Oficjalnie PRL toczył z nimi wojnę, nieoficjalnie milicjanci i esbecy pili wódkę w tych samych lokalach. Władzy ludowej byli potrzebni jako niezbędny element podtrzymywania patologicznego systemu przy życiu.

Mokasyny, koszula z szerokimi wyłogami, skórzana kurtka z postawionym kołnierzem. Ćmiący papierosa gdzieś w okolicach banku, dworca kolejowego, hotelu czy pewexu. Odmalowani jak nigdzie w filmie „Sztos” Olafa Lubaszenki, cinkciarze lubili zadawać szyku. W encyklopedii „Życie codzienne i niecodzienne w PRL” przygotowanej przez „Gazetę Wyborczą” jeden z autorów wspominał nawet, że papieros Carmen zdemaskował przestępcę przed porucznikiem Borewiczem, słynnym 07. Dlaczego? Bo carmeny były zarezerwowane tylko dla cinkciarzy i badylarzy. Żeby jakiś przeciętniak palił carmeny? Niemożliwe.

Jak działali? Ze sprytem. Historyk prof. Jerzy Kochanowski opowiadał kiedyś, że PRL wymuszał na czarnorynkowcach przebiegłość i elastyczność. I tak dla przykładu, kobiety handlujące mięsem starały się mieć przy sobie zaświadczenie o legalnym uboju. Na tej samej zasadzie – by mieć wytłumaczenie w razie wpadki – cinkciarze zakładali konto w banku, przed którym działali.

„Dobrze było mieć wsparcie u miejscowego kacyka partyjnego, milicjanta czy urzędnika i naturalnie kluczowa okazywała się umiejętność trafiania w odpowiedni produkt w odpowiednim czasie. Zawsze jednak chodziło o to, by kupić taniej i sprzedać drożej, bo przecież handel czarnorynkowy to zwyczajny handel, tyle że poza granicami prawa. I rządzi się podobnymi prawami” – wyjaśniał profesor.

Żyliśmy jak królowie. Czasem brało się dwie, trzy taryfy i zawsze musiały być to mercedesy, i się jechało na bal do Karpacza. To było nasze cinkciarskie uzdrowisko

Jak wyglądał kurs wymiany? Dla przykładu w latach 70. państwowe banki płaciły za jednego dolara około 30 zł, natomiast wystający po rogach ulic waluciarze aż 140. A że sprzedawali po 160 zł, to różnica dawała im konkretny zysk. Skąd właściwie słowo „cinkciarz”? Od zniekształcenia angielskiej zbitki „change money”, którą handlarze walutą zwykli wymawiać szeptem jako „cincz many” lub „cienć many”.

Dlaczego cinkciarze – czy według innego nazewnictwa waluciarze, czarnogiełdziarze, a nawet koniki – byli w ogóle potrzebni? Cóż, pomiędzy odwilżą roku 1956 a przemianami roku 1989 władza ludowa i obywatele nieustannie grali w ciuciubabkę. Ta pierwsza, choć oficjalnie uważała dolara za narzędzie w rękach zła wcielonego, potrzebowała dewiz na własny użytek. Ci drudzy, doświadczeni wszystkimi tragediami XX w., wiedzieli, że w trudnych czasach waluta jest tylko jedna – i na pewno nie jest nią papierowy polski złoty.

Oficjalnie – wymiana była możliwa i zajmowało się nią PKO. Nieoficjalnie – wiadomo było, że kursy wymiany nie mają wiele wspólnego z rzeczywistością i są raczej odzwierciedleniem założeń rządowych planistów niż sytuacji gospodarczej. Stawki oferowane przez wystających pod bankami czy hotelami cinkciarzy były o wiele korzystniejsze. Tym bardziej że finansowego obiegu nie dało się zamknąć. W raportach za lata 1945-1971 szacowano, że Polacy mieli pochowane – jak żartowano, w „kasach ziemskich”, czyli niejednokrotnie zakopanych słoikach – równowartość 7 mln dol. z czasów wojny. Do tego pieniądze nad Wisłę słały rodziny i przyjaciele zza granicy (17 mln dol.), wwozili turyści (185 mln), marynarze (37 mln), a także przywozili Polacy, którzy zarabiali na zagranicznych kontraktach (40 mln). Ludzie musieli coś z tą walutą robić, dlatego przymykanie oka na działalność cinkciarzy było na rękę srożącej się tylko na pokaz władzy ludowej.

Jeszcze większe poluzowanie przyszło w dekadzie Edwarda Gierka, kiedy Polakom pozwolono otwierać konta dewizowe. Co ciekawe, nim do tego dopuszczono, postanowiono pokazać, kto w Polsce rządzi. Jak wspominają w książce „Afery gospodarcze PRL” Kazimierz Kunicki i Tomasz Lawecki, poluzowanie przepisów poprzedził prawdziwy „przymrozek”. Latem 1971 r. zastępy milicji ruszyły do wymierzonej przeciwko waluciarzom, handlarzom złotem, przemytnikom i sutenerom akcji „Porządek”. Zaraz potem uruchomiono akcję „Rubin” przeciwko cinkciarzom w największych miastach: Warszawie, Łodzi, Krakowie i Katowicach, Wrocławiu, Gdańsku oraz Szczecinie. Zwieńczeniem była akcja „Korona” wycelowana w koników i prostytutki z wielkomiejskich hoteli. „Przetrzepano kilka tysięcy osób, kilkadziesiąt tysięcy spraw skierowano do kolegiów, lecz w sumie z dużej chmury pokropił mały deszcz, nękane środowiska prędko zebrały się w sobie, a więcej w dekadzie Gierka takich spektakli już nie powtórzono” – konkludowali autorzy.

Co ciekawe, cinkciarze byli elementem rzeczywistości niemal wszystkich polskich miast – od najmniejszych powiatowych po największe wojewódzkie. W ramach Pracowni Historii Mówionej lubelski Teatr NN zarejestrował taką opowieść jednego z mieszkańców miasta, Tomasza Czajkowskiego, który wspominał, że waluciarze stali pod niemal każdym bankiem, robili w ten sposób za „przenośny kantor”.

„Było to nielegalne, ale masę rzeczy w Polsce się działo nielegalnie. Nikt niczego nie zwijał, nie karał ich za to. Jeszcze dawali te jakieś tu bony […]. To też ci cinkciarze zbierali. Pamiętam, sprzedałem przy 3 Maja, tam przy banku stał ten cinkciarz w podwórzu, przed samym bankiem już w podwórzu, tam co ten bank PKO jest” – opowiadał Czajkowski. Jak dodawał, milicja cinkciarzy nie łapała.

Sztamę, którą niejednokrotnie mieli milicja i cinkciarze, potwierdzały wspomnienia jednego z mieszkańców Tarnowa, opublikowane w tamtejszym „Ilustrowanym Kurierze Codziennym”. Zapytany o „Bajkę”, małą spelunkę vis-à-vis tamtejszego dworca, wywiadowany opowiadał, kto tam przesiadywał.

„Ponieważ w pobliżu panowała posucha gastronomiczna, więc towarzystwo przychodziło odsapnąć do »Bajki«. Cinkciarze pospołu z esbekami. Jedni pilnowali drugich. Zresztą znali się doskonale między sobą. Zadaniem cinkciarzy było donosić, kto od nich kupuje dolary. Zwłaszcza w kręgu zainteresowania byli tacy, którzy kupowali większe sumy. Takich policja polityczna chciała mieć na oku…” – opowiadał dziennikarzom Stefan Eligiusz Bielawski, tamtejszy pisarz i znawca okolicy.

Każde miasto miało swoje cinkciarskie zagłębia. I tak w Krakowie był nim słynny hotel Cracovia, uchodzący za jeden z najbardziej luksusowych w PRL. W książce „Sekrety Krakowa” Tomasz Ławecki oraz Kazimierz Kunicki opisują go tak: „Hotel znajdował się w towarzyskim oku cyklonu. Niebieskie ptaki, prostytutki, koniki i cinkciarze, a także esbecy mieli w tym miejscu duże pole do popisu. W liczącym 314 pokoi na gigancie na etatach pracowało około 300 osób. A drugie tyle nadciągało wieczorami »do pracy«, tyle że, poza esbekami, na własny rachunek”.

Handlarze walutą mieli też swoje ulubione miejsca do imprezowania. Dla cinkciarzy z Dolnego Śląska jedną z takich miejscowości był położony w górach Karpacz. Jak wspominał jeden z nich po latach w rozmowie z „Nową Trybuną Opolską”: „Żyliśmy jak królowie. Czasem brało się dwie, trzy taryfy i zawsze musiały być to mercedesy, i się jechało na bal do Karpacza. To było nasze cinkciarskie uzdrowisko. W »Skalnym« dz***i i kelnerzy nosili nas na rękach. Kiedyś robimy wjazd na parkiet, a tu grajki chowają już instrumenty. Koniec? Jaki koniec?! Sto papiera przyklejało się kierownikowi do czoła i do białego rana…”.

Jak pisał w „Gazecie Wyborczej” Adam Zadworny, w latach 70. stojący pod sklepami i hotelami cinkciarze zarabiali krocie. W Trójmieście w najlepsze szedł nielegalny handel bursztynem oraz srebrem. Na cudzoziemców z zasobnymi portfelami polowali przekręciarze oraz luksusowe prostytutki. Porty były polskim oknem na świat, bo marynarze z podróży przywozili towary nie do zdobycia w zwykłych sklepach, jak choćby kremplinę, z której szyto dzieciom garniturki do pierwszej komunii.

Jednak – jak pisze Zadworny w „Antyballadzie o Nikosiu” – z czasem Polska zrobiła się dla rodzimych cinkciarzy za mała. Przenieśli się więc do Budapesztu, gdzie turystyczny sezon trwał cały rok. Słynny potem gangster Nikoś – podobnie jak inni koledzy po fachu – wystawał tam na tzw. patelni, czyli na placu pod słynnym dworcem Keleti. Polacy mieli być w stolicy Węgier mistrzami w oszustwie na „wajchę”, kiedy w ręce niczego niepodejrzewających turystów trafiały nie banknoty, ale pocięte gazety. W Budapeszcie pracowała podobno ponad setka Polaków, mieli nawet ulubioną knajpę, w której się spotykali – rumuńską restaurację Bukareszt.

„Dziennie zarabiało się bez większej gimnastyki 50 marek zachodnich. Miesięcznie miałem wtedy mniej więcej równowartość 30 tys. zł. A pensja polskiego robotnika to były jakieś 4 tysiące (…). Ryzyko? Niewielkie. Jak cię złapali na numerze, to obili i tyle. Nikt nie szedł na milicję, bo wymiana była nielegalna” – cytował dziennikarz jednego ze swoich rozmówców, naocznego świadka tamtych czasów.

Dlaczego cinkciarze – zarówno w Budapeszcie, jak i w Warszawie – zazwyczaj nie wpadali, a jeżeli już wpadli, to wychodzili szybko? Dziś już istnieje w zasadzie konsensus, że w latach 80. w ręce milicji wpadała tylko drobnica. Jak zauważali Ewa Ornacka i Piotr Pytlakowski, autorzy słynnego „Alfabetu mafii”, nad dużymi graczami parasol ochronny rozpinała Służba Bezpieczeństwa. Cinkciarze i waluciarze dostarczali esbekom cennych informacji oraz potrzebnych w ich działalności dewiz. „Już dzisiaj wiadomo, że Służba Bezpieczeństwa korzystała z tzw. lewej kasy. Organizowano za nią operacje specjalne, ale też wysocy oficerowie resortu spraw wewnętrznych zaspokajali z tych pieniędzy całkowicie prywatne potrzeby. Państwo nie miało nad SB praktycznie żadnej kontroli. To raczej ta służba kontrolowała państwo” – pisali w „Nowym alfabecie mafii”.

Na tę symbiozę uwagę zwracali też w pracach Instytutu Pamięci Narodowej Karol Nawrocki oraz Daniel Wincenty. I tak w książce „Brudne wspólnoty. Przestępczość zorganizowana w PRL w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku” pod ich redakcją zauważano, że rozwój centrali handlu zagranicznego doprowadził do coraz ściślejszego powiązania między światem przestępczym a służbami Polski Ludowej.

Do historii cinkciarstwo – przynajmniej w najpowszechniejszej wersji – przechodzi 15 marca 1989 r., kiedy rząd Mieczysława Rakowskiego otworzył wolny rynek walut. Najlepiej wyszli na tym ci, którzy zawczasu wiedzieli, że do tego dojdzie. Jak późniejszy senator Aleksander Gawronik – wcześniej cinkciarz – który na kantorowym biznesie dorobi się w III RP fortuny.

Po przemianach roku 1989 nie wszyscy jednak zakładali kantory. Jak pisała w „Nowym alfabecie mafii” Ewa Ornacka, wielu byłych cinkciarzy szło w gangsterkę, lądowało jako szeregowi żołnierze Pruszkowa, Wołomina czy innych grup przestępczych. Tak miało być choćby z Konradem B. pseudonim Gebels, jednym z bardziej rozpoznawalnych cinkciarzy obstawiających okolice warszawskiego Domu Chłopa, który w latach 90. zaczął pracować dla gangu „Żaby” (jednocześnie dorabiając jako bukmacher na Służewcu).

Byli i tacy cinkciarze, którzy stawali się potem bossami mafijnego półświatka. Tak było z Januszem T., słynnym Krakowiakiem. Ten ślusarz po zawodówce i były cinkciarz został szefem gangu, który w latach 90. terroryzował cały Śląsk (oskarżano go o szereg brutalnych napadów, w tym zabójstw na zlecenie).

„Wcześniej zajmował się m.in. handlem kradzionymi samochodami. W 1997 r. trafił za to do aresztu, ale odzyskał wolność po wpłaceniu kaucji. Przed sądem odgrywał chorobę psychiczną, ale biegli uznali go za poczytalnego. Dostał 25 lat za kierowanie gangiem i przyjęcie zlecenia zabójstwa Wiktora F. z Białorusi, ale w apelacji utrzymał się wyrok czterech lat, ponieważ wątki dotyczące zabójstw poszły do ponownego rozpoznania. W kwietniu 2013 r. skazany na 15 lat więzienia za zorganizowanie napadu, w którym zamordowano małżeństwo z Sosnowca, oraz nakłanianie do zabójstwa prokuratora i oficera Centralnego Biura Śledczego” – opisywała jego obszerne bandyckie dossier Ornacka.

Niektórzy byli cinkciarze kończyli marnie. Dla przykładu, znany w cinkciarskim światku Janusz K. pseudonim Malarz zginął w wieku 45 lat zastrzelony w grudniu 1997 r. przed swoim domem w Międzylesiu. Po przemianach ustrojowych założył i prowadził kantory przy akademiku Riviera oraz przy Dworcu Centralnym w Warszawie.

Takim losom cinkciarzy trudno się dziwić – w końcu to na ich stylu życia przez lata wzorowała się później polska gangsterka. „Florek”, ochroniarz Andrzeja Kolikowskiego, „Pershinga”, wspominał po latach, że jego fascynacja przestępczym półświatkiem zaczęła się właśnie na Bazarze Różyckiego, gdzie oglądał szulerów i waluciarzy.

„Nie ukrywam, że zawsze ulica mi imponowała. W czasach zawodówki chodziłem na benklarzy. Przyglądałem się im, potem pracowałem z nimi, a potem na cinkciarzy w Śródmieściu, to była taka szlachta. No to wtedy już się widziałem, że nic nie robią, a mają” – wspominał w biografii Kolikowskiego.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version