – petite bourgeoisie – którzy nikogo nie zatrudniają. Wright pisze, że ich pozycja klasowa jest „kontradyktoryczna”, łącząca pewne składowe bycia zarówno kapitalistą, jak i pracownikiem.
Fragment książki „Ile trzeba zarabiać, żeby być szczęśliwym? Oraz 12 innych pytań o ekonomię i naszą przyszłość” Łukasza Komudy, Kamila Fejfera wydanej przez Wydawnictwo Znak. Tytuł, lead i skróty od redakcji „Newsweeka”. Książkę można kupić tutaj.
Foto: Znak