Kiedy grałam w „Ucieczce z Dannemory”, zabrałam ze sobą do domu z planu pewną gorycz. To był tylko delikatny odcień jakiegoś koloru. Nie przysłaniał mi życia, ale czasem go czułam – mówi wybitna aktorka Patricia Arquette. Laureatka Oscara gra w rewelacji ostatnich sezonów – serialu AppleTV+ „Rozdzieleni”

Patricia Arquette: Świetne jest to, że z odcinka na odcinek przekonujemy się, jak bohaterowie próbują nas zwodzić. Nie wiemy, jaka jest faktyczna strategia sportretowanych osób. W ślad za tym idzie zmiana formuły robienia seriali. W tradycyjnej telewizji trzeba było wziąć pod uwagę, że niektórzy widzowie mogą się włączyć w połowie odcinka, więc trzeba było ich jakoś naprowadzić na wszystko, co do tej pory się wydarzyło. „Rozdzieleni” są tej metody zaprzeczeniem. Niby zbliżamy się do końca odcinka, a dostajemy kolejną rewelację, która znów zmienia nam perspektywę.

– Mam pełną świadomość, jak technologia zmieniła świat. Uważam, że nie jesteśmy w stanie przewidzieć, dokąd jej rozwój nas zaprowadzi. Może ona ograniczyć naszą wolność w sposób, którego nawet sobie nie wyobrażamy.

– W przypadku „Boyhood” najtrudniej było mi pożegnać się z projektem. Przez 12 lat wiedziałam, że za rok znów spotkamy się z ekipą i będziemy kręcić kolejne sceny. Oczywiście, to nie było tak jak przy zrywaniu z kimś, bo rozstawaliśmy się w miłej atmosferze, razem z Richardem Linklaterem, Ethanem Hawkiem i resztą ekipy wiedzieliśmy, że będziemy podtrzymywać ze sobą kontakt. Ale i tak było nam trudno zakończyć ten projekt. „Boyhood” naprawdę dużo dla mnie znaczył, wiedziałam, że wraz z nim kończy się dla mnie pewien rozdział. Mam bardzo jasno ustalone sama ze sobą, że nie zabieram z planu do domu swoich postaci, ale w przypadku filmu, który kręciliśmy tak długo, trudno nie myśleć, co słychać u twojej bohaterki. Ale gdy gram kogoś okropnego, potwornego, wtedy dobrze wiem, gdzie mam taką postać zostawić.

– Nie zawsze. Czasem coś się do mnie przylepia. Kiedy w serialu „The Act” miałam do zagrania jakąś intensywną scenę, często mówiłam do wcielającej się w moją córkę Joey: „Joey, przepraszam cię za to, co zaraz się wydarzy”. A ona odpowiadała: „Czytałam scenariusz. Spokojnie, Patricia, wiem, że przecież tylko gramy”. Na co ja: „Nie mogę uwierzyć, że ta kobieta ci to robi!”. To naturalne, że człowiek rozmyśla nad takimi rzeczami. Podobnie jest, jeśli moja postać ma w sobie jakąś podskórną skłonność samobójczą, wtedy pojawia się we mnie jakiś niepokój, który zabieram do domu. Albo taką lekką depresję, z którą mierzy się moja postać. Miałam taką, kiedy grałam w „Ucieczce z Dannemory”. Wtedy zabrałam ze sobą do domu z planu pewną gorycz. To był tylko delikatny odcień jakiegoś koloru. Nie przysłaniał mi życia, ale czasem go czułam.

– Nastrój postaci, w które wcielam się w filmie, niekoniecznie jest związany z nastrojem w moim życiu. Bywa, że gram szczęśliwą lub radosną osobę, a prywatnie przeżywam bardzo trudny czas. Więc owszem, zdarzały mi się wymagające przemiany fizyczne. Ale zdarzyły się też momenty, kiedy dopadło mnie życie, i wtedy udawanie przed kamerą, że wszystko jest w porządku, stawało się dla mnie jedną z najtrudniejszych przemian.

– Nie jest wcale taka oryginalna, bo moi rodzice też byli aktorami i aktywistami. Mam to po nich. Dla mnie i mojego rodzeństwa to było zupełnie normalne, że te dwie rzeczy się ze sobą łączą. Wyglądało to tak: odgrywaliśmy jakieś scenki, opowiadaliśmy sobie historyjki, żartowaliśmy, robiliśmy improwizacje, a obok tego rozmawialiśmy o polityce. Było ich dużo, bo moja mama też brała udział w demonstracjach i działała jako wolontariuszka. Od dawna piszę wspomnieniową książkę, która opowiada głównie o moim dzieciństwie. Tłumaczy ona, jak w moim życiu zaczęły się splatać ze sobą aktorstwo i aktywizm.

– Wierzę, że każdy z nas ma do odegrania swoją rolę. Myślałam o tym, kiedy ostatnio oglądałam film Waltera Sallesa „I’m Still Here” [opowiada prawdziwą historię Eunice Paivy, której mąż został porwany i zamordowany przez brazylijską dyktaturę wojskową, a ona przez lata walczyła o prawdę i sprawiedliwość – red.]. Bo poza tym, że filmy potrafią być niesamowicie poruszające, a także motywujące, to przekazują nam również wiedzę o polityce. Przypominają nam o tym, co dobre, a co złe. Odkrywanie granicy między jednym a drugim to proces, który każdy z nas musi przejść sam. Sami musimy rozstrzygnąć, w co wierzymy, na co jesteśmy gotowi się zgodzić, a czego nie jesteśmy w stanie zaakceptować, żeby zyskać coś innego. Myślę, że zwłaszcza dziś każdy z nas powinien się nad tym wszystkim głęboko zastanowić.

– W listopadzie byłam w jury na festiwalu w Marrakeszu i przekonałam się po raz kolejny, jak trudno jest przyznawać nagrody, gdy konkursowe filmy są od siebie tak różne. Są przecież dokumenty, są fabuły – jedne radosne, inne bardzo mroczne – to nie są porównywalne rzeczy. A nagrody są ważne. Moje życie po tym, jak dostałam Oscara za „Boyhood”, bardzo się zmieniło. Ludzie zaczęli reagować na mnie inaczej, jakby nagle uznali, że od teraz jestem więcej warta. To było dość dziwne. Oczywiście samo zwycięstwo było czymś wspaniałym i niespodziewanym. Nigdy sobie tego nie wyobrażałam. No, może jako dziecko, kiedy w wannie trzymałam butelkę szamponu i mówiłam: „Chciałabym podziękować Akademii za ten piękny szampon”.

– Pracuję nad tą książką już tyle lat. Nie wiem, kiedy ją zakończę. Problem polega na tym, że w moim życiu wciąż dzieją się nowe rzeczy. A poza tym kocham pisać, ale przeraża mnie, że ktoś to kiedyś zobaczy. Chyba wolałabym pływać z rekinami, niż pozwolić komukolwiek to przeczytać. Opisałam wiele intymnych spraw, również to, jak się czułam, kiedy moja siostra Alexis zachorowała i umierała. Kiedy to się działo, nie mogłam nic napisać. Powrót do wspomnień z dzieciństwa, kiedy bawiłyśmy się razem, wydawał mi się zbyt bolesny. Teraz wróciłam do pisania. Kiedyś ten proces zakończę. Jednym z powodów, dla którego wzięłam się do pisania, było to, jak działa mój umysł, który do wielu spraw podchodzi nie wprost, tylko naokoło. To się w moim pisaniu mocno odbija.

– Pogodziłam się już z pewnymi rzeczami. Na przykład z tym, że nasza branża stała się korporokracją.

– Że napędzają ją niepokoje przed procesami sądowymi. Co ten strach powoduje? Że organizuje się znacznie więcej szkoleń i przeprowadza o wiele więcej rozmów na temat odpowiedniego zachowania na planach filmowych czy na spotkaniach biznesowych. Wahadło, które zaczęło się huśtać po wybuchu #MeToo, czasami wychyliło się za daleko, a czasem niedostatecznie daleko. Mam wrażenie, że teraz się już trochę stabilizuje, a ludzie zaczynają rozpoznawać niewłaściwe zachowania na dość wczesnym etapie. Taką mam przynajmniej nadzieję.

– Każdy z nas dorasta w jakiejś społeczności, w której jest nieświadomie programowany, żeby zachowywać się w jakiś sposób. U mnie w domu nie mówiło się na przykład o zdrowym komunikowaniu konfliktów, co wymaga umiejętności słuchania siebie nawzajem, uspokajania się, przetwarzania emocji i naprawiania szkód. Nie wyniosłam tego z domu i prawda jest taka, że dopiero teraz zaczynam się tego uczyć, bo nie jest to też coś, czego nauczono mnie w szkole. Społeczeństwo nie powiedziało mi, jakie emocje są zdrowe ani czy złość może być dobra. A przecież kiedy twoje prawa są odbierane, to w porządku, że jesteś zły z tego powodu. To ma sens i nie powinno być odstraszające. Gdybyśmy nauczyli się globalnie tych umiejętności i umieli rozpoznać swoje emocje, utrzymać je na wodzy, uspokajać siebie, to nie byłoby wojny. I nie byłoby liderów, którzy są wyraźnie dysfunkcyjni.

– Wykorzystywanie okoliczności to jedna sprawa. Druga to świadome przekraczanie granic. Prawda jest taka, że żeby dopuścić się tego rodzaju czynów, to trzeba być albo kompulsywnym, albo chorym psychicznie. Jeśli ktoś ma takie skłonności, to żadne szkolenia czy rozmowy nie są w stanie takiej osoby zatrzymać. Tacy ludzie mają pełną świadomość, że nie powinni czegoś robić, a i tak to robią. Dlatego jestem przekonana, że gdzieś w Hollywood nadal ktoś się niecnych zachowań dopuszcza.

– Mam nadzieję, że tak właśnie jest, bo to, co mnie najbardziej frustruje jako Amerykankę, to, że nie mówię w żadnym innym języku poza angielskim. To się tyczy większości moich rodaków. Niektórzy z najlepszych filmowców pochodzą z innych części świata. Życzyłabym sobie, żebyśmy przeszli do bardziej globalnego tworzenia filmów, mniej scentralizowanego. Paradoksalnie może w tym pomóc to, że Hollywood stało się korporokracją. Korporacje mają bowiem to do siebie, że funkcjonują w wielu miejscach świata. Świetnie to widać w serwisach streamingowych, które choć wywodzą się z Ameryki, tworzą i promują produkcje lokalne. Dzięki temu zainteresowanie filmami spoza Ameryki gwałtownie wzrosło w ostatnich latach. Mogliśmy też zapoznać się z twórczością reżyserów czy aktorów, którzy w innym wypadku nie mieliby możliwości, żeby się zaprezentować amerykańskiej publiczności. Mam nadzieję, że ten kurs będzie się utrzymywał, bo jest tyle niesamowitych i ciekawych historii do opowiedzenia i tylu wspaniałych artystów do odkrycia.

– … i teraz go montuję po nocach, zamiast spać! Nakręciłam film, który nie prowadzi widza za rękę, więc muszę stworzyć wersję amerykańską, która jest bardziej przyswajalna i krótsza. Zatrudniłam do mojego debiutu Seana Penna, który na początku lat 90. zatrudnił do swojego debiutu reżyserskiego „Indian Runner” mnie. Choć byłam wtedy bardzo młoda, to dostawałam od niego – tak samo jak inni aktorzy – przestrzeń, wsparcie i pomysły. Wciąż cenię go jako reżysera, uważam, że świetnie sobie radzi. To, co powstaje spod jego ręki, przypomina filmy z lat 70., a ja za takimi filmami bardzo tęsknię. Wierzę, że połączenie naszych sił przyniesie widzom coś, za czym sami tęsknią.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version