– Powiedz lepiej, dlaczego się rozwiedliście, a nie o śmierci ściemniasz – usłyszała Alicja, gdy powiedziała poznanemu na Tinderze chłopakowi, że jest wdową.

Wyszła wtedy bez słowa z knajpy, w której siedzieli. Nie pamięta, jak dotarła do domu. Wie tylko, że kiedy zamknęła za sobą drzwi mieszkania, osunęła się na podłogę i zaczęła szlochać. Mogła sobie na to pozwolić, bo jej 6-letni syn był akurat u dziadków. Przy nim stara się nie rozklejać.

Dostała powiadomienie z Messengera: „Przepraszam, nie sądziłem, że ty tak na serio. Mogę ci to jakoś wynagrodzić?”. Nigdy nie odpisała.

– Czułam się jak idiotka, która uwierzyła, że uda mi się w jakiejś relacji, że ludzie będą mnie traktować normalnie. Ten facet wydawał się taki wrażliwy, jak ze sobą pisaliśmy… – opowiada. Jej mąż zmarł dwa lata temu. Nic tego nie zapowiadało. Któregoś dnia źle się poczuł, Alicja zawiozła go do szpitala, gdzie zbagatelizowali objawy. W kolejnym stracił przytomność na izbie przyjęć, kilka godzin później już nie żył. Lekarze stwierdzili nagłą śmierć sercową.

Alicja nie mogła tego zrozumieć, miał zaledwie 33 lata, prowadził zdrowy tryb życia, rzadko chorował. Nic przed tym feralnym dniem nie wskazywało, że odejdzie. – Czułam, jakby ktoś brutalnie wyrwał mi kawałek życia. Byliśmy razem od liceum, nigdy nie byłam w innym związku. Ta miłość, w sensie relacji mężczyzna-kobieta, była właściwie jedyną, jaką znałam – mówi.

Przez pięć miesięcy była na zwolnieniu lekarskim – strata przygniotła ją tak, że zachorowała na ciężką depresję. Z łóżka podnosiła się tylko po to, by odwieźć syna do przedszkola. A gdy i na to nie miała siły, dzwoniła do rodziców. – Musieli się do mnie przebić przez całą Warszawę, ale i tak to robili. Nie wiem, jak dałabym radę bez nich.

Gdy w końcu jakoś się podniosła i wróciła do pracy, zaczął się nowy koszmar. Pół tygodnia musiała spędzać w biurze i po każdym spędzonym tam dniu robiło się jej niedobrze. – Koledzy i koleżanki unikali mojego wzroku, jak wchodziłam do pracowniczej kuchni, to milkły rozmowy – opowiada Alicja.

Rozumie, że to trudny temat, że może nie wiedzieli, jak zagadać. Ale żeby traktować ją tak oschle? – Zachowywali się tak, jakby mogli się ode mnie czymś zarazić. Czułam się jak trędowata – mówi. Zgłosiła swój problem szefowej i usłyszała, że przesadza. Że po prostu musi się na nowo wdrożyć w atmosferę pracy.

Na początku wzięła to do siebie. Szczególnie że niedługo wcześniej usłyszała od jednej z byłych już przyjaciółek, żeby „w końcu przestała obnosić się z tą śmiercią”. – Myślałam, że może rzeczywiście za dużo o tym mówię. Że powinnam to przeżywać w sobie. Chociaż w pracy wspomniałam o tym tylko raz. Dopiero kiedy poszłam na terapię, zrozumiałam, że to nie we mnie był problem – podkreśla.

Przez ostatnie dwa lata straciła większość znajomych. Uważa, że ludzie nie są w stanie wytrzymać czyjegoś cierpienia. – Pewnie z tym swoim młodym wdowieństwem jestem dla nich przypomnieniem, że nic nie trwa wiecznie. I że „żyli długo i szczęśliwie” sprawdza się głównie w bajkach.

28-letnia Ula mówi, że odkąd straciła męża, ma palące poczucie winy za każdym razem, kiedy się zapomni i poczuje radość. Jak w majówkę, którą spędzała z teściami.

Na grillu skwierczały kiełbaski, szwagier bawił się z dwójką jej synów, potem wszyscy grali w planszówki i nagle jej się przypomniało: Wiktor zginął. Co my najlepszego robimy – pomyślała. Lubi spędzać czas z teściami, bo czuje, że jak nikt inny rozumieją jej ból. Ta radość była więc dla niej zaskakująca. I nie do wytrzymania. Gdy tylko się pojawiła, zaraz zabrała się z dziećmi do domu.

– Rana jest ciągle świeża, bo mąż zmarł osiem miesięcy temu – mówi. Dwa tygodnie wcześniej miał wypadek na motocyklu. Na drogę wbiegł lis, mąż chciał go ominąć, wjechał w słup. Początkowe rokowania były dobre: złamania ręki i nogi były co prawda poważne, ale tomografia głowy nic nie wykazała. Dopiero kolejnego dnia na mózgu pojawił się obrzęk, a Wiktor zapadł w śpiączkę.

Dla Uli te dwa tygodnie były gehenną. Miała kołatania serca, drżały jej ręce, prawie nie jadła. I nie mogła spać, myśląc o tym, czy mąż przeżyje kolejną noc. Aż w końcu 21 października rano zadzwoniła ordynator oddziału z wieścią, której Ula tak bardzo się bała.

Nie rozpłakała się, gdy usłyszała: „Przykro mi, mąż zmarł”. Musiała jeszcze odwieźć starszego syna do przedszkola. Dopiero potem pojawiły się łzy. – Szybko zebrałam się w sobie i działałam. Byłam na takiej adrenalinie, że sama ogarnęłam sprawy w domu pogrzebowym, zadzwoniłam do jego pracy. Wszystkim się zajęłam. Inaczej bym się rozpadła, a nie mogłam tego zrobić chłopcom – mówi.

I tylko uśmiech, który pojawia się na jej ustach po każdym wypowiedzianym zdaniu, jakoś nie pasuje do smutnych oczu.

Do pracy poszła 2,5 miesiąca po śmierci męża. Przez ostatnie pięć lat nie pracowała, to on utrzymywał rodzinę. Na szczęście odezwała się do niej dawna szefowa i powiedziała, że coś dla niej znajdzie. – Poszłam tam, żeby nie oszaleć. Odprowadzałam starszego syna do przedszkola i siedziałam w domu z młodszym, gapiąc się w ścianę – mówi.

Docenia zachowanie szefowej, bo od ludzi wokół nie doświadczyła dużego wsparcia. Zaraz po śmierci jej męża pisali: „Odzywaj się, gdybyś czegoś potrzebowała”. Na tym się jednak kończyło. A kiedy chciała po prostu pogadać, wyżalić się, nie chcieli słuchać. – Mnie nie chodzi o nie wiadomo co. Tylko żeby czasem ktoś zapytał: „jak się masz?” i oczekiwał szczerej odpowiedzi – mówi z żalem Ula.

Wie, że się zmieniła – z otwartej, towarzyskiej osoby stała się zamkniętą, przerażoną światem dziewczyną. Były momenty, kiedy nawet wyjście do sklepu to było dla niej za dużo. Dlatego tym bardziej byłaby wdzięczna, gdyby ktoś chociaż spróbował wyciągnąć ją z tej matni.

Podobne doświadczenie ma Beata. Tylko jej nie jest smutno – czuje złość. Zawsze z mężem byli dla innych – gdy ktoś prosił o pomoc, nie zwlekali, znajomi mogli wpadać do ich domu, kiedy chcieli, organizowali zbiórki charytatywne. Tuż przed śmiercią męża mieli lecieć z ich chorą na raka przyjaciółką do Aten – to zawsze było jej marzenie, więc postanowili pomóc je spełnić. Nie zdążyli.

W 2021 r. oboje złapali COVID-19. Mąż Beaty przechodził go ciężko – trafił do szpitala pod respirator. Już stamtąd nie wyszedł. – Nie mogłam się z nim nawet pożegnać, bo wizyty były zakazane – mówi 43-letnia dziś Beata.

Z dnia na dzień została sama z nastoletnią córką w 300-metrowym domu. Bez pracy, bo działalność gospodarcza, którą prowadzili z mężem, posypała się po jego śmierci. Znajomi zniknęli, rodzina męża, chociaż mieszka blisko, nie odwiedziła jej ani razu. – Kuzyn mieszka dosłownie w domu obok i nie zajrzał, by sprawdzić, jak się czuję. A przecież znaliśmy się tyle czasu. Z mężem byłam przez 19 lat – mówi.

I dodaje: – Ja bym bardzo chciała, żeby ludzie znaleźli więcej współczucia, nie odtrącali nas, wdów. Doświadczyłam tak okropnego ostracyzmu, jakiego się nie spodziewałam. Wiem, że byłam nie do życia, ciągle zaryczana, ale czy to powód, żeby zostawiać mnie samą?

Teraz zamierza sprzedać dom i wyprowadzić się z córką gdzieś daleko od tych ludzi i od wspomnień. Zwlekała z tym, bo nie była w stanie zaakceptować, że jego już nie ma. Łapała się na tym, że myśli: on wyjechał na delegację i zaraz wróci.

Dopiero miesiąc temu była w stanie pozbyć się części jego rzeczy z domu. – Do tej pory straszyły nas tu jak duchy. Ale były jedynym, co po nim zostało – mówi. Ale nie chce już żyć tylko wspomnieniami. I przestała liczyć, że ktoś jej w tym pomoże. – Ludzie nie wiedzą, jak się zachować wobec takiej tragedii – wyjaśnia psycholożka Zuzanna Butryn, tłumacząc osamotnienie, jakiego doświadczyły młode wdowy. – O ile śmierć starszych ludzi mamy społecznie oswojoną, to odejście młodych wywołuje szok.

Tłumaczy, że w szkole, ale też i w wielu rodzinach, takich trudnych tematów się unika. – Co więcej, czyjaś tragedia może przypominać nasze traumy. Jeśli nie mamy ich przepracowanych, będziemy unikać osób, które mogą sprawić, że wyjdą na wierzch – mówi Butryn.

Jednocześnie dodaje, że złość i żal do świata, które czują wdowy, są naturalną częścią żałoby. – Ważne, by dały sobie czas ją przeżyć. Niektórym zajmie to pół roku, innym dwa lata. Istotne jest, by nie próbować tego przyspieszać. Procesu żałoby nie przyspieszymy. Możemy go tylko odroczyć, ale emocje związane ze stratą i tak nas w końcu dopadną – podkreśla.

Psycholożka tłumaczy, że jeżeli chcemy wesprzeć kogoś w takim momencie, to najważniejsze, by mu po prostu towarzyszyć. Być, jeśli czegoś potrzebuje. I przestrzega przed ocenianiem. – Mamy tendencję do oczekiwania, że ten ktoś już zawsze będzie czuł żal. Krzywo patrzymy, gdy znajduje nowego partnera. Lepiej zachęcać do wychodzenia, randkowania. Nawet jeśli nam się wydaje, że żałoba powinna trwać dłużej, nie musi to być prawdziwe dla tej osoby – zaznacza Butryn.

Beata i Ula nie widzą się jeszcze w nowym związku, potrzebują czasu. Ale Alicja uznała, że już dość rozpaczy. Chce znów być szczęśliwa – dla siebie i dla syna.

Zaczęła chodzić na randki, ale stara się nie wspominać, że jest wdową. Szczególnie po doświadczeniu z mężczyzną, który uznał to za żart. Zamierza o tym opowiadać dopiero wtedy, kiedy rzeczywiście dobrze kogoś pozna. Zmieniła też pracę. Zarabia mniej, ale zyskała spokój.

W nowej pracy nikt nie wie, co ją spotkało. – Dzięki temu nie traktują mnie jak zadżumionej. Kiedy zaczynamy rozmawiać o dzieciach i temat siłą rzeczy skręca na ojca, mówię po prostu, że syn nie ma ojca. Nikt nie dopytuje. Ludzie wolą wygodę niewiedzy od prawdy.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version