Kiedy ty jesteś skazany na deszcz za oknem, oni pływają w lazurowej wodzie i wygrzewają się na plaży z widokiem na góry. A bywa, że kiedy Ty bierzesz gorący prysznic, oni marzną, bo dzień był za krótki i panele nie wytworzyły dość energii.
Katarzyna i Robert z trójką dzieci podróżują dookoła świata autem, przerobionym z wozu strażackiego. To miała być tylko krótka przerwa od życia w schemacie, ale trwa już piąty rok.
U mnie ponury, deszczowy wieczór, u nich gorące południe. Kasia i Robert Traczykowie przysiedli na krawężniku mało ruchliwej ulicy w San Ignacio, na półwyspie Kalifornijskim w Meksyku. Chcieli mi pokazać malowniczy XVIII–wieczny rynek, ale antena satelitarna nie łapała zasięgu. Usiedli więc przy anonimowej, białej ścianie. Ponoć niczego nie planują, niewiele zakładają i tylko wiza ogranicza ich pobyt w Meksyku do sześciu miesięcy. Zostały z tego jeszcze cztery miesiące, potem ruszą na północ.
Pracownik idealny
Mieli dom w Warszawie, trójkę dzieci, szkoły prywatne i poukładane życie zawodowe. Mieli dwa samochody i motocykl, mieli oszczędności, drugie mieszkanie na wynajem a w ramach inwestycji działkę leśną.
Poznali się jako sprzedawcy usług w firmie telekomunikacyjnej.
Kasia o sobie: – Byłam klasycznym przykładem „dziewczyny z Radomia”: pojechałam do stolicy, zdobyłam super pracę w korporacji, zrobiłam karierę. Wykręciłam taką sprzedaż, że w wieku dwudziestu kilku lat zrobili mnie kierownikiem, miałam kilkanaście osób pod sobą, a wszyscy starsi ode mnie. Pracowałam po 12 godzin dziennie bez protestów, nie miałam rodziny – po prostu pracownik idealny.
Foto: Archiwum prywatne / Newsweek
Robert o sobie: – Odnosiłem spektakularne sukcesy, nie bałem się obciążeń, całe moje życie było pracą. Na wszystko zarobiłem sam.
Pierwsza z tego rytmu wycofała się Kasia – a właściwie wytrąciło ją z niego macierzyństwo. W drugiej ciąży założyła własną działalność: artykuły do pokoików dziecięcych, potem markę kombinezonów dla kobiet. – Bardzo dobrze prosperowały, czułam się spełniona – mówi.
Robert: – W końcu moje sukcesy okupiłem stresem i wyczerpaniem. W korporacji zadomowiły się brzydkie zwyczaje: niezdrowa konkurencja, podkładanie świni, wyścig. Tak naprawdę to firmie niewiele daje, a ludzi wykańcza. Ludzie uważają, że muszą się między sobą boksować, nieustannie podkreślać pozycję, walczyć. Podchodziłem do zadań jak człowiek starej daty: że jak mam zleconą pracę, to najważniejsze, aby ją bardzo dobrze wykonać. No i okazało się, że to już nie wystarcza, że w korpo, trzeba grać inaczej. Skończyłem z potężną depresją. Lekarz straszył mnie zawałem, kazał zwolnić i się wycofać. No a wtedy moja korporacja ode mnie odcięła: ja na zwolnienie, a oni blokują mi telefon, zabierają samochód, obcinają dostępy. Nie chciało mi się już walczyć o powrót.
Bosi, uśmiechnięci
15-letniego Leona pytam, jak mu się żyje w ciasnej przestrzeni ciężarówki z nieodłącznym rodzeństwem i rodzicami non stop? – Nie narzekam – odpowiada.
Teoretycznie mają dwa pokoje z łazienką, plus rozkładany na dachu namiot – żartują, że to pokój gościnny. Wszystko jest jednak w wersji minimum, w końcu żyją na pace przerobionego strażackiego mercedesa 917. Łóżka chłopców są jak koje na łodzi – kapsułowe, trzypiętrowe. Sypialnia rodziców w ciągu dnia pełni rolę jadalni albo pokoju gier z biurkiem do odrabiania lekcji (o ile tak można nazwać fakultatywne zainteresowanie dzieci szkolnymi przedmiotami). Najtrudniej jest, gdy pada deszcz, bo nie da się wyściubić nosa. – Jak to wytrzymuje dorastający chłopiec?
– Zaszywam się na ten czas w mojej norce, czyli na swoim łóżku – mówi Leon. Gdy pytam, czy wolał Turcję, w której spędzili kilka miesięcy, czy jednak Meksyk, mówi: – Dla mnie te kraje nie różnią się za bardzo. Teren w obu bardzo mi się podoba, ale w obu podobnie nie potrafię się porozumieć z mieszkańcami.
Foto: arch. prywatne / Newsweek
Kiedy opuszczali warszawski dom Leon miał 11 lat, młodszy Tymon – 8 lat, najmłodszy Tytus – zaledwie 4 lata. Dziś starsi prawie o pięć lat machają mi do kamery ze swojego domu na kółkach: każdy opalony, z długimi, blond włosami. Każdy jak idea małego Robinsona Crusoe – dzicy, bosi, uśmiechnięci. Nie takie jednak były początki.
– Najtrudniej było Tytusowi – przyznaje Kasia. Świat 4-latka przed wyjazdem składał się z rutyny: codziennie jechał do przedszkola, gdzie bawił się z Bartkiem i Julkiem. Podróż potraktował jak przygodę, ale nie zdawał sobie sprawy z tego, że to wyjazd na zawsze. Przez pierwsze tygodnie było fajnie, bo jak na wakacjach, potem przyszedł kryzys. – Starsi chłopcy potrafili już mówić po angielsku, znajdowali nowe znajomości w podróży. Tytusowi brakowało przedszkola i kolegów. Minęło mu po pół roku i teraz jest najbardziej przebojowy z naszej piątki. Na postojach podchodzi do obcych ludzi i mówi: Cześć jestem Tytus, co masz ochotę dziś razem porobić?
– Nasze życie w podróży dotychczas jest bezpieczne i ciągle ekscytujące. A chłopcy poznają różne sposoby na życie, są empatyczni, a my dajemy im pewność siebie i wiarę, że życie przed nimi będzie wspaniałą przygodą – mówią Kasia i Robert.
Oglądam małego Tytusa, jak odsprzedaje w ogrodzie swoje zabawki. Nagle zatrzymuje się nad żółtym Pac–Manem, którym zainteresowała się dziewczynka z sąsiedztwa. – Nie chcę tego sprzedać! – żali się znad gry.
To scena z filmu dokumentalnego “W stronę słońca” Agnieszki Kokowskiej o Traczykach. Rodzina pozbywa się wtedy każdego elementu własności – meble, obrazy, kwiaty doniczkowe znajdują teraz podczas rzadkich wizyt w Polsce w domach przyjaciół, którzy wsparli ich garażową wyprzedaż.
– Byliśmy zbieraczami, kupowaliśmy na targach staroci, w domu było mnóstwo bibelotów. Ale sprzedawaliśmy dom i w trzy miesiące musieliśmy go opuścić. Opchnęłam, co mogłam przez internet, resztę na wyprzedaży garażowej – opowiada Kasia. Część przedmiotów zostawili u rodziców, u ciotek. Część zmagazynowali. Za każdym powrotem z podróży sprzedawali kolejne partie, aż zostało tylko dziesięć kartonów książek dziecięcych. I tak te książki leżą na strychu w domu rodziców.
Razem z decyzją o ruszeniu w podróż Kasia podjęła drugą – że nie pozwoli sobie na sentymenty. – Mieliśmy jechać dookoła świata z dziećmi małym kamperem. Gdybyśmy się nie pozbyli nadbagażu, tej podróży by nie było – tłumaczy mi.
Tytusowi też to zrozumiał i oddał w końcu swojego Pac–Mana.
Na egzamin jechali z Maroka
W scenach z wyprzedaży rozterki Tytusa są jedyną rysą na sielankowym obrazku rodziny zdeterminowanej do przeprowadzenia zmiany. Panuje radosna atmosfera. A przecież ta rodzina właśnie znika z okolicy i – o ile wszystko pójdzie dobrze – przez długi czas nigdzie nie osiądzie na stałe.
– To jednak był szok. Prowadziliśmy otwarty dom. Co weekend imprezy, od piątku do niedzieli jakieś nocowanki dzieci ze szkoły, a to w domu, a to pod namiotem w ogrodzie. Jak nie jedni rodzice, to rodzina z drugiej strony. Była też sąsiedzka wspólnota, czuliśmy się jej sercem – mówią Traczykowie. Co im zostało?
Kasia: – Relacje z przyjaciółmi rozluźniły się, żyjemy już w zupełnie inny sposób. Oni nam opowiadają, na jakie zajęcia wożą dzieci i przeżywają egzamin ósmoklasisty. A my, że widzieliśmy wieloryba i że płaszczki przepłynęły nam pod nosem. Bo co mam im powiedzieć? Że zrezygnowałam dla dzieci z polskiego systemu, bo nawet edukacja domowa wydawała mi się zbyt dużym ograniczeniem wolności?
– W naszym życiu jest dużo ciekawszych rzeczy niż tłuczenie słupków z matematyki – uważają Kasia i Robert. Na początku włączyli chłopców do polskiej edukacji domowej. Dostali ze szkoły karty pracy i dzieci przygotowywały się do egzaminów z każdego przedmiotu. Pierwsze odbyły się online, bo tak było w pandemii. Potem jednak musieli stawić się osobiście. Na ten egzamin m.in. z polskiego i historii jechali z Maroka.
Foto: arch. prywatne / Newsweek
– Zgraliśmy to z wysyłką auta do USA, jednak wiadomo było, że z następnymi egzaminami nie byłoby tak prosto. Z Meksyku trudniej byłoby na nie wrócić – opowiadają. Mieli też wątpliwości z innego powodu. – Daliśmy naszej rodzinie niby tak dużo wolności, mimo to dzieci musiały wypełniać przy biurkach jakieś papiery i kuć narzucone treści. Gdy np. nasze dzieci nie muszą znać przebiegu powstań polskich, natomiast dobrze, gdyby znały historię krajów, które odwiedzamy – mówi mi Robert.
Dzisiaj chłopcy są w edukacji domowej, ale w międzynarodowej szkole w Kalifornii. Jest bardziej elastyczna, jeśli chodzi o wybór kursu, a egzaminy można zdawać online.
– Bardzo odeszliśmy od systemowego myślenia, że trzeba zaliczać kolejne punkty edukacji po kolei i trzeba iść jak po sznurku. I od dylematów: do której szkoły posłać dziecko, żeby dobrze zdało maturę? Albo: Jakich korepetycji potrzeba, żeby się tam dostać? Kosztowało nas to dużo pracy, bo mamy wytresowane do tego mózgi. Skoro jednak nasze życie zepchnęliśmy z utartych torów, w życiu naszych dzieci też może być inaczej. Chłopcy mają tę świadomość. Rozmawiamy z nimi codziennie, bo teraz mamy dla nich czas. Wiemy, co lubią, jakie mają talenty. To jaki papier i w jakim momencie swojego życia uzyskają, to już będzie ich decyzja. A warunków, do jakich dorosną obecne dzieci i tak nie sposób przewidzieć w galopującym świecie.
Historia „The big five family” zaczęła się od wakacji w wypożyczonym kamperze. Pojechali na północ – przez Danię, Szwecję, Norwegię. Każda noc w innym miejscu, każdy poranek z innym widokiem za oknem. Zakochali się w takim podróżowaniu. Potem była majówka w Kamperze – w Toskanii i kolejne wakacje – kamperem przez Bałkany.
Foto: arch. prywatne / Newsweek
Gdy sprowadzali z Niemiec ciężarówkę pod swój nowy dom na kółkach, w Europie szalał COVID-19. Ugrzęźli na plaży w Turcji. Lokalni mieszkańcy mieli zakaz gromadzenia, ale turystów władze nie objęły obostrzeniami. Cztery miesiące remontowali tam auto. Ich Mercedes 917 w Niemczech jeździł jako wóz strażacki. Miał podwójną kabinę i zabudowę specjalistyczną na narzędzia. Trzeba było ją zmienić od podstaw, żeby służyła za dom dla pięciorga. Kupili okna, rury, kable, zlew, oświetlenie, toaletę ekologiczną i lodówkę. Robert chciał pożyczyć piłę, zgodził się tylko jeden stolarz. – Przyjedź – powiedział – zrobimy to razem. – Mieszkamy w tym, co zbudowaliśmy własnoręcznie. Jak się coś psuje, mam pretensje wyłącznie do siebie – mówi Robert. W Meksyku planuje teraz powiększyć zabudowę kuchni.
Prysznic dwa razy w tygodniu
„Siedzimy w lesie i mamy wszystko, co nam do szczęścia potrzeba, ciszę, naturę, wielkie drzewa do przytulania, które są tu od setek lat i siebie” – czytam na Instagramie Traczyków. Teraz z niego się utrzymują – z reklam na podróżniczym blogu. Oprowadzają na nim po parkach narodowych, uczą gotować w plenerze albo po prostu pokazują, jak żyć w tak długiej podróży.
Po sprzedaży domu i spłaceniu masywnego kredytu, jaki na niego wzięli, zostało im wraz z oszczędnościami kilkaset tysięcy złotych. To i dużo, i mało, gdy wziąć pod uwagę, że podróż w założeniach miała trwać dwa lata, ale przeciągnęła się do pięciu i nic nie wskazuje, żeby wkrótce miała się skończyć. Teraz potrzebują głównie paliwa i gazu – do gotowania oraz ogrzewania. I wody, choć gospodarują nią bardzo oszczędnie – prysznic biorą dwa razy w tygodniu i dla całej piątki przeznaczają 30 l wody, gdy banalna kąpiel jednej osoby w wannie mogłabym pochłonąć nawet i trzy razy więcej wody.
Do tego dochodzą opłaty za internet i jedzenie. Prąd czerpią dzięki panelom solarnym umieszczonym na dachu auta.
– Nie wypełniamy tabelek w excelu, nie podliczamy wydatków. Mamy pieniądze, które wypracowaliśmy przez lata i patrzymy optymistycznie w przyszłość mimo, że oszczędności ubywa – mówią. I pewnie trochę kokietują, bo przecież sprawdzają stan konta.
Dlatego na swojej drodze imają się dorywczych prac. Nadal działa też Kasi firma odzieżowa – @bloom.clth oferuje m.in. garnitury podróżnicze i kombinezony. Są szyte w Polsce, Kasia przyjmuje online zamówienia i organizuje wysyłki na cały świat. Mają Patronite, planują wydanie podróżniczego e–booka.
– Nie są to wielkie pieniądze, raczej skapują drobnymi partiami. Ale też nie mamy wielkich kosztów: nie płacimy już żadnego czynszu ani kredytu – mówi Robert.
Foto: arch. prywatne / Newsweek
“Na obiad popcorn i papaja. Tańczymy wokół domu, dzieci łowią ryby” napisali w relacji w przeddzień świąt. Spędzili je na plaży. Czasem jednak chowają się przed chłodem pod kołdrą i oglądamy razem jakiś stary serial. – Jesteśmy szczęśliwi, że mamy siebie. Nie szczycimy się tym, że czasem mamy świetną pogodę. Nie zazdrościmy, że ktoś ma więcej pieniędzy. Nie warto porównywać – mówi Robert.
Choinka z agawy
Dlaczego właściwie wyjechali? Oboje po czterdziestce, oboje zaryzykowali, że nie będzie do czego wracać. Gdy o to pytam, Robert się obrusza: – Nie oceniamy naszego życia i naszej podróży w kryteriach ryzyka, tak jak nie oceniamy naszych szans na powrót. Nie to jest naszym pragnieniem ani miarą szczęścia – mówi. A o przyczynach decyzji w takim sposób: – Pracowałem od rana do nocy, prawie nie widywałem dzieci. Każdy dzień wyglądał tak samo: rano jechałem do pracy, wieczorem wracałem do domu. Tyle. Dzięki tej podróży naprawdę biorę udział w życiu mojej rodziny.
Kasia: – Byłam z trójką dzieci w domu, a Robert pracował od rana do nocy. Chciałam, żebyśmy spędzali więcej czasu razem. Myśl, żeby zmienić wszystko i wyruszyć w podróż dookoła świata kiełkowała w mojej głowie od lat. Marzyłam, żeby doświadczać w życiu czegoś więcej.
Tegoroczną choinkę zrobili z agawy – ścięli ją na północy Meksyku i wieźli przytwierdzoną do bagażnika. Ozdobili własnoręcznie malowanymi wysuszonymi owocami dzikiego melona, mikro kaktusikami i bałwankami z masy solnej. Nie było garniturów świątecznych, były stroje kąpielowe i pływanie na SUP-ie.
Foto: arch. prywatne / Newsweek
Wiosną „The Big Five Family” pojadą na północ. Mają na koncie już 15 krajów i 50 tysięcy kilometrów, zrobią jeszcze Alaskę, czeka na nich Kanada. Już im się marzy podróż w dół Pan–American Highway – trasy, która łączy kilkanaście krajów obu Ameryk, od Alaski, do południa Patagonii. Kolejnych pięć lat podróżowania: – Następną zimę spędzimy znowu w Meksyku, tylko że już na głównym lądzie. Później Gwatemala, Nikaragua, Salwador, Panama, Kostaryka. Przeprawimy się kanałem do Kolumbii, potem Peru, Chile, Argentyna i Brazylia, na sam dół.
Dużo mówią o wolności, jaką zyskali dzięki decyzji o życiu w drodze. Mówią, że wszystkie decyzje podejmują wspólnie i mówią też, że się nie kłócą. – Gdybyśmy mieli konfliktowe charaktery, nie udałoby się nam wytrzymać na tych kilku metrach kwadratowych i prowadzić takie życie przez kilka lat.
No i jak to się skończy? – pytam Kasię i Roberta. Nie wiedzą. – Żyjemy w drodze na pełen etat. To już dawno przestało być podróżą dookoła świata, to jest nasz styl życia. Taką decyzję podjęliśmy wspólnie, w piątkę. Jeśli to się któremuś z nas znudzi albo będzie miał inny pomysł, wtedy pomyślimy, co dalej.
Foto: arch. prywatne / Newsweek