– W Hiszpanii, żeby załatwić formalności w urzędzie, trzeba się zapisać przez internet na spotkanie. Tylko że numerki skupuje hurtowo mafia i trzeba je od niej odkupić – opowiada Damian Borkowski, który pracuje i mieszka z rodziną w Hiszpanii, ale planuje powrót do Polski.

Damian Borkowski: Dziwią mnie te przeprowadzki do Hiszpanii. Ludzie decydują się na definitywną zmianę, nie znając nawet tego kraju. To lekkomyślne. Znam Anglików, którzy po kilku latach bardzo cierpią, że nie mogą wrócić do siebie. Ale sprzedali dom i kupili coś w Hiszpanii, a teraz nie mogą tego zrobić w drugą stronę, bo ceny w Anglii bardzo poszły w górę. I teraz żyją w pięknym kraju, który sobie kiedyś wymarzyli, ale są nieszczęśliwi.

Ja jednak naprawdę u siebie czuję się tylko w Polsce. Dlatego te dwa lata w Hiszpanii potraktowałem jak dłuższy urlop na podładowanie baterii.

– Klimat jest super. Zwłaszcza tu, gdzie mieszkam, czyli w Vilanovie, niespełna godzinę drogi na południe od Barcelony. Nie doświadczamy drastycznych temperatur, lato jest tylko nieco cieplejsze niż ostatnie sezony w Polsce, a do tego nie nadchodzi tak gwałtownie. Jest też więcej światła, chętnie zapomniałem o listopadowej warszawskiej szarzyźnie i o smogu. Są jednak też minusy, i to poważne. Nasz region, Katalonia, zmaga się z brakiem wody z powodu rekordowej przerwy w opadach. Osobiście mnie to bardzo nie dotyka, ponieważ nie mam np. ogródka ani trawnika, którego nie mógłbym podlać, bo to jest zakazane. W zasadzie nie ma tu już trawników, jest tylko ziemia, która zostawia nieodłączny, białawy pył na butach. Z kolei, gdyby zupełnie nie podlewać roślin ani drzew, klimat jeszcze bardziej by się osuszył – robi się takie zamknięte koło. Nie można też napełnić basenów, nie działają nawet krany przy plaży do spłukania słonej wody. Jeszcze trudniej mają rolnicy, bo są ograniczenia w nawadnianiu pól i pojeniu zwierząt. Ceny oliwek, które są symbolem tego kraju, skoczyły w górę. Obserwuję zaschnięte doliny rzek, puste zbiorniki wodne i boję się przyszłości, bo przecież nie da się żyć bez wody.

– Pewnie tak, choć trudno stwierdzić, bo w sumie się nie asymilujemy. Niełatwo pokonać barierę językową, tu mówi się po katalońsku, nawet nie po hiszpańsku. Ponieważ imigrantów jest bardzo wielu, żyję z rodziną raczej w otoczeniu innych ekspatów niż lokalsów. Jestem w grupach na WhatsAppie razem z około tysiącem przybyszów z innych krajów, którzy mieszkają w okolicy. To z nimi umawiam się na piwo, gram w nogę i spotykam się towarzysko. Znam Anglików, Niemców, Belgów i Szwajcarów, Duńczyków, Szwedów, a grupą administruje Czech. Mamy takie same problemy życia codziennego: gdzie posłać dziecko do szkoły? Co zjeść i gdzie zrobić zakupy? To jest fajne. Ale gdy pomyślę, że coś mogłoby się skomplikować, czuję lęk.

– Tu jest wysokie bezrobocie i duża rywalizacja o miejsca pracy. Do Barcelony zjeżdża mnóstwo ludzi z innych regionów Hiszpanii i z całego świata, nawet w mojej branży IT jest ogromna konkurencja. Ja mam pracę w międzynarodowej korporacji, która pozwoliła mi wyjechać na placówkę, gdy o to poprosiłem. Zarabiam na tyle dobrze, że mogę utrzymać rodzinę, wynająć samodzielnie mieszkanie. Kilkanaście lat temu na emigracji zarobkowej w Wielkiej Brytanii pracowałem jako parobek, teraz w Hiszpanii jest inaczej – mam dobry zawód, wdrażam serwisy i systemy informatyczne i to mnie pozycjonuje wyżej. A gdybym tę pracę stracił? Musiałbym tu zaczynać wszystko od początku i pewnie wtedy najlepszym wyjściem byłby powrót do kraju. Wolę to więc z góry zaplanować. Brakuje mi też znajomych, przyjaciół i wsparcia rodziny. Taki wyjazd na dwa, może trzy lata jest superdoświadczeniem, na dłuższą metę wydaje mi się to mało bezpieczne.

– Nie! To był pierwszy raz, kiedy działałem w drużynie lokalsów. Karnawał to wielka tradycja – dzieci np. mają wolne od szkoły, żeby mogły opracować własny pokaz. W tym roku postanowiłem dołączyć. Trochę po to, by przezwyciężyć własne ograniczenia, bo nie jestem ani tak otwarty, ani też nie potrafię tańczyć jak Hiszpanie. Wspaniała przygoda: wpłacasz 200 euro, dostajesz strój szyty na miarę i kursy tańca, ćwiczysz też układ z choreografem. W przyjaznej atmosferze i bez dzielenia na „swoich” i „obcych”.

Co prawda w specyficznym mieście – Sitges jest hiszpańską mekką drag queens – ale mnie to nawet ośmieliło. Tutaj zresztą nie odczuwa się uprzedzeń jak w naszym kraju – nauczycielka córki ma partnerkę i nikogo to nie dziwi. Ja tańczyłem wśród gejów, a nikt mnie nie pytał o moją orientację. Hiszpanie mają otwarte głowy i ciepłe podejście do wszystkiego, co ludzkie, nie są też tak nerwowi jak Polacy. Zaparkujesz źle samochód? OK. Zajedziesz komuś drogę? Nie ma sprawy. Na autostradzie też nikt nie podjeżdża i nie mruga światłami. A u nas tylko nerwy i ciśnienie, to nas negatywnie odróżnia jako społeczeństwo.

– Naczytałem się, że to niełatwe, a załatwiłem córce miejsce w szkole w ciągu jednego dnia. To mnie zaskoczyło, bo w Hiszpanii zderzyłem się wcześniej z barierą biurokratyczną. Niezbędne formalności przy moich przenosinach z Polski zajęły mojej firmie niemal dziewięć miesięcy.

Nie mogą cię zatrudnić, jeśli nie masz konta w banku, nie założysz konta, jeśli nie masz numeru identyfikacyjnego obcokrajowca (N.I.E. – czyli odpowiednik polskiego numeru PESEL), a nie dostaniesz tego numeru, jeśli nie jesteś zatrudniony – i koło się zamyka. Do tego, żeby załatwić formalności w urzędzie, trzeba się zapisać przez internet na spotkanie. Tylko że numerki skupuje hurtowo mafia i trzeba je od niej odkupić. Ja nie musiałem, za to długo czekałem, aż upora się z tym wszystkim legalnie moja firma. Z mieszkaniem jest podobnie – jeśli chcesz wynająć na dłużej, musisz mieć ten ich PESEL.

– Żyjemy skromnie, wydajemy ok. 3 tys. euro miesięcznie. Vilanova to nadmorskie miasteczko, ale nie ma charakteru wyłącznie turystycznego. Dlatego nie jest bardzo droga i nie wymiera zimą. Nie widzę jednak dużych różnic w cenach np. żywności między Polską a Hiszpanią. Czyli nie jest tanio. Nie kupujemy nawet warzyw na targach, bo są za drogie. Kupujemy w supermarketach.

Wynajęliśmy mieszkanie trzypokojowe plus salon za 900 euro. Ale bez wyposażenia. To tutaj standard – wyposażenie mają tylko mieszkania dla turystów. Do tego dochodzą rachunki za prąd – dwa razy większe niż w Polsce. I nie ma wypasu – jeden kinkiet na cały pokój i nie waż się palić więcej żarówek! No i jest zimno. Domy nie są izolowane, bo niby klimat cieplejszy. Dlatego sklepy oferują piżamy, jakich w Polsce nie zobaczysz: kombinezony z czapkami i skarpetami. Pierwszej zimy, zanim przywykliśmy, zmarzliśmy potężnie.

– Tak, w zasadzie musieliśmy od nowa wyposażyć dom. I nie dało się z drugiej ręki, za pół ceny, bo nie ma tu tak jak w Polsce atrakcyjnych wyprzedaży. Kupowaliśmy więc nowe sprzęty, a potem przyjechali goście i okazało się, że potrzebujemy pościeli i poduszek w zapasie – też kupiliśmy. I samochód – bo dłużej niż pół roku nie można tu jeździć na obcych numerach rejestracyjnych, a przerejestrowanie jest kłopotliwe i kosztowne. Kupiliśmy więc używany.

– To prawda, w Warszawie mam mniejsze mieszkanie, ale na własność. W Hiszpanii za to barierą dla mnie jest np. edukacja córki. Jeśli Katalończycy myślą o tym poważnie, posyłają dzieci do szkół prywatnych. Ich koszt to kolejne 1,5 tys. euro miesięcznie. Na to już mnie nie stać. Żona jest prawniczką, ale w Hiszpanii nie pracuje, zarabiam więc tylko ja. Po przeniesieniu nie dostałem podwyżki, ale wynagrodzenie z Polski nam wystarcza. I super, jednak musimy pomyśleć o przyszłości dziecka. Znamy polski system edukacji, wiemy, co trzeba zrobić, żeby się dostała do liceum i na studia. W Hiszpanii nie jesteśmy z tym tak obeznani, a nie chcemy jej ograniczać szans.

– Tego obawiałem się najbardziej – wrzucałem niespełna 10-letnią Łucję do szkoły w kraju, którego języka nie znała ani trochę. W dodatku przenosiliśmy się w trakcie roku szkolnego – w listopadzie, bo wcześniej nie udało się załatwić formalności. Córka poszła do szkoły publicznej. Przez pierwszy rok żona uczyła ją równolegle w domu według polskiego programu – oficjalnie przeszliśmy na edukację domową. Po to, żeby w razie czego nie straciła czasu. W szkole jest jednak wielu imigrantów i system się już do tego przystosował. Obowiązuje język kataloński, ale nawet część dzieci lokalnych się nim nie posługuje. Wielu uczniów uczęszcza więc na dodatkowe zajęcia katalońskiego – dwie godziny w tygodniu. Córce opłaciliśmy do tego hiszpański z lektorką z Polski, online.

Pierwszy rok był trudny, Łucja nawet zaliczyła jakiś kryzys, bo nie bardzo mogła się porozumieć z kolegami z klasy. Interweniowała wychowawczyni – skontaktowała córkę z innymi polskimi dziećmi i już to jakoś poszło. W kolejnym roku szkolnym mogliśmy zrezygnować z edukacji domowej po polsku, Łucja świetnie sobie radzi w szkole. Mówi tylko, że to, co robią tam w piątej klasie, miała już w trzeciej klasie w Polsce. Dlatego musimy wrócić, żeby córka kontynuowała dobrą edukację, i na tyle wcześnie, żeby nie żałowała porzucenia pięknej Hiszpanii.

– Będę żałował: słońca, krajobrazu i morza. Jestem żeglarzem, więc morze, marina i czarter łódek mnie tu trzymają. Ale tak naprawdę nie chciałem się wyprowadzać z kraju. Chciałem złapać trochę dystansu i zrobić sobie przerwę od Polski. Męczyła mnie nasza polityka, ta „wina Tuska” i psy wieszane na Unii Europejskiej. Wieczne szczucie i skłócanie ludzi. Nie mogłem tego wytrzymać, dlatego poprosiłem o tę placówkę w Hiszpanii. Ale w końcu przecież wracam do siebie.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version