Co roku miliony osób poznają się dzięki portalowi ogłoszeniowemu OLX. Dla wielu to sposób pozbycia się rzeczy, których już nie potrzebują, czy uporządkowania szafy, a z drugiej strony kupienia czegoś w dobrej cenie. Miliony przedmiotów – miliony motywacji. Ale można też zyskać coś więcej. Kupujący i sprzedający to często ludzie pasji, marzeń i niezwykłych umiejętności. Dzięki emocjonującym transakcjom poznają się na OLX, a część tych znajomości przeradza się później w przyjaźnie.
1.
Foto: Grupa OLX
Słysząc słowo „Jastarnia”, Roman, architekt, który większą część roku spędza w Wiedniu, gdzie pracuje, cały się rozpromienia. – To moje ukochane miejsce na ziemi – mówi. – Mam tam przyjaciół; każdego lata spędzam u nich kilkanaście dni. A później tęsknię.
Roman długo szukał sposobu, żeby kawałek Jastarni przenieść sobie do domu. – Pomyślałem, że zlecę komuś zrobienie modelu bałtyckiego kutra, bo to typowy element tamtego krajobrazu – wspomina. – Odpaliłem komputer… I tak znalazłem Piotra.
Piotr Ciastko, stolarz z Trzcińska-Zdrój, urokliwego miasteczka w województwie zachodniopomorskim, kutrami interesował się od zawsze. – Jako dziecko, jak tylko usłyszałem, że w telewizji pokazują morze, leciałem oglądać – mówi. – Marzyłem, że jak dorosnę, to zostanę rybakiem.
Z marzeń nic jednak nie wyszło – Piotr został stolarzem. Tyle że dwanaście lat temu miał w pracy wypadek; przez prawie rok był na zwolnieniu. – Trzeba było coś wymyślić, żeby nie zwariować – wspomina. – Wtedy sobie przypomniałem o morzu. Pomyślałem: zrobię w swojej stolarni jeden kuter, na próbę. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.
Ciastko przeanalizował zdjęcia dostępne w internecie. Usiadł z narzędziami. I… wyszedł mu całkiem zgrabny statek rybacki; żółty, z czarnym dnem, z dokładnie odtworzonymi detalami. – Wszystkiego musiałem się nauczyć od podstaw. Wodnice, wzdłużnice. Czyli co? Teoretyczne linie kadłuba statku wodnego – śmieje się, kiedy musi to tłumaczyć laikowi. I dodaje: – Od początku mi zależało, żeby to nie była zabawa, ale autentyczna rekonstrukcja. Żeby taki model wyglądał identycznie, jak prawdziwy kuter. Tylko mniejszy.
Piotr wrzucił swoje dzieło na OLX. I szybko znalazł nabywcę. – Okazało się, że nie tylko mi się to podoba. Zacząłem więc robić kolejne.
Wcześniej z żoną Kasią prowadzili firmę rodzinną – produkowali drewniane mebelki dla dzieci. – Pierwsze zrobiliśmy dla synka, jak był mały – wspomina. – Ja zrobiłem konstrukcję, Kasia pomalowała. Potem dorobiliśmy do tego stolik. Wszystkim się podobało, więc zrobiliśmy drugi komplet i wystawiliśmy na sprzedaż.
Meble wyszły na tyle dobrze, że Ciastkowie zaczęli je robić w ilościach hurtowych – miesięcznie ponad sto kompletów. – To była masakra – mówi Piotr. – Dużo pracy i mało satysfakcji. Człowiek nie ma żadnego kontaktu z klientem. Dziś wolimy robić mniej, ale takie rzeczy, których nie można kupić nigdzie indziej.
Dlatego każdy kuterek, który wychodzi spod rąk Piotra i Kasi, jest niepowtarzalny. Piotr skupuje stare zdjęcia znad Bałtyku. Często też sami klienci wysyłają im zdjęcia statków, które chcą, by zostały odtworzone. – Tak było z Romanem – wspomina Ciastko. – On miał bardzo dokładną wizję. Chodziło o kuter, który widywał w Jastarni.
Panowie pracowali wspólnie, przez telefon i maila; jeden z Wiednia, drugi z Trzcińska.– Bardzo żeśmy się przy okazji polubili – mówi Roman. – Piotr w dziedzinie kutrów jest prawdziwym ekspertem, wszystko o nich wie. To on zaplanował detale: paczki, skrzynki, sterówki. Słuchałem z otwartą buzią.
A efekt końcowy?
– Kuter wyszedł wspaniale! – emocjonuje się Roman. – Zamontowałem wokół lampki, które go pięknie oświetlają. Przyjaciele z Jastarni, jak go zobaczyli, aż zaczęli mlaskać z zachwytu – śmieje się.
Kuter dostał imię JAS-44 i stoi u Romana w salonie. Dla Piotra zaś stał się jednym z modeli popisowych – można go kupić na zamówienie.
Ciastko zastrzega, że na kutrach nie zarabia kokosów – jeden powstaje nawet kilka tygodni i wymaga naprawdę dużo pracy. – Ale stało się dzięki nim coś fajnego – mówi. – Czasami człowiek wraca zmęczony z pracy, nie ma na nic siły. Ale jest kuter do zrobienia. Idziemy z żoną. Ona maluje i robi detale – skrzynki, bojki, sterówkę. Ja robię elementy stolarskie. Trochę pożartujemy, trochę się pośmiejemy. I miło jest. Normalnie by się ten czas spędziło przed telewizorem, a dzięki pracy nad kutrami spędzamy go więcej razem.
Foto: Grupa OLX
2.
Foto: Grupa OLX
Kasia z Poznania, wraz z małżonkiem, długo zastanawiali się, co zawiesić na jednej z bocznych ścian w ich domu. – Mąż się uwziął na Pollocka – wzdycha Kasia. – Zna pan? Tak? No widzi pan, a ja nie znałam. Ale przyjrzałam się – abstrakcja, nawet fajne, ja lubię abstrakcję. Niech będzie. I zaczęliśmy szukać, kto nam coś podobnego namaluje. Bo jednak obraz malowany to zupełnie inna jakość niż płachta z marketu budowlanego.
Kasia weszła na OLX. I tam znalazła Ernesta Jurczyńskiego. – I dobrze pani Kasia trafiła. Pollock to jedna z moich większych malarskich fascynacji – uśmiecha się Ernest, którego odwiedzam w jego mieszkaniu w Warszawie. Siedzimy w kuchni, za oknem przelatują samoloty, a kotka Coffee – piękny, puszysty, brytyjski blue point – zastanawia się, czy mnie ignorować, czy dać się pogłaskać. – Ona bardzo lubi, jak maluję. Kładzie się wtedy gdzieś niedaleko i wszystkiemu przygląda – uśmiecha się Ernest. I parzy kawę, a ja, dla odmiany, przyglądam się jemu. Modnie przycięte włosy. Na rękach – tatuaże: aniołek putta, kolumny greckie i data śmierci dziadka, zapisana rzymskimi cyframi. – Był dla mnie niezwykle ważnym człowiekiem – mówi Ernest. – Żałuję, że nie doczekał mojej przygody z malowaniem; byłby dumny.
A jak się w ogóle ta przygoda zaczęła? Kawa już gotowa, więc siadamy przy drewnianym stole, a ja zamieniam się w słuch.
– Od dziecka miałem do tego smykałkę – mówi Ernest. – Pochodzę z Leżajska; chodziłem tam na zajęcia plastyczne; malowaliśmy pejzaże i martwe natury.
Kiedy jednak trzeba było wybrać szkołę średnią, Ernest zdecydował się na coś bardziej rokującego niż sztuka. – Poszedłem do technikum informatycznego; z malowania zrezygnowałem – mówi. – Chociaż rodzice śmieją się, że zrezygnowałem, bo prowadząca zajęcia kazała mi namalować jakiś konkretny motyw. Brzmi bardzo prawdopodobnie. Nie znoszę, kiedy ktoś mnie do czegoś zmusza.
Być może nigdy by do malowania nie wrócił, gdyby nie pandemia. Ernest miał wtedy więcej czasu wolnego. – Wcześniej miałem takie przekonanie, że żeby malować, musisz mieć pokończone szkoły artystyczne – wspomina. – I nagle, przeglądając internet, znalazłem całą rzeszę ludzi, którzy po szkołach plastycznych nie są – a malują. Tworzą piękne obrazy, szkice węglem, pastele. Zafascynowało mnie to.
Ernest zebrał się na odwagę, pojechał do sklepu plastycznego, kupił pierwsze płótno, farby, i postanowił spróbować. Jego pierwszym obrazem był kobiecy akt. – Namalowałem go w półtora dnia – mówi. – Nie wyszedł idealnie – ale był niezły. Tak się to wszystko zaczęło.
Na początku Ernest malował do szuflady. Dopiero po kilku miesiącach zdecydował się wrzucić namalowany przez siebie obraz na OLX. Kiedy został kupiony – wpadł w euforię. – Okazało się, że są ludzie gotowi mi za to płacić. Wow!
Dziś dalej maluje akty, ale także kopie obrazów znanych artystów, jak Pablo Picasso czy Tamara Łempicka. A także abstrakcje – i tu gładko wracamy do postaci Jacksona Pollocka. Skąd ta fascynacja? – Widziałem jego obrazy muzeum w Nowym Jorku. To niezwykły artysta, twórca techniki zwanej „dripping painting”: wylewał farbę bezpośrednio na płótno, do jej rozprowadzania używał patyków, noży, szpachli albo rączki od pędzla. Przebijał puszki. To mi się podoba. Że sztuka to nie są jakieś konkretne reguły i jak nie znasz wszystkich, to nie jesteś malarzem. Że to jest zabawa. I że reguły są takie, jakie sam wymyślisz.
Kiedy więc Kasia odezwała się do Ernesta, by namalował dla niej obraz inspirowany Pollockiem, nie wahał się nawet chwili. Wyłożył tylko swoją pracownię folią malarską, bo wiadomo było, że się będzie chlapać. Ubrał się też w kombinezon. I zaczął.
– Szczerze powiem, że ten Pollock to po prostu takie ciapki – mówi Kasia. – Wydaje mi się, że sama bym umiała tak namalować. Ale mąż chciał od malarza – to zamówiliśmy. Sama współpraca była bardzo fajna. Wysłaliśmy Ernestowi zdjęcia kanapy z tego pokoju i całego wnętrza. Zaproponował tonację barw. Ja poprosiłam, żeby z czarnego zmienił go na ciemny brąz. I artysta wykonał ciapki, na które się umówiliśmy. Wyszło bardzo dobrze.
Rzeczywiście, Ernest, pracując przez OLX, bardzo się rozwinął. – Ludzie wysyłają mi zdjęcia salonu i ja im proponuję obraz, który pasuje do tego miejsca i do mebli, które już mają – mówi. Ale nie na wszystkie projekty się zgadza. – Wciąż mam bardzo niezależny charakter. Jak wtedy, kiedy rezygnowałem z zajęć plastycznych – śmieje się.
3.
Foto: Grupa OLX
Pewnego dnia Igor z Konstancina porządkował szufladę ojca. – Oprócz papierów, zobaczyłem tam kilkanaście zegarków, które przywoził z podróży – wspomina. – Przypomniałem sobie, że mi kiedyś też podarował piękną Omegę Seamaster. Tyle że ja ją zgubiłem, w Tatrach, na wycieczce szkolnej. Wtedy pomyślałem, że chciałbym mieć taki zegarek z powrotem.
Igor zaczął szukać podobnej Omegi w internecie. Tak trafił na Piotra, który wystawił podobną na sprzedaż. – Szczerze mówiąc, to myślałem, że wejdę, kupię i wyjdę – wspomina. – A wyszedłem kilka godzin później, całkowicie zauroczony. Ta Omega, po którą przyjechałem, już się sprzedała, ale wyszedłem z Tissotem, też bardzo ładnym, więc absolutnie nie żałowałem. Piotr to fantastyczny, zegarkowy świr. O ich mechanizmach wie chyba wszystko.
– Eeee, wszystko to nie – odżegnuje się Piotr. – Ale rzeczywiście, dużo o nich czytam. Zainteresowałem się osiem lat temu. Zawodowo zajmuję się inwestycjami i szukałem produktów, które fajnie przytrzymują wartość pieniądza. Ktoś mi podpowiedział zegarki. I się wkręciłem.
Początki były trudne. – Ale to było jasne, że będą – zastrzega Piotr. – To ogromna dziedzina wiedzy; na początku trzeba się sporo nauczyć.
Piotr jeździł na wyprzedaże i na targi staroci. Zdarzały mu się potknięcia. – Kupiłem zegarek, który miał odmalowaną tarczę, dziś wiem, że to wtopa. Innym razem nie umiałem otworzyć mechanizmu, ale sprzedawca zapewniał, że działa doskonale. Dopiero później się okazało, że to był frankwatch, zegarek-Frankenstein, czyli poskładany z części po innych zegarkach – opowiada. Ale się nie zniechęcał. – Strasznie się wkręciłem w zegarmistrzostwo. Zegarki, zwłaszcza te sprzed rewolucji kwarcowej, mają niesamowitą moc przyciągania.
W tym momencie powinniśmy zapytać: a co to takiego ta rewolucja kwarcowa?
– To był moment, gdy zaczęto robić zegarki zasilane bateriami – mówi Piotr. – Cały misterny mechanizm, robiony dotąd przez świetnych fachowców, przestał być potrzebny. Serce mi mięknie na widok zegarków nakręcanych.
Piotr kolekcjonuje zegarki od ośmiu lat; kupił ich łącznie kilkaset. Aż przyszedł moment, w którym stwierdził, że ma ich już w kolekcji za dużo. I że część musi sprzedać. – Jak mówiłem, ja o tym myślałem inwestycyjnie, więc wiedziałem, że kiedyś je będę sprzedawał. Ale cóż… Nie spodziewałem się, że to będzie takie dla mnie trudne….
Długo zastanawiał się, który wystawić na OLX jako pierwszy. W końcu padło na Omegę z 1964 roku. – To był bardzo ciekawy zegarek, bo miał na cyferblacie wypalony cień. Dla mnie jako kolekcjonera, takie rzeczy są bardzo ciekawe, zwłaszcza, jak się zna historię tego konkretnego modelu i przyczynę akurat takiej skazy.
Co to za przyczyna? Omega robiła kiedyś serię zegarków ze wskazówkami, które świeciły w nocy. – Jako ta świecąca substancja, używany był rad – mówi Piotr. – Zegarek musiał kilka lat być nieużywany – i to, co było widać na cyferblacie, to właśnie jego działanie.
Piotr, po pierwszym ogłoszeniu na OLX, pojawia się tam ze swoimi zegarkami coraz częściej. – Ale zdarza mi się odmówić sprzedaży. Powołuję się wtedy na klauzulę sumienia – śmieje się. – Jeśli ktoś na wstępie deklaruje, że zamierza go przerabiać albo po prostu odsprzedać drożej, to mu dziękuję. Wolę takich klientów jak Igor.
Po kilku godzinach u Piotra Igor wraca do niego regularnie. – Dzwonię co kilka miesięcy, żeby podpytać, co aktualnie sprzedaje. Lubię do niego wpaść, pogadać, posłuchać o mechanizmach – mówi. – A Omegę Seamaster też mi w końcu znalazł. Czyli nasza historia zatoczyła koło.
4.
Foto: Grupa OLX
– Jako dziecko ubierałam koty w sukienki. – Bożena Wilczyńska, sołtyska z wioski Nagoszewka pod Ostrowią Mazowiecką, patrzy na mnie tak, że przez chwilę zastanawiam się, czy mówi poważnie, czy mnie wkręca. – Serio! – Bożena jakby czytała mi w myślach. – Wychodziły po mnie do szkoły, zawsze pięknie ubrane. Tylko mama się czasami zastanawiała, dlaczego jej brakuje prześcieradeł.
Po podstawówce Bożena poszła do szkoły w kierunku krawieckim. Potem – do policealnego studium konstrukcji odzieży. – A po szkole trafiłam do firmy szyjącej dla wojska – mówi. – I zostałam na osiemnaście lat. Wojska lądowe, straż, antyterroryści, lotnictwo. Firma startowała do przetargów – a ja odpowiadałam za produkt. Ale nagle upadła. Z dnia na dzień zostałam bez pracy.
Wilczyńska musiała znaleźć nowe zajęcie. Ktoś podpowiedział, że z jej umiejętnościami powinna iść do świata mody. Dotąd niespecjalnie interesowała się wymyślnymi sukniami, ale dlaczego nie spróbować? – Umówiłam się do pewnej projektantki na rozmowę o pracę. Pierwszy raz słyszałam wtedy jej nazwisko i powiedziałam jej to, bo ja zawsze jestem bardzo szczera. „Ja jestem bardzo znana, jak to możliwe, że pani mnie nie zna?” – zapytała. „A ja jestem świetną konstruktorką odzieży. Jak to możliwe, że pani nie zna mnie?” – odpowiedziałam. I następnego dnia zaczęłam pracę. Okazało się, że jak ktoś umie dobrze konstruować, to nie ma wielkiej różnicy, czy to mundur dla wojska, czy sukienka.
Bożenie szybko zaczęło jednak doskwierać, że nie tworzy na własną rękę. Po kilkunastu miesiącach postanowiła iść na swoje. – Mniej więcej w tym czasie zadzwonił do mnie manager Kory. Szczerze? Myślałam, że ktoś mnie wkręca. Zapytałam nawet, co to za głupie żarty. A on mi na to podał adres i datę. Pojechałam – i rzeczywiście, drzwi otworzyła mi Kora.
Tu Bożena musi zrobić pauzę, bo właśnie ktoś dzwoni w sprawach wsi. Do rozmowy wracamy po kilku minutach. – Sołtyską zostałam w tym roku, to była spontaniczna decyzja. Mama, jak się dowiedziała, powiedziała tylko: „Chyba cię pogięło” – śmieje się. – Ale jak mnie wybrali, zrobiłam takie dożynki, że ludzie się do dziś nie mogą nachwalić. Teraz zbieramy pieniądze dla rolników z terenów powodziowych, którzy stracili plony. Kupiliśmy osiem ton ziarna. 163 worki po pięć kilo każdy. Jak byłam dzieckiem, spaliła nam się stodoła, i też się cała wioska skrzyknęła, żeby nam pomóc odbudować. Wiem, jakie to ważne, że się człowieka nie zostawia samego.
Wróćmy jednak do Kory i do odzieży. – Pamiętam, jak jechałam pierwszy raz z tymi kreacjami do telewizji, bo miała jakieś nagranie – wspomina Bożena. – Spieszyłam się, może za bardzo, bo w którymś momencie facet mi zajechał drogę i na mnie krzyczy. Pomyślałam: człowieku, jadę realizować swoje marzenia. Nic mi nie zepsuje tego dnia!
Z Agnieszką, z którą dziś razem wystawiają swoje sukienki na OLX, poznały się przypadkiem, w metrze. – Jechałam wtedy z jakiejś sesji zdjęciowej i widziałam, że jakaś dziewczyna intensywnie mi się przygląda – wspomina Agnieszka. – Uśmiechnęłyśmy się do siebie. Zaczęłyśmy rozmawiać…
– Ja właśnie myślałam, że powinnam porobić jakieś ładne zdjęcia sukienkom, które szyję, żeby je zareklamować – wspomina Bożena. – Tylko skąd wziąć modelkę? A tu patrzę – jedzie taka piękność; włosy ma takie, że na dwa siedzenia na boki się rozkładają. Więc się zaczęłam uśmiechać.
– W rozmowie szybko wyszło, że chodzi o szycie – wspomina Agnieszka. – A to jest moje marzenie od dzieciństwa. Od razu znalazłyśmy wspólny język.
Agnieszka ma korzenie polsko-zimbabweńskie. – Po mamie zostało mi dużo pięknych ubrań – mówi. – Dobre marki, dobre materiały, często jedwabie. Wiele sukienek szytych na miarę. Jak dorosłam i zaczęłam je nosić, czułam, jakbym z nią rozmawiała. Pomyślałam, że chcę, żeby to była moja praca.
Niestety, pracownia, którą Agnieszka tworzyła przez kilka lat, spłonęła w pożarze. – Załamałam się wtedy. Na kilka lat zapomniałam o tworzeniu, zajęłam się innymi rzeczami: modelingiem, make-upem. Aż nagle to przypadkowe spotkanie z Bożenką sprawiło, że moje marzenie wróciło. I to ze zdwojoną siłą.
Dziś obie panie wspólnie tworzą swoje projekty. – Same wybieramy materiały, i to bardzo dobre materiały; często są u nas do kupienia sukienki z jedwabiu. Same też je projektujemy – mówi Aga. – Zaczynałyśmy od pojedynczych sukienek. A teraz mamy już zamówienia na kostiumy do teatru i do filmów.
– Wkładamy w to bardzo dużo serca – mówi Bożena.
A Agnieszka dodaje: –– Jedna z pierwszych sukienek, które zrobiłyśmy, była inspirowana szafą mojej mamy. Możesz sobie wyobrazić, jakie to dla mnie ważne.
5.
Foto: Grupa OLX
Kamila od dziecka ciągnęło do świata audio. – Byłem DJ-em, grałem na osiemnastkach i na tak zwanych „oczkach”, czyli 21 urodzinach, w warszawskich klubach – mówi. – Zmęczył mnie jednak charakter tej pracy i tych miejsc. Zrezygnowałem. Ale jedno mi zostało: wciąż jestem maniakiem dobrego dźwięku i dobrego brzmienia. Nawet moja praca się z tym wiąże: zajmuję się czymś, co się ładnie nazywa „inteligentny dom”.
Kamil tworzy rozwiązania dla firm, domów i sal kinowych. – Klient mówi, co by mniej więcej chciał, a my dobieramy odpowiednie urządzenia – tłumaczy. – Robiłem na przykład salę kinową z najnowocześniejszym sprzętem. Jak na ekranie spada kamień, to czujesz, jakby ci spadał na głowę. Albo dom, który klient specjalnie miał obniżony, żeby dźwięk lepiej się rozchodził. Pełne wygłuszenie, sufit napinany. Zrobiliśmy tam taką perełkę, że klient aż płakał, jak słuchał tam muzyki po raz pierwszy. A my płakaliśmy razem z nim – bo my się bardzo angażujemy w pracę.
Foto: Grupa OLX
Kamil wystawił na OLX słuchawkowy wzmacniacz lampowy starego typu. – Był dla mnie bardzo ważny, bo ja pod niego ułożyłem dużo sprzętu – mówi. – Miałem wspaniałe słuchawki, rzadki model, Sennheiser HD 800s. Kto się trochę zna na sprzęcie wie, że to fajny sprzęt, audiofilski. A ten wzmacniacz najlepiej działa ze słuchawkami.
Na czym polega jego unikatowość? – Tam są cztery lampy wyładowcze. One zwiększają amplitudę sygnału… Bardziej zrozumiale? – śmieje się Kamil, bo rzeczywiście, mało z tego rozumiem. – No, mają bardzo ciepły, krystaliczny dźwięk, z zachowaną barwą. Idealny do słuchania jazzu czy bluesa. To naprawdę robi ogromną robotę. Odbiorniki tranzystorowe mogą próbować się do tego zbliżyć, ale to nigdy nie będzie dźwięk tej jakości, co na lampach.
Dla Kamila zestaw był na tyle ważny, że sam zaprojektował stolik, na którym stał. – Poznałem dzięki niemu bardzo fajnego człowieka, Pawła – dodaje. – Poznaliśmy się przez OLX. Pomógł mi go trochę podrasować. Mało ludzi się na tym zna tak dobrze, same lampy były z drugiej połowy lat 50., ciężkie do zdobycia, a Paweł pomagał mi zdobyć nowe komponenty do ich zasilania. Bardzo się przy okazji polubiliśmy, zaczęliśmy się spotykać prywatnie, nawet kilka razy się nam zdarzyło umówić na spotkanie nad Bałtykiem. To dzisiaj mój dobry kumpel.
Tyle że potem Kamil był zajęty pracą, nie miał kiedy korzystać ze wzmacniacza i słuchawek. – I popełniłem wielki błąd – mówi ze smutkiem w głosie. – Sprzedałem te swoje słuchawki. Szkoda gadać, nawet teraz, jak o tym mówię, to mi przykro. Błąd nie do naprawienia; zdekompletowałem fajny zestaw. Ale skoro ja go popełniłem, niech ktoś inny się cieszy tym wzmacniaczem i tym dźwiękiem. Zadzwoniłem do Pawła, powiedzieć mu, że sprzedaję. Co miał mi powiedzieć. No przykro.
Na pocieszenie Paweł kupił sobie segment Technics EH-790. – Kiedyś to było moje wielkie marzenie – taka wieża – uśmiecha się. – Dziś na OLX można to kupić za grosze. Chociaż tyle mam frajdy, że sobie na tym muzyki posłucham.
Foto: Grupa OLX
Foto: Grupa OLX
Autorem reportażu jest Witold Szabłowski. Jeden z najbardziej uznanych polskich reportażystów. Jego książki zostały wydane w ponad trzydziestu krajach na czterech kontynentach, a prawa do bestsellera “Jak nakarmić dyktatora” trafiły do Hollywood. Zbiór reportaży “Zabójca z miasta moreli” został uznany za jedną z najważniejszych książek opublikowanych w USA w 2013 roku. Jako jeden z niewielu polskich pisarzy współpracuje z wydawnictwem “Penguin Random House”. Witold Szabłowski jest także laureatem wielu nagród, w tym brytyjskiego Pen Clubu i Gourmand World Cookbook Award.