Spędzaliśmy razem dużo czasu. Teatr był na fali, sukces nas wiązał. To był szczególny moment – Ewa i Jerzy Radziwiłowiczowie wspominają Jerzego Stuhra i atmosferę Starego Teatru w Krakowie lat 70. i 80.

Jerzy Radziwiłowicz: Przyszliśmy w tym samym czasie, na początku lat 70., szybko się zakolegowaliśmy, ale szczegółów, niestety, nie pamiętam. To było tak dawno! Ponad 50 lat temu!

Ewa Radziwiłowicz: Teatr odnosił wówczas sukcesy, a w takich momentach ludzie się lubią. To były czasy, kiedy codziennie spotykaliśmy się po spektaklach w SPATiF-ie.

J.R.: Ewa przyjechała do Krakowa w 1976 r., cztery lata po naszym przyjściu do teatru, a „rodzinnie” zaprzyjaźniliśmy się ze Stuhrami, jak się pojawiły dzieci. Najpierw ich Maciek, potem nasz Piotrek…

E.R.: Potem, mniej więcej w tym samym czasie, dziewczynki. Chowały się razem. Nawet przez jakiś czas w jednej kołysce.

E.R.: Kiedy nasza Zosia miała dwa tygodnie, pogotowie zabrało mnie do szpitala. Jerzego nie było, wyjechał, dwutygodniowe dziecko zostało z moim 60-letnim ojcem, który nigdy żadnego dziecka nie trzymał na rękach, i ze swoim starszym o cztery lata bratem. W pustym wieżowcu, bo akurat była Wielkanoc i wszyscy wyjechali. Kiedy nieśli mnie na noszach, powiedziałam do ojca: „Zadzwoń do Stuhrów, oni są z Krakowa, może znajdą jakąś pielęgniarkę”. Zadzwonił, a oni natychmiast przyjechali. Obydwoje. Ale zamiast szukać pielęgniarki, zabrali Zosię do siebie i położyli ją w kołysce razem ze swoją Marianną. A jak Jurek wrócił, to mu jej nie oddali. Basia kazała mu przychodzić i pomagać córkę kąpać. Powiedziała, że oddadzą ją dopiero, jak wrócę ze szpitala. A ja tam spędziłam dwa tygodnie. Taka to była przyjaźń!

A potem już poszło – chodziłyśmy z Baśką z dziećmi do parku, jeździliśmy do nich do Skawy, gdzie mają letni dom. Mieliśmy wspólne zainteresowania – ja studiowałam reżyserię, Basia była skrzypaczką, nasi mężowie aktorami. Ale spotykaliśmy się też w większym gronie – najczęściej to byli ludzie w jakiś sposób związani ze sztuką.

J.R.: Stary Teatr i jego ekipa. Spędzaliśmy razem dużo czasu. Teatr był na fali, sukces nas wiązał. To był szczególny moment. My, młodzi, byliśmy czymś na kształt bohemy. Kraków chyba też sprzyja tego typu zbliżeniom, bo tam wszystko jest blisko.

J.R.: Jurek mi imponował – był taki rzutki, przebojowy, rozpędzony, świetnie prowadził „Spotkania z balladą” w telewizji. Przypadliśmy sobie do gustu. Na scenie nie spotykaliśmy się często. A potem zaczęły się jego filmy, moje filmy i okazało się, że obydwaj robimy rzeczy jakoś tam istotne.

J.R.: Na poważnie spotkaliśmy się tylko w „Zbrodni i karze” i to było wspaniałe! Kręciło nas, że będziemy w tym razem – dla mnie to było spotkanie ze świetnym partnerem. Graliśmy to wiele razy, przejechaliśmy kawał świata i to nas jeszcze bardziej zbliżyło. Jurek jako partner na scenie był niezwykle lojalny.

J.R.: Dobry partner na scenie to ktoś, kto wie, gdzie jest jego miejsce, gdzie kolegi, i nie próbuje go zajmować. To ten, z którym się tworzy wspólny rytm przedstawienia. A lojalny to taki, który nie próbuje załatwić swojego sukcesu czyimś kosztem. Który wie, że jak się gra razem, to sukces można tylko razem osiągnąć.

J.R.: Tak bywa, ale to nie dotyczyło Jurka, bo z nim współpraca była znakomita. Dostawaliśmy nawet nagrody ex aequo, co znaczyło, że jeden bez drugiego nie istnieje.

J.R.: W Starym Teatrze wszyscy oglądaliśmy wszystko. A potem rozmawialiśmy o tym godzinami, mówiliśmy sobie szczerze, co nam się podoba, a co nie.

J.R.: Staraliśmy się nie oszukiwać siebie nawzajem, ale szczerze mówiąc – lepiej pamiętam, że mówiliśmy sobie dużo dobrych rzeczy. Może tych złych nie warto pamiętać?

E.R.: Jurek był najbardziej pracowitym człowiekiem, jakiego znałam. Miał poczucie, że czas ucieka. A to się nasiliło jeszcze po pierwszym zawale, który okazał się ciężki. Wtedy właściwie przestał odpoczywać – w każdej wolnej chwili pracował. Jak nie reżyserował, to grał, pisał… Zawsze miał coś do zrobienia.

E.R.: A on miał odwrotnie. Wcześniej też był pracowity, ale nie aż tak. Zawsze był skoncentrowany na sobie i pracy.

E.R.: To najlepiej zorganizowana kobieta, jaką znam. Ale mimo tego zapracowania rodzina była zawsze dla Jurka ważna. Pamiętam, jak jeździliśmy do Rabki, żeby oglądać Maćka, który brał udział w jakimś kabarecie, bo Jurkowi zależało, żebyśmy go zobaczyli.

E.R.: Chyba był zadowolony.

J.R.: Tak, ale chciał, żeby Maciek najpierw skończył jakieś inne studia, uniwersyteckie, a dopiero potem poszedł na aktorstwo. I Maciek skończył – psychologię. Podobnie jak Jurek, który najpierw studiował polonistykę i dopiero po dyplomie poszedł do szkoły teatralnej. Ale był zadowolony również dlatego, że Maciek jest dobrym aktorem. Rodzice aktorzy widzą, jakie są możliwości dziecka i kiedy nie wydają się zadowalające, robią wszystko, żeby je od tego odwieść. Ale to nie jest problem Maćka, który od liceum zajmował się kabaretem i występami. Nadawali na podobnych falach.

E.R.: Jerzy był dumny z syna.

E.R.: Kupili tę nieruchomość bez oglądania. Na podstawie zdjęcia. Ludzie, którzy go sprzedawali, wyjeżdżali za granicę, Jurek też jechał za granicę, nikt nie miał czasu. Dużo ludzi tam przyjeżdżało – na wakacje, sylwestry. A Jurek najchętniej tam właśnie pisał. To było jego ulubione miejsce, mógł się tam skupić. Nic go nie rozpraszało.

J.R.: Nie było miasta wokół, nie było gdzie wyskoczyć „na chwilkę”. Kupił sobie traktorek do koszenia trawy, bo miał tam naprawdę duży teren, o który lubił dbać.

E.R.: Na pewno nie był typem zabawiacza. Na co dzień skupiony, poważny i tak traktował życie. Ale to nie znaczy, że nie był towarzyski.

J.R.: Choć lubił być z ludźmi, czasem potrzebował się wycofać.

E.R.: Te nasze bankiety i biesiadowania skupiały się na sztuce i teatrze.

J.R.: Nie zawsze było bardzo poważnie, bo o rzeczach istotnych można rozmawiać również niepoważnie i to może być dalej istotna rozmowa. Ale rzeczywiście, tematy związane z działalnością zawodową dominowały na naszych spotkaniach. I to pewnie też było siłą Starego Teatru – to, co robiliśmy w pracy, stawało się centrum naszego życia.

E.R.: Chyba nie. Nie można było do nich wpadać tak, jak do nas. My mieliśmy otwarty dom.

J.R.: Kupiliśmy dom z ogrodem w Krakowie, mieliśmy przestrzeń dla gości.

J.R.: Krakowiaka wysadzić z Krakowa? O tym nie było mowy! Jurek był bardzo krakowski.

J.R.: My z Ewą nie jesteśmy krakowscy, chociaż mieszkaliśmy tam ponad 20 lat. Człowiek krakowski nie może mieszkać gdzieś indziej na stałe.

E.R.: Oczywiście może jeździć po całym świecie, kochać Włochy i tak dalej…

J.R.: … ale jest stąd i zawsze tu wraca.

E.R.: Tu ma swoje korzenie, pomniki na grobach…

J.R.: Krakowiacy mają bardzo mocno zakorzenione, skąd są. Nie można było wyobrazić sobie Jurka poza Krakowem.

E.R.: Wydaje mi się, że inteligenci to silniej przeżywają niż inni – ważne są szkoły, do których chodzili, uniwersytet. Jedyny i najlepszy.

E.R.: Obracaliśmy się w bańce, a w bańce jest fajnie, bo wszyscy są razem.

J.R.: Przez pierwsze lata nie tyle byłem w Krakowie, ile w teatrze. I w teatrze nie miałem żadnego poczucia obcości. Z miastem na początku nie za wiele mieliśmy wspólnego. Ale chociaż spędziłem tam 26 lat, wiem, że nie jestem stamtąd. Trudno wniknąć w Kraków, on się wydaje zamknięty.

J.R.: Po zawale mówił mi, że nosi w sobie lęk, nie ma zaufania do własnego organizmu. Nic się nie działo, a on nagle zaczynał się bać, że coś się stanie. Pierwsze wyjście z domu po gazetę do kiosku, dwa kroki i nagle strach, że nie będzie miał siły wrócić. Tego typu odczucia zmieniają nastawienie człowieka do życia i siebie samego. Kiedy zaczął walkę z nowotworem, był wzorowym pacjentem. Dokładnie wypełniał wszystkie polecenia. Opowiadał publicznie o chorobie, żeby innym dodać otuchy. A potem udar, zaczął mieć kłopoty z komunikowaniem się, z ekspresją, ale z myśleniem było OK. Świadomość rozjazdu między jednym a drugim go męczyła.

E.R.: Do końca uważał, że ma strasznie dużo do zrozumienia, ale też do przekazania i ze wszystkim chciał zdążyć, a czas ucieka.

E.R.: Chyba trochę kokietował.

J.R.: Niekoniecznie. Kiedy oglądasz film sprzed lat, masz do siebie na ogół dużo uwag. Ale to chyba zdrowe, bo gdybyśmy się tylko sobą zachwycali, byłby to stan niepokojący. Ale nie pamiętam, żeby się tak strasznie chłostał.

E.R.: Mnie ta w „Wodzireju”. Zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Oglądałam ten film w Warszawie i pamiętam, że wysłałam do Jerzego kartkę z podziękowaniami, czego zazwyczaj nie robię.

J.R.: Nie umiem wymienić jednej. Bo gdyby dało się wymienić jedną, toby znaczyło, że marnie prządł.

E.R.: Lubię też „Obywatela”.

J.R.: „Spokój” Kieślowskiego, „Emigranci” w teatrze. I ostatnia rola, Stanisławski w „Geniuszu” – wstrząsająca, wielowarstwowa, zostawił nią ślad. Jest bolesną pamięcią o człowieku, który próbuje przeskoczyć własną niemoc. A my walczymy razem z nim.

J.R.: Nie wiem.

E.R.: Spotkaliśmy się przed jego śmiercią, 20 czerwca. Miałam wrażenie, że widzę go po raz ostatni. Nie wiedziałam, czy on mi naprawdę chce powiedzieć, że odchodzi, czy tylko gra, że odchodzi. Mówił: „Tak lubię. Tak patrzeć na ludzi… tak sobie z daleka…”. Siedzieliśmy daleko od towarzystwa, a on tak zawieszał słowa. On często grał, że jest zdrowszy niż naprawdę. Czuł się źle, a udawał, że dobrze. Przypuszczam więc, że mógł też udawać, że odchodzi.

E.R.: Przed Basią, żeby się nie martwiła. Ona wiedziała, że udaje, bo to ona mi powiedziała.

J.R.: Nie było o co. Spieraliśmy się niekiedy, ale nie darliśmy się na siebie nigdy. Nie wydaje mi się, że wkładaliśmy w tę naszą przyjaźń jakąkolwiek pracę. Ona po prostu była. I nawet jak przestaliśmy się tak często widywać, bo wyprowadziliśmy się z Krakowa, nic się między nami nie zmieniło.

E.R.: Dzwoniliśmy do siebie, Basia prosiła, żeby do niego dzwonić, bo po wylewie rozmowa przez telefon była dla niego dobrym ćwiczeniem. A on lubił przez telefon pogadać. Chętnie opowiadał o pracy, co pisze, co będzie pisał, snuł plany filmowe, teatralne. Czy wierzył, że się ziszczą? Może tylko grał kolejną rolę.

Jerzy Radziwiłowicz – aktor, tłumacz. W latach 1972-1996 w zespole Starego Teatru w Krakowie, od 1998 r. – Teatru Narodowego w Warszawie

Ewa Radziwiłowicz – reżyserka, aktorka i pisarka. Autorka powieści „Paprochy”

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version