— Po 1989 r. żołnierze niemal zniknęli z naszych ulic. Teraz jesteśmy oswajani z myślą, że wojskowe konwoje mogą być obecne na polskich drogach — mówi historyk Piotr M. Majewski. I opowiada o tym, jak w przeszłości radzono sobie ze strachem przed wojną.
„Newsweek”: Obecna sytuacja przypomina Panu rok 1938 czy już 1939?
Piotr M. Majewski: Myślę, że groźbę roku 1938, kiedy to Zachód na konferencji w Monachium zezwolił Adolfowi Hitlerowi na rozbiór Czechosłowacji, mamy na szczęście za sobą. Zachód nie jest już skory do podobnego rozbioru Ukrainy. Ale czy to oznacza, że jesteśmy bliżej czy dalej zbrojnej konfrontacji zbrojnej – tego nie wiem. Nie wydaje mi się jednak, aby intencją Władimira Putina było, przynajmniej teraz, eskalowanie konfliktu z państwami NATO i UE. Wyobrażam sobie atak na Mołdawię, ale już nie na Polskę. Z drugiej strony, wojna poniekąd już trwa, choćby w cyberprzestrzeni. Mamy więc coś w rodzaju zimnej wojny z elementami gorącej. Przyrównałbym to do konfliktu w Korei w latach 1950-1953, gdy niemal cały świat drżał ze strachu przed bombami atomowymi.
W 1938 r. Czechosłowacja była dla Neville’a Chamberlaina krajem odległym. Przerażała go myśl, że Brytyjczykom przyjdzie kopać okopy i walczyć w sprawie narodu, o którym nic nie wiedzą. Czy dziś stosunek do Ukrainy jest na Zachodzie inny?
— Późno, bo późno, ale Ukraina zajęła swoje miejsce na wyobrażonej mapie świata mieszkańców Zachodu. Do niedawna wschodnia Ukraina czy Krym były dla nich bardzo daleko. W 2014 r. nikt z pewnością nie chciał „umierać za Krym”. Po 2022 r. zachodni przywódcy i społeczeństwa uświadomili sobie, że istnieje realne zagrożenie wojną w Europie. W 1939 r., Marcel Déat napisał, „nie chcemy umierać za Gdańsk”, a wkrótce potem właśnie konflikt o to odległe miasto nad Morzem Bałtyckim objął cały świat.
Dziś zgodnie potępiamy Monachium, ale paktując z Hitlerem przywódcy zachodni chcieli zapobiec nowej wojnie, takiej jak ta z lat 1914-18.
— Premier Francji, Édouard Daladier, sam walczył w okopach, znał więc koszmar wojny. W dobie Monachium prezydent Czechosłowacji nawet wyraził coś w rodzaju zrozumienia dla postawy Francuzów – każda rodzina nad Sekwaną straciła kogoś w Wielkiej Wojnie. Francja i Wielka Brytania choć były beneficjentkami tego konfliktu, poniosły w nim olbrzymie straty. W Londynie i Paryżu dobrze więc zdawano sobie sprawę, co można stracić, natomiast nie widziano potencjalnych zysków z nowej wojny. W dodatku Francja przez Dwudziestolecie walczyła z niskim przyrostem naturalnym. Zastanawiano się, dlaczego całe roczniki młodych Francuzów są słabsze od ich niemieckich rówieśników. To potęgowało poczucie braku gotowości do wojny.
Inaczej było w Niemczech, gdzie dominowała chęć rewanżu. Społeczeństwo czuło się upokorzone przegraną. Dodajmy, że ta przegrana Niemiec była dość specyficzna, bo ich wojska nie poniosły klęski na frontach, zaś wojska alianckie nawet nie okupowały Niemiec. Tymczasem w 1918 r. narzucając Niemcom warunki pokojowe zrzucono na nich przy okazji całą odpowiedzialność za wojnę, co nie było do końca prawdą. Berlin nie był jedyną stolicą, która parła do konfrontacji. Wszystko to sprawiło, że politycy niemieccy z Adolfem Hitlerem na czele mogli grać na tych nastrojach. Wśród kadr III Rzeszy prym wiedli ludzie, których badacze nazwali „pokoleniem bezwzględnych” – byli to mężczyźni, urodzeni około 1905 r., którzy byli za młodzi, by trafić na front w czasie I wojny światowej, ale na tyle duzi, że świadomie przeżywali gorycz porażki, a potem deklasację społeczną, która była następstwem wojny i kryzysu w latach 20. XX w., gdy w Niemczech szalały inflacja i bezrobocie. Urodzony w 1904 r. Reinhard Heydrich należał właśnie do tego pokolenia, które stało się motorem narodowosocjalistycznej polityki prowadzącej do rozprawienia się z urojonymi wrogami Niemiec.
I wojna światowa miała więc wpływ na nastroje przed 1939 r., ale gdy w 1914 r. wysyłano młodych mężczyzn na front, trwogi nie było.
— Ba, stolice europejskie ogarnął entuzjazm. Polacy, jak wiemy, od dawna czekali na wojnę, która byłaby dla nich szansą na odzyskanie niepodległości. Podobnie mogły myśleć inne mniejsze narody zdominowane przez imperia. Natomiast wiwaty w Europejskich stolicach muszą zastanawiać z dzisiejszej perspektywy. Choćby na Unter den Linden, głównej alei Berlina, tłumy wyrażały swą radość.
Co ciekawe, tamtą sytuację można porównać do współczesnej. Przecież Europa od 1815 r. nie była areną żadnego konfliktu ogarniającego cały kontynent. Kilka wojen, które prowadziły Prusy w XIX w. nie było powszechnie odczuwalnych. To były krótkie kampanie, podczas których Prusy dążyły do szybkiego pokonania przeciwnika i narzucenia mu warunków pokoju. To był taki pre-Blitzkrieg wymuszony stosunkowo słabym potencjałem Prus. Po wojnie prusko-francuskiej w 1871 r. zapanowała już zupełnie belle époque, czas bez wojen, w którym społeczeństwa rozwijały się i poprawiały się warunki życia.
Ludzie przyzwyczajeni do pokoju nie chcieli go chronić?
— Polski finansista i przemysłowiec Jan Bloch opublikował pod sam koniec XIX w. głośną książkę „Przyszła wojna”, w której udowadniał, że wielki konflikt jest niemożliwy. Twierdził, że zależności ekonomiczne między państwami są tak rozwinięte, iż nikomu ich zerwanie się nie opłaci, ponadto technika wojskowa osiągnęła taki poziom, że wojna oznaczać może dla jej uczestników samobójstwo. Właściwie to miał rację, ale… się pomylił. Z prawdziwych przesłanek wyciągnął zły wniosek. Ogłoszenie wojny latem 1914 r. witano często z radością.
Naprawdę nikt się nie martwił?
— Były wyjątki. W Czechach mobilizacja przeciw Rosji nie była przyjęta pozytywnie. Żołnierze czescy w CK Armii śpiewali piosenkę, która w wolnym tłumaczeniu brzmiała tak: „czerwona chusteczka w koło łopocze, idziemy na Rosjan, nie wiemy po co”. Rosjanie i Serbowie byli Słowianami i Czesi nie rozumieli, dlaczego mają się z nimi bić, kiedy zagrożenie widzieli raczej w Niemcach oraz w państwie Habsburgów. Na ziemiach polskich także nie wszystkich ogarnął entuzjazm. Mieszkańcy Warszawy opowiadali się raczej po stronie Rosji. Pewna Polka pisała: „Rozumiałam pewien zapał naszych warszawskich rezerwistów, kiedy szli na wojnę. Oni szli bić Niemca, odwiecznego wroga od czasów Wandy i Rytygiera, wroga, który chciał nas zjeść i strawić, okrutną bestię, którą postanowiła raz wreszcie zgnębić cała cywilizowana i broniąca swego pokoju Europa”. To było dla niej zrozumiałe, ale nie rozumiała legionistów Józefa Piłsudskiego. Nie była odosobniona – wiemy, że legionistów w Kielcach nie przyjmowano z entuzjazmem.
Czy życie było wówczas tańsze w wielodzietnych rodzinach i strata np. jednego syna była jakoś wkalkulowana?
— Służba wojskowa była zrozumiałą dla wszystkich powinnością i rolą społeczną. Od kilku pokoleń wszyscy mężczyźni w krajach europejskich przechodzili przez wojsko. Państwa miały wielkie zasoby rezerwistów. W momencie wybuchu wojny powołane zostały pod broń miliony ludzi, więc istniało ryzyko utraty nie tylko jednego syna. Ale w 1914 r. spodziewano się, że wojna będzie krótka i, oczywiście, zwycięska więc „nasi chłopcy” wrócą szybko do domów opromienieni chwałą bohaterów.
Tymczasem było, jak zwykle, zupełnie inaczej…
— Wydaje mi się, że nie odrobiono lekcji, jaką była wojna secesyjna w Ameryce. Okazało się, że rozwój sztuki wojennej, kolei i telegrafu sprawił, iż wojny mogą mieć charakter długotrwały, a co gorsza, absorbować całe społeczeństwa.
Do niedawna w Europie liczono każdy grosz wydany na zbrojenia, przedkładano jakość życia i politykę socjalną nad modernizację wojska – wtedy chyba zbrojenia przyjmowano z większym zrozumieniem?
— Budżety armii stanowiły ogromną część budżetów państwowych. Jedynie Austro-Węgry wydawały „marne” kilkanaście procent na wojsko. Reszta szła na budowę dworców, kolei, budynków użyteczności publicznej itp. Z punktu widzenia innych państw były to fanaberie. Także demokracje łożyły olbrzymie kwoty na zbrojenia. Liczono się jednak z kosztami. Właśnie dlatego sztab generalny Niemiec zakładał, że trzeba szybko pokonać wroga, by nie ponosić długotrwałych kosztów. Z tego powodu w Berlinie nie zakładano też walki na dwa fronty – chciano szybko pokonać Francję i ruszyć na Wschód. Rosja ze swoimi nieprzebranymi zasobami mogła sobie teoretycznie pozwolić na długą wojnę. Francja i Anglia miały do dyspozycji swoje imperia kolonialne.
Kiedy zdano sobie sprawę, że wojna nie będzie ani krótka, ani zwycięska, a już na pewno przyjemna?
— Na zachodnim froncie już jesienią 1914 r. po bitwie nad Marną. Na wschodnim zaś po rosyjskiej porażce pod Tannenbergiem i na jeziorach mazurskich. Sytuacja na frontach ustabilizowała się i dopiero wiosną 1915 r. państwa centralne zdołały przerwać rosyjski front w operacji gorlickiej i odrzucić przeciwnika daleko na wschód. Wcześniej o mały włos armia habsburska w Galicji nie załamała się. W Krakowie słychać było nawet huk dział i z Galicji ewakuowano kilkaset tysięcy ludzi.
Latem 1914 r. popularny „Ilustrowany Kurier Codzienny” zapewniał, że Kraków będzie spokojnym portem w czasie wojennej zawieruchy…
— Spodziewano się, że front, na który wysyłani będą żołnierze, będzie gdzieś daleko, a ludność cywilna nie będzie celem działań wojennych. Poniekąd w tamtej wojnie jeszcze tak było. Boleśnie odczuli obcą okupację mieszkańcy Francji, Belgii, Serbii, mieszkańcy ziem polskich, ale dla mieszkańców niemieckich miast wojna rzeczywiście była gdzieś bardzo daleko. Także z perspektywy Wiednia walki toczyły się na peryferiach imperium – w Galicji i Bukowinie. Ludność państw centralnych musiała za to zmagać się z brakami żywności.
Za to na Londyn spadły bomby. W 1938 r. pamiętano o tym. Główne budynki w Londynie obłożone były workami z piaskiem, kopano też rowy.
— Chamberlain panicznie bał się nalotów na Londyn. Wówczas wojna w powietrzu była głośnym tematem – pisano o niej sporo, jako o rozstrzygającym elemencie walki. Wszyscy byli pod wrażeniem tego jak w Hiszpanii niemiecki Legion Condor zbombardował Guernicę. Trochę jednak przesadzano, ale na biurku premiera Wielkiej Brytanii lądowały szacunki, że już w pierwszych tygodniach wojny może od niemieckich bomb zginąć 150 tys. londyńczyków, a miasto legnie w gruzach.
Czy społeczeństwo brytyjskie bało się wojny?
— Wiadomości o możliwej wojnie przyjmowano z powagą. Nie było paniki, bo Brytyjczycy byli zdyscyplinowanym społeczeństwem, ale chęci do walki też nie było. „The Times” publikował listy czytelników, którzy opowiadali się przeciw wojnie. Padały argumenty na swój sposób logiczne – skoro Wielka Brytania dała wolność trzem milionom Irlandczyków, to czemu nie dać tego prawa trzem milionom Niemców Sudeckich, którzy mają prawo wybrać państwo, w którym będą żyli. Nie te głosy jednak były najważniejsze, ale zachowanie premiera, który demobilizował opinię publiczną. Bardzo dobrze, że robił wszystko dla uratowania pokoju, ale jednocześnie nie zakreślił żadnej czerwonej linii, po przekroczeniu, której Hitler napotkałby opór.
Chamberlain, który wcześniej nie latał samolotem, wybrał się tym środkiem transportu dwa razy do Hitlera i zapewniał, że poleci jeszcze raz, jeśli będzie taka potrzeba. Hitler wyczuwał w tym słabość. Gdyby brytyjski premier próbował zapobiec wojnie, a jednocześnie mobilizował społeczeństwo – Hitler mógłby być mniej pewny siebie. Ówczesna Wielka Brytania odgrywała rolę, jaką dziś mają Stany Zjednoczone – była takim światowym supermocarstwem i policjantem. I gdy ten policjant hamletyzował, to jego sojusznicy wpadali w popłoch. Francja, która teoretycznie miała armię zdolną do przeciwstawienia się Niemcom w pojedynkę, zaczęła unikać wojny. Pierwsza fala ucieczek z Paryża nastąpiła już 1 września 1939 r.
Niechęć do umierania za Gdańsk była powszechna?
— Hasło było nośne, ale nie należy go przeceniać. Ówczesna badania opinii publicznej wskazywały, że Francuzi w ocenie Monachium byli podzieleni niemal pół na pół. Nawet lekką przewagę mieli ci, którzy twierdzili, że niepotrzebnie wzmocniono Hitlera. Problem polegał na tym, że linia podziału szła równo przez wszystkie opcje polityczne – może z wyjątkiem komunistów, którzy na tym etapie nawoływali do walki z III Rzeszą. To sprawiało, że nie było żadnej dużej siły politycznej gotowej zdecydowanie przeciwstawić się polityce obłaskawiania Hitlera. Co paraliżowało Paryż od strony decyzyjnej, choć silna armia i system sojuszy w Europie Środkowej dawała Francuzom mocne karty do ręki.
Chamberlain i Daladier w 1938 r. dali Hitlerowi wszystko, czego ten chciał, ale Führer był wściekły, bo chciał wojny.
— I jasno ją zapowiadał. W listopadzie 1937 r. wezwał swoich współpracowników i przedstawił im plan załatwienia sprawy Austrii i Czechosłowacji. Deklarował, że nie chce konfliktu na pełną skalę, co najwyżej liczył się z małą zwycięską wojenką. Jego rozumowanie było racjonalne – prawdopodobnie, gdyby z powodu Czechosłowacji wybuchła wojna, byłaby ona na zachodzie równie „dziwna”, jak ta która miała miejsce w 1939 r. po ataku na Polskę.
Nastroje w Niemczech nie były wtedy jeszcze powszechnie bojowe, co Hitlera jeszcze bardziej zeźliło.
— Przed Monachium zorganizowano w Berlinie wielką defiladę. Przez Unter den Linden przeszły wojska w pełnym rynsztunku, Hitler podziwiał je ze swojej kancelarii, ale mieszkańcy stolicy nie przyjęli tej defilady z entuzjazmem – choć byli do tego zachęcani. To dało Hitlerowi do myślenia i przyjął propozycję Benito Mussoliniego, by jednak spotkać się z przywódcami Francji i Wielkiej Brytanii i sprawę załatwić Sudetów bez jednego wystrzału. Zarazem Hitler wyciągnął też inne wnioski – uruchomił propagandę i rok później społeczeństwo niemieckie było już oswojone z myślą o ataku na Polskę. Paradoksalnie to „niepowodzenie” w Monachium, gdy powstrzymano wojnę, pomogło Hitlerowi – Niemcy uznali, że jest on mężem opatrznościowym, że wie, co robi i wszystko jest dla niego możliwe. Można więc za nim iść w ogień. Zagarnął Austrię, Sudety, Czechy, Kłajpedę więc może i wojna z Polską nie jest takim ryzykiem.
I niestety tak było.
— Jest trochę listów niemieckich żołnierzy, którzy podbijali Polskę – niewiele, bo walki były krótkie – z których wynika, że nawet zwykli żołnierze, żadni zagorzali naziści, uważali, że pobicie i ukaranie Polski jest słuszne. Pisali oczywiście, że tęsknią za domem, rodziną czy narzeczonymi, ale zarazem widzieli sens w podboju wschodu w celu zaprowadzenia tam cywilizacji i porządku. Żołnierze niemieccy byli wyposażeni w aparaty fotograficzne – dokumentowali polską biedą, która uzasadniała ich kolonialną wojnę. Polacy jawili się im jako okropny naród, który wiecznie podkładał Niemcom nogę na ich drodze do potęgi, ale i do pokoju w Europie.
Polacy, choć armię mieli słabą, wojny się nie bali.
— Polscy przywódcy uderzali w bojowe tony i podbijali bębenek narodowej dumy. Gdy jesienią 1938 r. Polacy, ramię w ramię z Hitlerem, zajęli Zaolzie kosztem Czechosłowacji, nastroje mocarstwowe osiągnęły apogeum. Być może dzięki temu społeczeństwo było psychologicznie przygotowane do wojny, ale kompletnie nie było gotowe na klęskę, jaką zadali mu Niemcy we wrześniu 1939 r. Polskie władze, które wiedziały, jaką przewagą dysponują Niemcy, nie powinny pompować tego balonika megalomanii, bo naprawdę łatwo go było przekuć. Gdy Polacy zobaczyli, jak Wojsko Polskie przegrywa i gdy dowiedzieli się, że najważniejsi politycy i dowódcy z podkulonym ogonem czmychają w kierunku granicy z Rumunią, zostawiając zdezorientowanych żołnierzy i sparaliżowanych klęską cywili, przeżyli szok. Zofia Nałkowska obserwując wkroczenie Niemiec do Warszawy notowała, że zwycięski najeźdźca ma swoje prawa, ale kompletnie nie mogła zrozumieć zachowania polskich władz, które po prostu uciekły.
Ktoś ostrzegał przed wrześniem, że będzie źle?
— Stanisław Cat-Mackiewicz w marcu 1939 r. na łamach „Słowa” przekonywał, że Polska nie jest gotowa do walki z Niemcami. Poszedł za to na trzy tygodnie siedzieć w obozie w Berezie Kartuskiej – uznano, że szerzy defetyzm i osłabia ducha narodu siejąc nieufność do zdolności obronnych Polski. Państwo autorytarne, jakim była ówczesna II RP, nie chciało słuchać krytyki. Także Władysław Studnicki, polski germanofil, zapowiadał, że Polska zostanie pokonana w trzy tygodnie, że Niemcy dadzą Litwinom Wilno, a na południu podburzą do wystąpień przeciw Polakom Ukraińców. Miał sporo racji, ale jego postulaty, by szukać porozumienia z Berlinem w 1939 r. były o tyle pozbawione sensu, że Hitler nie chciał już wtedy żadnych rozmów i żadnego sojuszu z Polską. Polskie społeczeństwo zresztą też nie chciało sprzymierzać się z Niemcami.
Czy nastroje typu „nie oddamy ani guzika” z 1939 r. można przypisać tylko propagandzie?
— Pewną rolę mogła grać utrzymująca się od wielu miesięcy niepewność. Gdy wojna już wybuchła, część społeczeństwa, zwłaszcza zmobilizowani żołnierze, poczuła coś w rodzaju ulgi – że wreszcie wiadomo, co jest grane, że trzeba udać się do jednostek. Gdy przegrana stawała się oczywista, Polacy liczyli się z brutalną okupacją, ale ponieważ znali już niemiecką okupację z poprzedniej wojny, nie spodziewali się, tego co ostatecznie nastąpiło. Nikt nie uprzedził Polaków, że wojna jest nie do wygrania i trzeba się szykować na ciężkie czasy.
Ludzie zazwyczaj spodziewają się wojny podobnej do tej poprzedniej.
— Tak było także w 1939 r. Owszem, część elity pospiesznie udała się do Rumunii, ale zwykli obywatele polscy, także Żydzi, zostali na miejscu. Nawet jeśli w okresie walk opuścili domy, to po jakimś czasie do nich wracali. Wiedzieli dobrze, że ci którzy w czasie I wojny światowej uciekli na wschód, stracili najwięcej: ich majątki splądrowano, w Rosji zastała ich rewolucja bolszewicka i jeśli nawet potem wracali do Polski, to jako nędzarze. Ewakuacja tysięcy ludzi przerodziła się w wielką katastrofę humanitarną.
Po II wojnie światowej, zdaniem Ralfa Dahrendorfa, śmierć przestała być częścią umowy społecznej. Państwo straciło prawo do swobodnego wysyłania ludzi na śmierć na froncie, zaś potem, pod koniec XX w., kraje demokratyczne zaczęły się także wycofywać z kary śmierci.
— W 1939 r. polskie państwo lekką ręką szafowało krwią polskich obywateli. Akceptowano to, póki nie zdano sobie sprawy, że władze Polaków porzuciły. Dziś jesteśmy społeczeństwem bardziej dojrzałym i straty w ludziach uważamy za bardzo wysokie koszty wojny.
Prawicowi krytycy Muzeum II Wojny światowej sprzed 2015 r. uważali, że jego twórcy, w tym pan, szerzą defetyzm wskazując wojnę jako tragedię, a nie jako przygodę.
— Dlatego liczę, że gdy dojdzie co do czego, nasi krytycy pierwsi zgłoszą się Wojsk Obrony Terytorialnej… A na poważnie: oczywiście, że nikt rozumny nie chce wojny, ale jednocześnie nawet liberałowie dostrzegają dziś potrzebę wydatków na zbrojenia. Przestaliśmy się też śmiać z WOT. Współczesne armie takich krajów jak Polska są nieliczne i zdolne prowadzić krótkie ekspedycje. Tak nasi żołnierze walczyli do tej pory w misjach NATO i w Iraku. Konflikt o pełnej skali na naszym terytorium mógłby być jednak podobny do długotrwałych walk w Ukrainie, co oznaczałoby, że kadry stopniowo wykruszałyby się i potrzebny byłby mechanizm uzupełnień armii. Nie wydaje mi się jednak, aby Putin chciał dziś wojny z NATO, bo to zmusiłoby go do ogłoszenie powszechnej mobilizacji, a tego nie chce.
Podczas zimnej wojny były momenty, gdy konflikt światowy wydawał się bliski – tak było w okresie wojny koreańskiej, ale także w latach 80. XX w., gdy oceniano, że zagrożenie wojną nuklearną jest bardzo wysokie.
— Wtedy Związek Radziecki prowadził wojnę w Afganistanie, a Ronald Reagan ogłosił program „gwiezdnych wojen”, Amerykanie zaczęli także rozmieszczać zdolne do przenoszenia nuklearnych głowic rakiety średniego i krótkiego zasięgu w Europie, co powodowało liczne protesty zwłaszcza w RFN i modę na budowę bunkrów. Byłem wtedy nastolatkiem i pamiętam, że po obejrzeniu filmu „Nazajutrz” z 1983 r. o konflikcie nuklearnym, miałem niemiłe sny związane z wojną nuklearną.
Wydaje mi się, że strach przed wojną był wtedy silniejszy na Zachodzie – tam było więcej do stracenia, a poza tym Polacy liczyli na przegraną Związku Radzieckiego. Nikt wtedy nie wiedział, że w planach wojennych NATO Polska miała być całkowicie zniszczona atakami jądrowymi… Co do mnie, mimo tych snów przeżywałem – jak chyba każdy chłopiec, fascynację militariami. Ku rozpaczy mojej mamy rozstawiałem po pokoju figurki żołnierzyków. Wydaje mi się, że do młodych mężczyzn świadomość, czym jest wojna, dociera dopiero, gdy założą rodziny i zrozumieją, że konflikt zbrojny może dotyczyć ich najbliższych.
Ma pan w domu zestaw prepersa? Na rynku jest już kilka podręczników ze wskazówkami, jak się przygotować do wojny.
— Nie mam, choć kilka razy obiecywałem sobie, że taki zestaw zrobię. Może w ten sposób rozpaczliwie próbuję bronić normalności? Wydaje mi się też, że wojny jednak rzadko wybuchają ot tak, z dnia na dzień i w razie czego zdążę się jeszcze zaopatrzyć…
Tymczasem na polskich drogach przed wiaduktami i mostami pojawiły się żółte znaki dla kierowców wozów bojowych i czołgów – niby na czas ćwiczeń NATO, ale kto wie, czy nie zostaną?
— Po 1989 r. żołnierze niemal zniknęli z naszych ulic. Teraz jesteśmy oswajani z myślą, że wojskowe konwoje mogą być obecne na polskich drogach. Mnie zastanowiła także inna informacja – rok temu Unia Europejska przeznaczyła środki na modernizację autostrady A2 tak, aby mogły po niej jeździć transporty wojskowe. Widać, że to nie jest jedynie prężenie muskułów, ale przygotowanie się na ewentualność, gdy będzie trzeba wysyłać na Wschód wojsko.
Inna sprawa, że warszawski most Grota-Roweckiego na przełomie lat 70. i 80. XX w. także zbudowano po sugestiach wojskowych, aby mógł udźwignąć czołgi, które wtedy miały jechać akurat w przeciwną stronę, czyli na Zachód. Na szczęście nigdy się do tego nie przydał. Oby tak było i tym razem.
Prof. Piotr M. Majewski jest historykiem, pracownikiem Uniwersytetu Warszawskiego. W lat ach 1998-2008 redaktor miesięcznika „Mówią Wieki”. W latach 2009-2017 był zastępcą dyrektora Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku. Znawca dziejów Czechosłowacji. Opublikował m.in. „Niemcy Sudeccy 1848-1948. Historia pewnego nacjonalizm” (Warszawa 2007), „Kiedy wybuchnie wojna? 1938. Studium kryzysu”, (Warszawa 2019 ), „Niech sobie nie myślą, że jesteśmy kolaborantami. Protektorat Czech i Moraw 1939-1945” (Warszawa 2021).