Te filmy wyprodukowano jeszcze w 2023 r., ale do naszych kin weszły już w 2024, dlatego zasłużyły na ten wybór. A kryterium wyboru było proste: Skoro świat staje się coraz bardziej nie do zniesienia, to z pomocą przychodzi kino, dające pocieszenie i wiarę w człowieka. Oto pięć filmów, które uleczą duszę i poprawią nastrój.
Jutro będzie nasze – scenariusz Paola Cortellesi i Furio Andreotii, reżyseria Paola Cortellesi
Paola Cortellesi to objawienie sezonu. Nie dość, że napisała scenariusz i wyreżyserowała jeden z najlepszych filmów ostatnich lat, to jeszcze zagrała główną rolę. I to jak przekonująco! Historia żony, udręczonej przez prostackiego męża, chętnie sięgającego po przemoc domową rozdziera serce, ale też momentami bawi, bo Cortellesi chętnie sięga po elementy komiczne.
Historia rozgrywa się tuż po zakończeniu II wojny światowej wśród ubogich Włochów, a Delia nie dość, że musi znosić chamstwo męża, marudzenie wrednego teścia, ogarnąć dzieci, to na dodatek dorabia na mieście, a to cerując, a to naprawiając parasole, bo wszystko w domu jest na jej głowie.
Delia zaczyna rozumieć, że jej udręka nie jest konieczna, że na świecie są sympatyczni i życzliwi ludzie. Uświadamia jej to poznanie amerykańskiego żołnierza, a także spotkanie mężczyzny, z którym coś ją kiedyś łączyło. Czy Delia odważy się uciec od męża i zacząć nowe życie z kimś innym – zastanawiamy się przez cały czas, kibicując jej z nieustannym zaangażowaniem.
Czarno-biały film gra z konwencją włoskiego neorealizmu z lat 40, ale jednocześnie jest filmem bardzo współczesnym, stanowiąc głos w dyskusji o prawach kobiet i walce z przemocą i wykorzystywaniem. Geniusz Cortellesi polega na tym, że pokazała ponurą historię, przy której doskonale się bawimy. Nakręcić dramat, gdzie się i śmiejemy, i smucimy, i wzruszamy, i do tego dostajemy doskonałą analizę stosunków społecznych Włoch to mistrzostwo.
„Jutro będzie nasze” posiada też najbardziej zaskakujące zakończenie, którego nie sposób było przewidzieć i potwornie mnie kusi, żeby je wyjawić. Nie tylko wprawia w osłupienie widzów, ale jest tak budujące i tak pięknie pokazane, że łzy widzów są absolutnie usprawiedliwione. Kto widział, ten wie, o czym mówię. A kto nie widział, ten musi koniecznie zobaczyć.
Dobrzy nieznajomi – scenariusz i reżyseria Andrew Haigh
Jeśli smutne kino o samotności i zaświatach może dać nam pociechę i radość to właśnie ten rzadki przypadek. Zwłaszcza, że główną rolę gra Andrew Scott (niezapomniany prof. Moriarty z „Sherlocka”, ksiądz z „Fleabag”, a ostatnio nowy Tom Ripley), aktor który przyciąga z hipnotyczną siłą. A dla tych, którzy lubią aktualnie wzrastające gwiazdy jego filmowym kochankiem – może prawdziwym, a może urojonym – jest Paul Mescal. Adam (Scott) mieszka zupełnie sam w kompletnie pustym bloku gdzieś w Londynie, zajmuje się pisaniem scenariuszy, chyba niezbyt ambitnych, nie ma nikogo bliskiego, a jego rodzice osierocili go trzydzieści lat wcześniej, ginąc w wypadku samochodowym.
Tymczasem w bloku pojawia się nowy lokator, grany przez Mescala Harry, proponując wspólne picie i romans. To, czy Harry istnieje naprawdę, czy jest wymysłem zrozpaczonej wyobraźni Adama trudno powiedzieć. Może istnieje, i to, co się później wydarza, jest wyłącznie fantazją Adama, a może nie istnieje, więc tym bardziej jest to fantazja? A może wszystko było tak, jak to oglądamy? Do tego Adam trafia do domu swych nieżyjących rodziców, którzy jak najbardziej żyją i w dodatku są młodzi. Czy to znów fantazja, czy ojciec i matka Adama są zjawami, czy Adam przeniósł się w czasie, czy może Adam też już nie żyje – to nieważne. Ważne jest to, że bohater może wreszcie pogodzić się ze stratą, poczuć ulgę i zrozumieć, że naprawdę ich kochał, a oni jego. Jeśli macie niepozałatwiane sprawy z rodzicami, jeśli jesteście z nimi w konflikcie, jeśli wciąż macie do nich pretensje, obejrzyjcie koniecznie „Dobrych nieznajomych”.
To najbardziej metafizyczny film, jaki mogliśmy widzieć w tym roku. Tym bardziej że ta metafizyka jest świecka, niesfałszowana żadną religią. I zapewne dlatego można go interpretować na różne, także związane z wiarą w nadprzyrodzoność, sposoby. Dotyka najsilniejszych ludzkich potrzeb: miłości, bliskości, poczucia wzajemnego wsparcia. I pomaga wyzwolić się ze szponów obsesji związanej z przeszłością.
Opadające liście – scenariusz i reżyseria Aki Kaurismaki
Aki Kaurismaki to fiński weteran kina niezależnego. Jeśli ktoś pamięta fiński epizod w „Nocy na Ziemi” Jima Jarmuscha, to natychmiast kupi kino Kaurismakiego. No dobrze, jeśli koniecznie chcecie, żebym reżysera „Człowieka bez przeszłości” z kimś porównał, to powiem: „Kaurismaki to właśnie fiński Jarmusch”. Zwłaszcza, że bohaterowie „Opadających liści” spędzają pierwszą randkę w kinie na „Truposze nie umierają” Jarmuscha, nieśmiesznej komedii o zombie. Do tego pojawiają się plakaty z filmów Godarda, Melville’a, Viscontiego – co za rozkosz je rozpoznawać!
Najnowszy film dziwnego Fina to skromna opowieść o miłości między wyrzuconą z pracy samotną kobietą i robotnikiem-alkoholikiem, którzy poznają się na karaoke, tak dołującym, jak tylko może być karaoke. Są tak nieszczęśliwi, że widz balansuje między płaczem, a śmiechem, bo przecież to czarna komedia. Może dlatego tak zabawna, że w całym filmie nikt się nie uśmiecha, wszyscy mają grobowe miny, a bohaterka, gdy mówi: „W życiu się tak nie uśmiałam” wygląda na skrajnie zrozpaczoną. Ludzie tu jak piją to z mozolną desperacją, jak śpiewają, to wokół robi się pogrzebowa atmosfera, jak starają się być wyluzowani, to ptaki spadają z drzew. A jednak jest to film, który przywraca wiarę w bezinteresowność uczuć. Przez cały czas towarzyszy nam pytanie: po co czytamy setki wywiadów z psychologami, psychoterapeutami, pożeramy artykuły o kryzysach psychicznych i zaburzeniach, wciąż pozwalamy, aby mówiono nam, jak mamy żyć, jak kochać, jak układać swoje relacje, jak porządkować życie, gdy po prostu należy spróbować być życzliwym innym ludziom.
W tle wciąż lecą radiowe wiadomości o wojnie w Ukrainie i smętne fińskie piosenki z tekstami w stylu „Twoja miłość jest zimna jak lód” i „Tkwię w betonie po kolana, nie wiem, czy do grobu dotrę”. Atmosfera jest trumienna, ale przepełnia nas optymizm i wiara w człowieka. Przy okazji to film o nieludzkim systemie, gdzie pracownicom płaci się tyle, co zasiłek, nie mają żadnych praw, a można je wyrzucić za rozdawanie przeterminowanego jedzenia, które i tak trafia na śmietnik. Oto idealna metafora kapitalizmu: nie wolno rozdawać potrzebującym jedzenia, ma się zmarnować, bo taki jest przepis.
„Opadające liście” przypomniały mi belgijski film „Manneken Pis” sprzed niemal trzydziestu lat. Tamten opowiadał o miłości młodej tramwajarki do przypadkowego mężczyzny, który wsiadł do prowadzonego przez nią pojazdu. Jeśli ktoś był w Brukseli, to na pewno zdziwił się, że słynny posążek tego Manneken Pis, czyli siusiającego chłopca, jest taki malutki. I takie skromne filmy o tym, że małe życia mogą mieć w sobie wielką moc, a miłość tramwajarki i przypadkowego faceta albo alkoholika z budowy i sprzedawczyni w sklepie może być prawdziwsza i głębsza niż wszystkie miłości znanych ludzi razem wzięte mają największą wartość.
Perfect Days – scenariusz Wim Wenders, Takuma Takasaki, reżyseria Wim Wenders
Film medytacyjny o tokijskim czyścicielu toalet publicznych, który mimo samotności i niezbyt prestiżowej pracy jest człowiekiem szczęśliwym i znajdującym radość życia. Brzmi niedorzecznie, ale po seansie człowiek chce wyjechać do Japonii i czyścić toalety. Może też dlatego, że wszystkie te przybytki są niezwykłej urody architektonicznej, a na dodatek najwyraźniej jest w nich czysto, jeszcze zanim pojawi się pan Hirayama ze swoimi przyrządami i środkami do dezynfekcji. Na wszelki wypadek nie próbujcie dla osiągnięcia szczęścia zatrudniać się w polskich toaletach publicznych. Zwłaszcza że z niejasnych powodów jest ich bardzo mało, a te, które są, nie zachwycają tak bardzo, jak tokijskie. W Japonii chyba jest inna kultura korzystania z WC niż u nas.
Ten film oczyszcza umysł i nie trzeba interesować się kulturą Wschodu, żeby poczuć jego uzdrawiającą moc. Daje przekaz, że uporządkowane życie, spokój i akceptacja świata prowadzą do szczęścia. Film przeznaczony dla tych, których wszystko wkurza, którzy znajdują się w nieustannym napięciu, na granicy wybuchu niekontrolowanych emocji, którzy nieustannie mają pretensję do wszystkich i całego świata, a przede wszystkim dla tych, którzy nie potrafią pogodzić się z sobą samymi. Uwierzcie: regularny tryb życia, czytanie książek, słuchanie muzyki i zaakceptowanie przemijania potrafią czynić cuda. Żadne proszki na uspokojenie i poprawę nastroju nie pomogą wam tak, jak ten film.
Bulion i inne namiętności – scenariusz i reżyseria Anh Hung Tran
Wspólne gotowanie i jedzenie jako najwyższy wyraz miłości i przywiązania. Nie jest to oryginalna myśl, ale jakże prawdziwa! Wietnamsko-francuski reżyser daje nam ponaddwugodzinną rozkosz nie tylko związaną z erotycznym aspektem jedzenia, ale obserwowania jak długo dojrzewa uczucie między dwojgiem nienajmłodszych osób. Juliette Binoche i Benoit Magimel uwięzieni w XIX-wiecznych konwenansach (a jest to film kostiumowy) pokazują, że mistrzowska precyzja w kuchni prowadzi do spełnienia gdzie indziej.
Owszem, jest to ekranizacja powiedzenia „Przez żołądek do serca”, ale jaka! Bardziej wysublimowana, elegantsza, smaczniejsza niż cały ten szał wokół programów kulinarnych i pisania o jedzeniu, jaki dziś przeżywamy. „Bulion i inne namiętności” odsyła w niebyt popularne programy kulinarne, a jego bohaterowie miażdżą siłą spokoju najsłynniejszych telewizyjnych kucharzy.
Cóż, nie jest to pewnie film dla wegetarian, ale ma w sobie taki zasób subtelności, że pokochają go nawet ci, dla których tofu i komosa ryżowa są ideałem posiłku. Odcedzanie, wyciskanie, szatkowanie jeszcze nigdy nie były tak zmysłowe. Zapiekanie, podsmażanie i duszenie nigdy tak malarsko piękne. Bo ten film jest jak stare malarstwo, elegancki i perfekcyjny w szczegółach. Rozmowy o duchowym wymiarze picia wina w przeciwieństwie do materialnych konieczności jedzenia niech was nie zniechęcą, bo pretensjonalność, jeśli się pojawia, jest jak najbardziej na miejscu i smakuje nie gorzej, niż tytułowy bulion.
Najprawdopodoniej taki film mógł powstać tylko we Francji, w kraju gdzie triumfy święci kuchnia i powieściowy realizm, bo „Bulion i inne namiętności” jest jak powieść Balzaka. Ale zrozumie go każdy, na całym świecie, a dialogi o niuansach w wypiekaniu ciasta mogą być równie porywające jak fizyka kwantowa. „Bulion…” przynosi spokój, wytchnienie, pozwala zapomnieć o śmieciowym jedzeniu pochłanianym w biegu między pracą, domem, a znów pracą. Samo oglądanie scen gotowania leczy żołądek i skołatane nerwy. Jest lekarstwem na współczesną kulturę, która gra na skrajnych emocjach i w ten sposób doprowadza nas do obłędu. A przecież tradycyjnie bulion zawsze był uważany za potrawę leczniczą, która miała wzmocnić osłabione chorobą ciało. I duszę przy okazji.