Większość sygnałów, które wysyłamy otoczeniu, to sygnały niewerbalne. Jednak ludzie często koncentrują się wyłącznie na słowach. A przecież można się doskonale porozumiewać w ogóle bez słów. O tym, z jakich narzędzi komunikowania się możemy korzystać, żeby poinformować o swoich granicach – mówi psychoterapeutka Agnieszka Wróbel.
„Newsweek”: Jak komunikujemy otoczeniu, że narusza nasze granice?
Agnieszka Wróbel: Zacznijmy od definicji, czym są te nasze granice. Wyobraźmy sobie, że mamy swoje terytorium, coś w rodzaju małego ogródka. Jest otoczony płotkiem z furtką. Gdy płotek ma równe sztachetki, a furtkę otwieramy i zamykamy, kiedy chcemy, wpuszczając tylko proszonych gości, nasze granice są stabilne i wszystko jest w porządku. Na tym polega zdrowe reagowanie zgodne z naszymi potrzebami i wrażliwością. Ale bywa też tak, że wspomniany płotek, czyli nasze granice, jest nie do końca szczelny, bo sztachety są częściowo wyłamane. Wtedy do naszego ogródka każdy może wejść, nawet bez naszej zgody, i do woli go dewastować. Stawianie granic to, pozostając przy metaforyce ogródka, otwieranie lub zamykanie furtki w szczelnym płotku.
Jak obrona tych granic wygląda na poziomie werbalnym, mowy ciała czy też w naszym zachowaniu?
– Najczęściej sygnalizujemy je, mówiąc po prostu „nie”. W języku ciała wyrażamy odmowę, odsuwając się, odwracając się całym ciałem lub wzrokiem, spuszczając oczy, odchodząc. 90 proc. sygnałów, jakie wysyłamy otoczeniu, to są sygnały niewerbalne. Jednak ludzie często zachowują się tak, jakby o tym zapomnieli, i koncentrują się wyłącznie na słowach. A przecież można się doskonale porozumiewać bez słów. Spójrzmy choćby na świat zwierząt: psy radzą sobie z wyznaczaniem granic tylko mową ciała.
Newsweek Psychologia
Foto: Materiały wydawcy
Tylko że psy mają uszy i ogon, które bardzo im w tym pomagają. Ludzie nie mogą się tym wspomagać.
– U ludzi bardzo istotnym komunikatorem są oczy. Można w nich wszystko wyczytać: radość, złość, strach. Spojrzenie może być ciepłe, akceptujące albo zimne, odpychające czy zdystansowane. Wyrazem oczu wyrażamy wiele emocji. Umiemy też wiele komunikować wyrazem twarzy. Pies nie ma takiej mimiki jak my. Gdy ktoś się obrazi lub – jak kolokwialnie mawia młodzież – strzeli focha, nie tylko mimiką, ale i całą sylwetką jest w stanie pokazać, jak bardzo czuje się urażony, zniechęcony czy coś mu nie pasuje. Człowiek ma ogromne spektrum komunikatorów. Ważnym informatorem jest postawa ciała – wyprostowana, z podniesioną głową sugeruje pewność siebie. Opuszczona głowa i barki sugerują brak pewności siebie, smutek, zniechęcenie. Postawa asertywna to właśnie wyprostowane ciało, podniesiona głowa, spokojny wyraz oczu i mimika. Inaczej wygląda osoba agresywna. Często przyjmuje postawę jakby do ataku, zaciska pięści, mruży oczy. Jeszcze inaczej prezentuje się osoba uległa. Taki ktoś unika kontaktu wzrokowego, spuszcza wzrok, jakby kuli się w sobie. Sposób siedzenia też może wiele komunikować: postawa swobodna, wyluzowana oznacza pewność siebie, usztywniona „na brzeżku krzesła” – jej brak. Nawet sposób chodzenia może być istotny. Ktoś idzie śmiało środkiem chodnika, a ktoś inny jakby przemyka cichaczem. Zwykle są to komunikaty wysyłane nieświadomie, bez kontroli i niecelowo. Jest jednak jeden warunek, by je odczytać: trzeba być otwartym i uważnym na drugiego człowieka, utrzymywać kontakt wzrokowy. Wtedy, nawet gdy nic nie mówi, można wiele rzeczy odczytać i przekazać.
Ludzie często mają problem z interpretacją komunikacji – choć nadawcy wysyłają sygnały, odbiorcy ich nie rozumieją.
– Niestety, tak się dzieje, ponieważ ludzie odbierają świat przez swój pryzmat, każdy przez swoje okulary. Istnieje taki nieświadomy mechanizm jak projekcja, czyli przypisywanie innym tego, co mamy w sobie. Bardzo ciekawym fenomenem jest występujące często zjawisko wyobrażonej publiczności. Taka osoba idzie na przykład ulicą lub szkolnym korytarzem i jest święcie przekonana, że wszyscy na nią patrzą i ją oceniają. To nieprawda, bo wszyscy inni, którzy tam idą, siedzą lub stoją pod ścianami, myślą podobnie, są równie mocno skoncentrowani na własnej osobie, a innym przypisują to, co mają w sobie. Zjawisko wyobrażonej publiczności w dużym natężeniu najczęściej da się zauważyć u nastolatków, ale zostaje też niektórym dorosłym. Znika, gdy przestajemy zbytnio koncentrować się na sobie i łapiemy do siebie dystans. Wtedy też bez własnych naleciałości jesteśmy w stanie spojrzeć na drugą osobę i łatwiej nam odczytać niewerbalne sygnały, jakie wysyła otoczeniu.
Czyli trzeba być dużo bardziej otwartym na innych, żeby te ich komunikaty rozumieć?
– Nie tylko, ponieważ w rozumieniu innych w grę wchodzą jeszcze emocje. Jeśli ktoś na przykład żyje w poczuciu krzywdy i niesprawiedliwości, to sygnały płynące od otoczenia też będzie odczytywał w pewnym sensie przeciwko sobie. Dlatego tak ważne jest, by nabrać do siebie emocjonalnego dystansu. Jeśli sami mamy „czystą kartę”, jesteśmy w stanie odebrać drugiego człowieka bez własnych naleciałości.
Są ludzie, którzy mają łatwość komunikowania swoich granic. Innym jednak słowo „nie” przez gardło nie przechodzi i nie umieją wyznaczać ani za bardzo bronić swojego ogródka. Co powinniśmy wiedzieć, by jednak dostrzegać ich nieśmiałe komunikaty?
– To jest bardzo skomplikowany proces, który tak naprawdę zaczyna się w dzieciństwie. Małe dziecko jasno i wyraźnie, wręcz momentami z domieszką agresji, zaznacza swoje granice, czyli mówi „nie” albo „chcę”, i czasami bardzo zdecydowanie po coś sięga. W procesie wychowania te umiejętności jakby zanikają, szczególnie jeżeli byliśmy poddawani tak zwanemu wychowaniu do posłuszeństwa. Tu zachodzi taka prawidłowość, że dziecko, którego granice były szanowane, ma je stabilne i reaguje adekwatnie do sytuacji. W przypadku, gdy doświadczało stałego przekraczania granic, w późniejszym życiu może mieć kłopot z ich wyznaczaniem, i to w różne strony. Albo przyjmuje postawę roszczeniową, albo wprost przeciwnie – nawet do głowy mu nie przyjdzie, że samo też może czegoś chcieć lub oczekiwać od innych.
Widzi pani tutaj jakieś różnice genderowe?
– Kiedyś różnica między wychowaniem chłopców i dziewcząt była wyraźnie zaznaczona. Dziewczynki miały być bardziej posłuszne i wychowywano je w myśl zasady: siedź w kącie, znajdą cię. Ale świat się zmienia.
Zauważa to pani wśród swoich pacjentów?
– Tak. Nie znam badań w tym obszarze, ale z moich obserwacji wynika, że sytuacja się zmienia. Coraz więcej chłopców ma problemy emocjonalne, niskie poczucie własnej wartości, stany depresyjne. To zjawisko narasta. Kiedyś, powiedzmy, jeszcze przed erą covidu, nauczyciele w szkole mieli problem z agresją wśród nastolatków. Teraz mają większy problem z depresją. Kiedyś problemem był nadmiar ekspresji dzieci i nastolatków, teraz jest problem z tym, żeby je zaktywizować i wykrzesać z nich energię.
Czy dorośli inaczej komunikują granice niż dzieci?
– Nie wiem, czy jest taka reguła. Mogę tylko powiedzieć, że dzisiejsi dorośli byli poddawani innemu wychowaniu. Gdy ich obserwuję, odnoszę wrażenie, jakby chcieli swoim dzieciom dać to, czego sami nie dostali. Dochodzi więc często, mówiąc kolokwialnie, do przegięcia – przesady w drugą stronę: rodzice, którzy mieli problem z asertywnością w dzieciństwie, nie umieją jej komunikować także wobec swojego dziecka, a wtedy ono często narusza granice innych. Widać to w obecnym pokoleniu, które jest znacznie bardziej roszczeniowe niż poprzednie. Z drugiej strony, dzieci rodziców, którzy nie potrafili komunikować swoich granic, nierzadko niejako „przesiąkają” brakiem asertywności jako swego rodzaju filozofią życiową i już na wstępie godzą się z tym, że nie ma co sięgać, bo i tak nie dostaną. Jednocześnie dzieci rodziców umiejących jasno komunikować swoje granice przejmują to w naturalny sposób.
Jak nauczyć się komunikacji swoich granic, jeśli nie wyniesiemy tej umiejętności z domu ani od rodziców?
– To nie będzie łatwy proces, chociaż mogłoby się wydawać, że przecież wszyscy doskonale wiemy, że mamy prawo powiedzieć „nie” albo „chcę”. Za tym stoją jednak emocje. Umiejętność rozpoznawania własnych emocji to jest właśnie pierwszy krok do nauki asertywności, a co za tym idzie – także do jej wyrażania. Powinniśmy więc odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego ulegamy. Ze strachu, że nas ktoś odrzuci? Z obawy przed własnym poczuciem winy: że jak odmówię, to będę się czuł/a winny/a, bo przecież mogłem/am się zgodzić? Trzeba rozpoznać, jakie emocje powstrzymują nas przed działaniem, i je zracjonalizować. Ale to nie koniec. Musimy też ugruntować poczucie własnej wartości. Uporać się z: „Nie zasługuję na to”, „Nie poproszę” etc. Dopiero gdy sfera emocjonalna zasymiluje się z warstwą intelektualną, będziemy w stanie asertywnie bronić własnych granic i jasno to komunikować.
A jak rozpoznać atak na nasze granice? Nie zawsze odbywa się on wprost i niektórzy mają problem z identyfikacją, czy do takiego naruszenia doszło. Są jakieś czerwone flagi?
– Te czerwone światełka to są właśnie nasze emocje. Tylko że nie jest to proste, ponieważ od dzieciństwa jesteśmy uczeni ich tłumienia czy wręcz wypierania. Tymczasem są one dla nas ważnym sygnałem informacyjnym i ostrzegawczym. Weźmy na przykład złość. Jeśli zapala się w nas choćby iskierka niezadowolenia, to już jest sygnał, że coś jest nie halo, że albo ktoś przekracza nasze granice, albo nie spełnia naszych oczekiwań. Ludzie często wtedy reagują agresją, a powinniśmy po prostu powiedzieć: „Złości mnie, że…”, „Nie lubię, gdy…”, „Nie chcę, żebyś…” etc. Bez agresywnej nadbudowy, krzyków, trzaskania drzwiami czy innych sposobów wyrażania złości. W momencie, gdy sobie uświadomimy, że coś nas irytuje czy nam przeszkadza, wystarczy dać sobie prawo do tych odczuć i odczytać je jako sygnał, że tu są nasze granice. Już samo uświadomienie sobie, że coś nas w tym momencie złości, daje nam siłę do działania. Nie ma potrzeby, żeby wyrażać złość w sposób agresywny.
Czyli żeby umiejętnie komunikować granice, trzeba być bardzo uważnym na siebie?
– Dokładnie, tak właśnie jest. Warto zrozumieć, że świadomość swoich emocji jest jak gra na instrumencie: to bardzo subtelna umiejętność, ale niezmiernie przydatna, bo pozwala nam funkcjonować w zgodzie z sobą i otoczeniem.
Czy można świadomie nad tym pracować?
– Oczywiście, tylko tu znowu potrzebna jest uważność na własne emocje i ich rozpoznanie. Jeśli dostrzegamy na przykład, że czujemy się niesprawiedliwie potraktowani lub skrzywdzeni, to zrozumiemy, że nie potrafimy być obiektywni wobec człowieka, do którego mamy żal i który nam coś komunikuje. Gdy jesteśmy w miarę okej ze swoim poczuciem wartości, czyli mamy czystą kartę w stosunku do innych, nie szukamy podstępu, a granice są wyraźniejsze i łatwiej zauważalne.
Czy w swojej praktyce spotkała się pani z ciekawymi przypadkami dorastania do jasnej komunikacji granic?
– Niedawno pracowałam z pewnym mężczyzną, który postanowił nie pić alkoholu na imprezach rodzinnych. Bardzo się jednak bał, że jeżeli odmówi wprost, to stanie się obiektem złośliwych uwag, kpin, presji. W końcu dojrzał do decyzji, że jednak spokojnie, ale zdecydowanie odmówi alkoholu. Dzięki wewnętrznemu przekonaniu o swojej sile i złapaniu dystansu do sytuacji – jego lęk zniknął. I o dziwo, na następnej sesji wyznał mi, że rodzina uszanowała jego decyzję. Widząc jego zdrową pewność siebie i słysząc jasny, stanowczy komunikat, nie naciskała.
Czyli wracamy do tego, żeby zacząć od siebie, a nie zwalać winę na presję otoczenia czy wychowanie.
– Jak to napisał w swojej książce Wojciech Eichelberger: „Pomóż sobie, daj światu odetchnąć”, tak naprawdę pracę nad wieloma problemami, z którymi się mierzymy, powinniśmy zaczynać od siebie.