PiS ze swoim silnie eurosceptycznym przekazem i kampanią lęków gra głównie na zmobilizowanie swoich wiernych wyborców. Jest ich wystarczająco wielu, by przy małej frekwencji zapewnić PiS pierwsze miejsce. Inaczej niż przed wyborami samorządowymi Donald Tusk działa jednak z wyprzedzeniem. Bo i stawka nadchodzącego głosowania jest wyższa.

Nie trzeba było długo czekać na reakcję Donalda Tuska na europejską – czy raczej antyeuropejską – konwencję PiS z soboty. W niedzielę tuż po 6 rano na koncie premiera na portalu X pojawił się wpis: „Kaczyński wczoraj o Europie: »Idziemy tam, by powiedzieć temu wszystkiemu NIE, ale nie mówimy NIE, bo jesteśmy dzisiaj na TAK«. Wszyscy się śmieją, a powinni się bać. »Dzisiaj na tak«, dzień po wyborach ruszą z proputinowskimi partiami rozwalać Unię. Bo zabrakło Twojego głosu”.

Dla politycznego znaczenia tego wpisu kluczowe jest to ostatnie zdanie – o głosach, których zabrakło. Najwyraźniej lider KO, pomny doświadczeń z wyborów sejmikowych, tym razem zaczął grę na maksymalną mobilizację i podbijanie frekwencji już na samym początku kampanii.

Bo to właśnie frekwencja pokonała KO w wyborach 7 kwietnia. PiS mógł zająć w nich ważne, symboliczne pierwsze miejsce, mimo tego, że zwracał się głównie do najtwardszego elektoratu partyjnych wyznawców, dlatego, że przy niewysokiej – w porównaniu z wyborami z okresu 2018-23 – frekwencji zmobilizowany elektorat PiS wystarczył, by wyprzedzić Koalicję Obywatelską.

Wyborcy PiS zmobilizowali się w wyborach sejmikowych znacznie bardziej niż ci koalicji rządowej. Widać to było choćby po tym, że inaczej niż 15 października 2023 r. częściej głosowała wieś – gdzie poparcie dla PiS jest statystycznie większe – niż miasta. Spadek frekwencji szczególnie zauważalny był wśród najmłodszych wyborców, w grupach wiekowych, gdzie poparcie dla formacji Kaczyńskiego jest najmniejsze.

KO i jej koalicjanci byli w dużej mierze sami winni demobilizacji swoich własnych wyborców. Kampania była niemrawa, nieinspirująca, temat frekwencji w niej praktycznie nie istniał. Tusk tak naprawdę zaangażował się w profrekwencyjne działania dopiero w ostatnim tygodniu kampanii, gdy wiele to już nie pomogło.

W wyborach europejskich może zadziałać podobny mechanizm. PiS ze swoim silnie eurosceptycznym przekazem i kampanią lęków gra głównie na zmobilizowanie swoich wiernych wyborców. Jest ich wystarczająco wielu, by przy niskiej frekwencji zapewnić PiS pierwsze miejsce.

Tymczasem dla Tuska to, by KO zajęło pierwsze miejsce w wyborach europejskich będzie miało jeszcze większe znaczenie niż zwycięstwo w wyborach sejmikowych. Wynik KO będzie miał bowiem konsekwencje nie tylko w polskiej, ale także w europejskiej polityce.

Po wyborach z 15 października Tusk stał się jednym z najbardziej szanowanych polityków w Europie. Duża część europejskiej opinii publicznej – od centrolewicy po centroprawicę – widziała w nim pierwszego lidera, który jest w stanie skutecznie przeciwstawić się ofensywie prawicowego populizmu. Jeśli teraz, niewiele ponad pół roku po objęciu fotela premiera, Tusk przegra na swoim podwórku z PiS – co będzie znaczyło, że KO nie była w stanie wykorzystać pierwszych miesięcy władzy do tego, by wzmocnić poparcie i wyprzedzić partię Kaczyńskiego – to nie wzmocni to jego pozycji w Europie. W części środowisk może to zrodzić nawet wątpliwości czy Tusk faktycznie ma cudowną receptę na pokonanie populizmu. A nimb „tego, który pokonał populizm” wzmacniał pozycję negocjacyjną Tuska zarówno z partnerami z kluczowych europejskich stolic, jak i unijnymi instytucjami.

Tusk myśli przy tym o zbliżających się wyborach w europejskim kontekście. Jeszcze niedawno kierował przecież Europejską Partią Ludową, która w całej Europie będzie się bronić przed ofensywą zachodzących ją z prawej flanki populistów. Dla Tuska ważne jest by EPL jak najlepiej poradziła sobie w Europie, na co całkiem istotny wpływ będą miały wyniki KO i PSL w Polsce.

Dlatego można się spodziewać, że na jednym wpisie na portalu X działania profrekwencyjne Tuska i jego partii się nie skończą. Już 24 kwietnia na radzie krajowej partii lider KO uwrażliwiał swoich wyborców na wagę czerwcowych wyborów: „Te wybory są jednymi z najważniejszych w historii Polski powojennej, mimo że są wyborami do Parlamentu Europejskiego. Nigdy te sprawy, które będą się rozstrzygały w całej Europie, nie były tak ważne i nie miały tak radykalnego wpływu na nasze codzienne życie, jak teraz w czasie wojny i zagrożeń, o których Europa nie myślała jeszcze parę lat temu”.

Tusk będzie więc najpewniej mobilizował wyborców argumentem: tylko silna, zjednoczona Europa może nas ochronić przed agresją ze strony putinowskiej Rosji, nie możecie więc pozwolić by większość w Parlamencie Europejskim zdobyły siły, które dążą do rozkładu Europy, zgodnie z rosyjskimi interesami.

Mobilizacji wyborców partii popierających rząd może też pomóc kampania PiS. Zwłaszcza jeśli partia utrzyma w niej przekaz, jaki popłynął z jej sobotniej konwencji. Choć politycy PiS podkreślali 27 kwietnia, że ich formacja nie jest partią polexitu i zapewniali, że miejsce Polski jest w Europie, to jednocześnie partia Kaczyńskiego zaprezentowała się jako formacja wybitnie eurosceptyczna.

Właściwie poza Mateuszem Morawieckim nikt z zabierających głos na eurokonwencji czołowych polityków PiS nie mówił o możliwościach rozwojowych, jakie przyniosło i ciągle przynosi Polsce uczestnictwo w europejskim projekcie, wszyscy przedstawiali Unię jako źródło egzystencjalnego zagrożenia dla Polski, dla polskiej suwerenności, rezerw złota, dobrobytu, tożsamości i wartości.

PiS jest też dziś partią, która na własne życzenie usytuowała się na marginesie europejskiej polityki, w opozycji wobec jej głównego nurtu, rozciągającego się od chadecji, przez liberałów i zielonych po socjaldemokrację. Szukając sobie sojuszników na tym marginesie PiS zaczął wchodzić w alianse z coraz bardziej egzotycznymi, skrajnie prawicowymi, antyeuropejskimi i mniej lub bardziej przyjaźnie patrzącymi na Rosję formacjami. Jest głęboko symboliczne, że Mateusz Morawiecki nie miał czasu, by wziąć udział w sejmowej debacie wokół expose Radosława Sikorskiego, bo przebywał na zjeździe trumpistów i europejskiej skrajnej prawicy w Budapeszcie.

Można się spodziewać, że zdjęcia Morawieckiego z Orbanem czy Marine Le Pen – która za rządów PiS podejmowana była w Warszawie z honorami należnymi raczej prezydentce Francji niż liderce partii opozycyjnej – będą wykorzystywane w kampanii KO i jej koalicjantów. Bo patrząc na sojuszników PiS trudno uwierzyć, że nie jest to antyeuropejska partia.

Straszenie PiS, który wspólnie z Le Pen i europejską skrajną prawicą chce rozłożyć od środka Unię, na pewno zadziała mobilizująco na część wyborców partii tworzących rząd. Pytanie na jak wielką. Lęk przed PiS jako partią polexitu ma swoje granice jaka paliwo mobilizacyjne. Tym bardziej, że część treści, jakie podnoszą populiści odwołują się do realnych społecznych obaw – zwłaszcza tyvh związanych z kosztami zielonej transformacji. Oprócz straszenia PiS – choć jest czym straszyć – dobrze byłoby, by partie koalicji rządowej odniosły się też w swojej kampanii do tych problemów i odpowiedziały na uzasadnione społeczne obawy.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version