Mamy datę wyborów prezydenckich, która — szczerze mówiąc — jest kompletnie bez znaczenia. Nieważne czy pójdziemy do urn 11, czy 18 maja. Ważne, żeby wybory zostały uznane za ważne, a ostatnie wydarzenia wskazują, że będzie z tym sporo problemów.
Politycy PiS od razu po ogłoszeniu daty zaczęli wykrzykiwać z radością, że to 105. rocznica urodzin Jana Pawła II, więc jest to doskonały termin. Zapomnieli, że wybory parlamentarne w 2023 r. zaplanowali na dzień papieski i jakoś im się to nie sprawdziło. Politycy koalicji 15 października przekonują z kolei, że to dobrze, bo tak trochę dalej od miesięcznicy smoleńskiej, a ostatnio dochodzi do przepychanek na placu Piłsudskiego i nie wiadomo, dla kogo takie emocje lepiej by zagrały. Tak czy inaczej, 18 maja odbędzie się pierwsza tura, a w Dzień Dziecka z dziecięcą radością pobiegniemy do drugiej tury.
Foto: Alex Kuhn / Forum Agencja
To wszystko dyskusje zastępcze, bo najważniejsze w tych wyborach jest to, czy będą one ważne. W obu znaczeniach — przede wszystkim oczywiście w sensie prawnym, po drugie w sensie społecznego przekonania o ich ważności.
Kaczyński zadbał o rozstawienie graczy
Kluczowa w tej sprawie jest Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego. W polskim prawie — zdegenerowanym i zmienionym w potworka przez PiS, ale jednak wciąż obowiązującym — to właśnie ta izba ma wiele funkcji przewidzianych przez kodeks wyborczy. Po pierwsze, rozpatruje protesty wyborcze, a co za tym idzie, stwierdza ważność wyborów. Historia pieniędzy dla PiS otworzyła zupełnie nowy rozdział w konflikcie między neosędziami a rządzącą koalicją. Teraz nawet politycy Koalicji Obywatelskiej zaczęli się obawiać, że w tej sytuacji izba może uznać wybory prezydenckie za nieważne, zwłaszcza gdyby wygrał je Rafał Trzaskowski albo — co jest zdecydowanie mniej prawdopodobne — inny kandydat niezwiązany z PiS. Dlatego pojawiły się różne pomysły jak zdecydować o ważności wyborów z pominięciem tej izby Sądu Najwyższego.
Foto: Jacek Szydlowski / Forum
Pomysłów jest kilka, ale żaden nie gwarantuje sukcesu z bardzo prostego powodu — Andrzej Duda niczego nie podpisze. Ani ustawy zakładającej, że to trzy połączone izby Sądu Najwyższego miałyby decydować o ważności wyborów, ani tej stanowiącej, że decyzję ma podjąć Trybunał Stanu, co zresztą jest pomysłem dziwnym, bo na czele trybunału stoi I prezes Sądu Najwyższego, osobista przyjaciółka Andrzeja Dudy — Małgorzata Manowska. Tak czy inaczej, żadna z tych ustaw nie wejdzie w życie, bo prezydent jej nie podpisze. Mamy zatem w dniu ogłoszenia daty wyborów sytuację, w której nikt nie jest pewny czy wybory okażą się ważne, ani kto powinien ich ważność zagwarantować. Mamy paradoks prezydencki, w którym tylko nowy prezydent wybrany z grona polityków koalicji 15 października może umożliwić przeprowadzenie takich zmian w prawie, które zagwarantują, że o ważności wyboru prezydenta zadecyduje prawidłowo wybrana izba Sądu Najwyższego.
Polskie wybory z gorszą reputacją
W dodatku od lat mamy problem z wiarą w uczciwość wyborów. To także domena PiS. W 2014 r. partia uznała, że doszło do wyborczego fałszerstwa, bo PSL zdobyło nadzwyczajnie dobry wynik w wyborach samorządowych. Jak uznała potem sejmowa większość — tak, większość PO i PSL — rzeczywiście „książeczka wyborcza” mogła wprowadzać w błąd. Dlatego wprowadzono zmiany w kodeksie wyborczym i nie ma już książeczek, a są płachty i przezroczyste urny, które także wprowadzono w tamtej kadencji. Były też przepisy o głosowaniu korespondencyjnym, które PiS-owi akurat się nie spodobały.
Potem ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego zaczęło grzebać nie tylko w ustawach dotyczących sądów, ale także w prawie wyborczym. Pierwsza próba była tak udana, że trzeba było złożyć ponad 200 autopoprawek. Kolejną wszyscy widzieliśmy, kiedy w nocy, na kolanie w sejmowym korytarzu, próbowano zmieniać prawo tak, aby za wszelką cenę odbyły się wybory prezydenckie. Bez pomysłu, bez zachowania choćby pretekstu, bez najmniejszej refleksji, że to, co właśnie robią, będzie się nam odbijać czkawką przez kolejne lata.
Ba, kiedy europejskie trybunały uznały, że dwie izby Sądu Najwyższego zostały powołane i obsadzone nieprawidłowo, to w środowisku ówczesnej władzy, czyli w Zjednoczonej Prawicy i w Pałacu Prezydenckim pojawiły się koncepcje, żeby pójść Unii na rękę i izby zlikwidować. Chodziło oczywiście o to, by mieć argument do wypłaty środków z KPO. Potem PiS doszło do wniosku, że i tak pieniędzy z KPO nie dostanie, więc nie ma co iść na żadne ustępstwa, a Izba Kontroli Nadzwyczajnej jeszcze się przyda. I właśnie teraz się przydaje.