Dzięki uprzejmości Wydawnictwa Czerwone i Czarne publikujemy poniżej fragment książki „Klucz do Kaczyńskiego” autorstwa Roberta Krasowskiego. „Książka opisuje karierę Jarosława Kaczyńskiego do dziś. Kto sądzi, że o Kaczyńskim wie wszystko, książkę czytać będzie z rosnącym zdziwieniem. Zobaczy inną postać, niż znał do tej pory. Inaczej też spojrzy na całą polską politykę” – czytamy na stronie wydawcy.
***
Kaczyński przez całe życie tropił wady inteligencji, słusznie wyczuwając, że tam się kryją problemy polskiej polityki. Ale nie zdołał ich prawidłowo opisać, był fragmentem grupy, którą diagnozował, nie potrafił spojrzeć na nią z góry, nie potrafił wyrwać się z jej pojęć, z jej emocji. Czuł, że popełnia ona kardynalne błędy, ale nie potrafił tego wyrazić. Parł w dobrym kierunku, jego podstawowe przekonanie, że inteligencja pełni w polskiej polityce rolę dominującą, było słuszne. Podobnie jak przekonanie, że wady klasy dominującej stały się wadami całej polityki.
Najbliżej celu był w książce z 2001 roku, kiedy bez gniewu patrzył na warunki, które ukształtowały wyobraźnię polskiej elity. Wychowana w nienormalnym świecie po 1944 roku, normalności nie znała. Wiedziała, od czego ucieka, nie wiedziała do czego. Skupiała się na małych krokach, na małych reformach, na małych poluzowaniach, na małych liberalizacjach. W tamtym świecie namiastki wolności miały smak wolności. Nic dziwnego, że po 1989 roku w licznych sprawach namiastki normalności pomylono z normalnością. Polskie elity nie miały głębszej wiedzy na temat tego, jak realnie działa demokracja, jak działa gospodarka, jak działa państwo. Kaczyński też wiedzy nie miał, więc jedną przesadę zastępował drugą, na minimalizm odpowiadał maksymalizmem. Niemniej intuicję miał trafną. Inteligencja problemy transformacji widziała w wielkich grupach społecznych, jak robotnicy czy chłopi, tymczasem to ona sama była największą przeszkodą. I właśnie jej transformacja do nowoczesności okazała się najbardziej bolesnym procesem.
Czemu Kaczyński wyczuwał problem, a nie potrafił go dobrze rozwiązać? Bo dźwigał większość ograniczeń swojej warstwy, był fragmentem świata, który krytykował, i to jego najbardziej toksycznym fragmentem. Pochylmy się nad społeczną sytuacją środowiska, z którego wyrośli Kaczyński, Michnik, cała ówczesna generacja. Liderzy inteligencji mieszkali wyłącznie w dużych miastach, praktycznie w dwóch: w Warszawie i w Krakowie. Mieli humanistyczne wykształcenie i żyli z humanistycznych profesji; utrzymywali się z pracy w redakcjach, z etatów na uczelniach oraz z pisania książek. Nigdy nie mieli majątku, więc życie gospodarcze zupełnie ich nie interesowało. Szerokich kontaktów społecznych nie mieli, ich rodziny były homogeniczne, o ile inteligenci z innych części Polski często mieli rodziców ze wsi lub z małego miasteczka albo współmałżonka z innej grupy społecznej, liderzy opinii tamtej epoki przychodzili na świat w inteligenckich enklawach. Ich rodzice, małżonkowie, dzieci, znajomi tworzyli zamknięty świat inteligenckich rodzin. O tym, jak żyją inne warstwy społeczne, nie wiedzieli nic. Młodzi KOR-owcy opowiadali, że kiedy przyjechali do Radomia w 1976 roku, aby pomóc prześladowanym robotnikom, byli zdumieni warunkami ich życia. Kilka osób w jednej izbie, brak toalet – nowo odkrywane realia wywoływały osłupienie. Inteligencja nie miała pojęcia, jak wygląda życie poza Warszawą.
Po 1989 roku liderzy inteligenckiej opinii nadal obserwowali rzeczywistość z dwóch społecznych izolatek – z redakcji i z uniwersytetów. Wyglądali czasem przez okno, ale problemów społeczeństwa w ten sposób poznać nie można. Spójrzmy na ich ówczesne dyskusje, najważniejszymi wydarzeniami były dla inteligentów Wałęsa krzyczący na Turowicza, Mazowiecki stawiający grubą kreskę i Olszewski przeprowadzający lustrację. W tym czasie miliony robotników straciły pracę, pracownicy dawnych PGR-ów popadli w nędzę, umierały całe klasy społeczne, ale też rodziły się nowe. Spójrzmy na ówczesne inteligenckie gazety, czyli na okna, przez które inteligencja obserwuje świat. Społeczne trzęsienie ziemi przeszło niemal bez echa, inteligencję interesowały całkiem inne sprawy. Najczęściej używanymi słowami były: „reformy”, „tolerancja”, „pluralizm”, „autorytaryzm”, „ciemnogród”, „lustracja”, „układ”, „dekomunizacja”, „prawda”, „wybaczenie”. Inteligencja żyła własnym życiem.
Lech Wałęsa w sierpniu 1980 roku Fot. Dutch National Archives / Domena publiczna
Chciała być pomocna, wzięła na siebie ciężar pchania reform do przodu. Zachęcała do nich społeczeństwo, wymuszała je na politykach. W tej sprawie była ambitna, kłopot w tym, że była niekompetentna. W latach 90. inteligenckie autorytety wspierały wszystkie reformy, i te dobre, i te złe. Bo to, że istnieć mogą złe reformy, nie przyszło im do głowy. Reagowali na samo brzmienie słowa. Na przykład za sprawą inteligencji przez ponad dekadę trwała w Polsce dyktatura ekonomistów, profesury opierającej swoją wiedzę nie na zachodnich praktykach gospodarczych, ale na zachodnich podręcznikach. Przez dekadę świętościami były mądrości na temat niskiego deficytu czy banku centralnego, który dba tylko o inflację, a nie o rozwój. Im w gospodarce było gorzej, tym bardziej państwo musiało oszczędzać. Kolejni premierzy czuli, że to wszystko nie ma sensu, próbowali zerwać wędzidło, jak zwykle najmocniej szarpał je Miller, ale nie było siły. Elity biły w nich jak w bęben, że to etatyzm, populizm. W 2004 roku weszliśmy do Unii, rozejrzeliśmy się dookoła, okazało się, że tam wszyscy postępują inaczej. Francuzi czy Anglicy im jest gorzej, tym bardziej zalewają rynek pieniędzmi. Polscy ekonomiści mówili, że nie można pomagać polskim firmom, że choć słabe, muszą sobie radzić, że nie ma lepszej reguły niż rynek, poza tym kapitał nie ma narodowości. W następnej dekadzie zobaczyliśmy, że na Zachodzie władza postępuje odwrotnie, państwo twardo wspiera krajowe firmy. Popiera rynek, gdy ten sprzyja ich firmom, ogranicza, gdy im nie sprzyja. Trzeba było prawie dwudziestu lat, aby najpierw Tusk, potem Kaczyński na zawsze odsunęli akademików od władzy. Liberalne media, główny filar księżycowej ekonomii, do końca broniły profesorskiej mądrości. Ich ostatnią szarżą były protesty przeciw wprowadzeniu 500 plus. Dowodzili, że budżetu nie stać, że przyjdzie krach finansów publicznych.
Podobnie było z systemem sprawiedliwości. Inteligenccy liderzy opinii dowodzili, że państwo prawa działa bezbłędnie. Na widok togi reagowali jak lud na widok procesji, padali na kolana. Wierzyli, że skoro jest prawo i są prawnicy, to jest też państwo prawa. Podobnie było z polityką zagraniczną, to oni ogłosili, że w Unii zniknęły narodowe interesy, że wszystkie kraje mają jeden i ten sam. Litania błędów była znacznie dłuższa, ale ważniejszy jest ogólny wniosek. Inteligenccy liderzy zdominowali opinię publiczną nie dlatego, że mieli coś mądrego do powiedzenia, ale dlatego że lubili rolę przywódców.
Największe uprzedzenia pojawiły się na skrzydłach inteligenckiej grupy. Na lewym, któremu przewodził Michnik, i na prawym skrzydle, któremu liderował Kaczyński. Tam najmniej było realnej Polski, z jej interesami, potrzebami, kłopotami. Michnik przynajmniej świadomie pożeglował ku chmurom, ku narcystycznej misji pojednania narodowego, ku roli proroka wyższej moralności. Kaczyński odwrotnie, czuł się realistą, za swoją misję uważał ściągnięcie polskiej polityki na ziemię, na twardy grunt społecznych i gospodarczych realiów. Ale jego realizm był sztuczną pozą, w jego diagnozach dominowały „układ”, „agenci”, „czerwona pajęczyna”, czyli skrajnie abstrakcyjne pojęcia. Kaczyński nie był lekiem ani na Michnika, ani na naiwność liberalnego centrum, był produktem frustracji i podejrzliwości, w które popadła prawicowa inteligencja. Kaczyński potknął się na opisie natury złego wpływu inteligencji na politykę, bo sam był tego wpływu skrajnym przejawem.
Fot. TADEUSZ ROLKE / Agencja Wyborcza.pl
Kaczyński celnie punktował błędy inteligencji, ale jako jej generalny diagnosta był niewiarygodny. Już w latach 90. uosabiał najgorsze wady inteligencji, czyli niepodrabialny rys inteligenckiego szaleństwa, który w tamtym pokoleniu symbolizowali Kaczyński i Michnik. Na każdym etapie historii III RP Kaczyński zderzał się z absurdalnymi poglądami rywala. Że nie można pokonanej komunistycznej partii odebrać władzy i majątku, bo to polityczna zemsta i wołanie o krew. W istocie, trudno wymyślić coś równie niedorzecznego. Potem mówił, że Polska jest na krawędzi wojny domowej. Potem, że jest o krok od dyktatury. Ale w odpowiedzi na te niedorzeczności Kaczyński mówił rzeczy jeszcze bardziej niedorzeczne: że Polska nie jest Polską, że demokracja nie jest demokracją, że suwerenność nie jest suwerennością. Nie było roku, żeby nie wytropił kolejnych agentów, kolejnych spisków, kolejnych układów. A prawicowa inteligencja mu wtórowała. (…)
Polityczna kariera Kaczyńskiego była kulminacją politycznej siły inteligencji. Oraz jej egoizmu, skupienia się wyłącznie na sobie, na swoich obsesjach, na swoich interesach, na swojej pozycji. Dojście Kaczyńskiego do władzy w 2005 roku było inteligencką rewoltą przeciw inteligenckiemu salonowi, na co salon zareagował inteligencką kontrrewoltą. Od tej pory obie strony biją się nieprzytomnie. Kaczyński poddaje rzeczywistość wściekłej krytyce, która nie ma nic wspólnego z populistyczną logiką buntu mas. To jest bunt elit, prawicowa inteligencja krytykuje III RP nie za krzywdy, jakich doświadczały masy, ale za lekceważenie, jakiego ona sama doznała ze strony liberalnego salonu. Podobnie jest z liberalną inteligencją, największe zbrodnie Kaczyńskiego to te, które wyrządził liberalnym prawnikom i liberalnym dziennikarzom. Obie strony myślą wyłącznie o swoim wąskim światku. Zaskakujące w ich wojnie jest to, że obie strony zamiast się wzajemnie wykrwawić, kumulują swoją potęgę. Im bardziej Kaczyński zwalcza salon, tym silniejszy salon się staje, im mocniej salon bije w Kaczyńskiego, tym łatwiej i szybciej ten zmierza do władzy.
Dla jasności, ta książka nie dowodzi, że o wszystkim, co się dzieje w polskiej polityce, decyduje etosowa inteligencja. Mówimy coś skromniejszego: gdy w centrum polskiej polityki pojawia się Kaczyński, wtedy polityczna rola inteligencji gwałtownie rośnie. Jego sukces aktywuje cały potencjał polskiej inteligencji, jej medialne wpływy, jej fanatyczną energię, jej toksyczną wojowniczość. Nie patologie III RP uczyniły Kaczyńskiego najważniejszym politykiem epoki, ale patologie inteligenckiego myślenia o polityce. Katastrofy, które od trzydziestu lat wieszczą na zmianę salon oraz antysalon, nie są stanem Polski, ale stanem inteligenckiego umysłu. Nie było układu, nie było Rywinlandu, nie było faszyzmu, nie było upadku demokracji. Były tylko szalone Kasandry, które wprowadziły Polskę w stan, który Max Weber nazywał „jałowym podnieceniem”.
Najgorszą z tych kasandr był Jarosław Kaczyński. Przez całe życie tropił fałszywe schematy myślowe polskiej inteligencji, a po drodze sam ich stworzył najwięcej. Ignorancję leczył szaleństwem. Był wybitnym politykiem, jeśli chodzi o warsztat, miał świetny słuch społeczny, miał odwagę, zimną krew. Gdyby potrafił wybrać, czy chce być politykiem, czy liderem opinii, nie byłoby problemu. Jako lider opinii byłby kolejnym fałszywym prorokiem, jakich w Polsce bez liku. Jako polityk byłby największym killerem, większym od Millera, co jest potrzebne, podeptałby kilka pozornych świętości, których w polskiej polityce nadal jest zbyt wiele. Kłopot w tym, że on chciał być i jednym, i drugim. Przez co siał zamęt i w polityce, i w umysłach. Osobno jako polityk, osobno jako intelektualista potrafił budzić uznanie. Ale połączenie tych dwóch natur w jednej postaci stworzyło mieszankę, która gwałciła i państwo, i rozum.
Okładka książki 'Klucz do Kaczyńskiego’ autorstwa Roberta Krasowskiego Źródło: Wydawnictwo Czerwone i Czarne