Plany spotkania na technologiczno-politycznym szczycie u Donalda Trumpa utrzymywano w tajemnicy. Kara Swisher, autorka książki „Burn Book. Technologia i ja: historia miłosna” poznała je, bo jeden z liderów branży technologicznej nie otrzymał zaproszenia i jej o tym powiedział. Oto kulisy rozmów, które na zawsze zmieniły postrzeganie big techów przez społeczeństwo.
Jak się okazało, był to kapitalizm.
Gdybym miała wskazać jeden konkretny moment, w którym branża technologiczna zeszła na złą drogę, byłby to sobotni poranek 10 grudnia 2016 roku. Tamtego dnia wybrałam się ze swoim najstarszym synem, miłośnikiem gotowania, na targ rolny w San Francisco. Słońce rozpraszało mgłę nad wzgórzami w dzielnicy Noe Valley, a my oglądaliśmy wyjątkowo dorodne okazy cytryn Meyera, gdy otrzymałam poufną wiadomość: koronowane głowy największych firm technologicznych z Doliny Krzemowej zostały wezwane, by udać się do Trump Tower na Manhattanie na spotkanie z człowiekiem, który niespodziewanie wygrał wybory prezydenckie i był przeciwieństwem wszystkiego, co rzekomo owe głowy sobą reprezentowały.
Choć należałoby raczej powiedzieć „zakraść się”. Plany spotkania na technologiczno-politycznym szczycie utrzymywano w tajemnicy i poznałam je wyłącznie dlatego, że jeden z liderów branży technologicznej nie otrzymał zaproszenia z powodu swoich „liberalnych poglądów” i „głośno wyrażanej krytyki” prezydenta elekta Donalda Trumpa. To właśnie ten wyrzutek zadzwonił do mnie i poinformował o całej sprawie, pieniąc się z wściekłości.
„To wstyd podlizywać się temu otyłemu przegrywowi, który doprowadził do upadku każdy biznes, do jakiego się zabrał”, powiedział. „Wyobrażasz to sobie? Jesteś w stanie w to uwierzyć?”
Po paru dekadach opisywania branży internetowej zdecydowanie byłam w stanie w to uwierzyć. Relacjonowałam rozwój tej branży od samego początku i kibicowałam tworzącym ją cudownym dzieciom techniki. Z czasem, obserwując ich poczynania, zaczęłam czuć się trochę jak ktoś, kto obserwuje wybory i decyzje swojego dorastającego potomstwa – nie była to jednak duma, która przepełniała mnie na myśl o moim własnym synu. Czułam się raczej jak rodzic, którego dzieci wyrosły na… no cóż, dupków.
Pisała do Muska: „nie powinieneś tam iść”
W pierwszej kolejności zadzwoniłam do technologicznego potentata, który bywał drażliwy, ale potrafił też być zabawny i nigdy nie odmawiał proszony o komentarz czy rozmowę. Ze wszystkich bohaterów moich artykułów to właśnie z Elonem Muskiem, CEO Tesli i SpaceX, najłatwiej było mi nawiązać kontakt sprawiający wrażenie normalnej międzyludzkiej relacji. Musk kupił później Twittera, przemianował go na X i stał się królem internetowych trolli, ale pod koniec 2016 roku był jednym z nielicznych tytanów branży nowoczesnych technologii, którzy nie ograniczali się do klepania wyuczonych formułek – choć akurat Muskowi mogłoby to czasem wyjść na dobre.
Byłam ciekawa, co Musk sądzi o wystosowanym przez Trumpa zaproszeniu. Zaplanowane spotkanie nie miało ustalonego porządku obrad, co moim zdaniem jasno świadczyło o tym, że nie będą na nim omawiane żadne istotne kwestie i że Trump traktował je wyłącznie jako okazję do pstryknięcia sobie kilku fotek w towarzystwie zaproszonych gości.
„Nie powinieneś tam iść”, ostrzegłam go. „Trump cię wydyma”.
Musk był innego zdania. Powiedział, że zamierza wziąć udział w spotkaniu i że zgodził się dołączyć do komitetu doradczego do spraw przedsiębiorczości powołanego przez nowo wybranego prezydenta. Przypomniałam mu, że Trump metodycznie wykorzystuje retorykę strachu do dzielenia społeczeństwa i że realizacja jego wyborczych postulatów zniweczy postęp, jaki udało się osiągnąć na wielu różnych polach, od polityki imigracyjnej po prawa osób homoseksualnych, ale Musk był głuchy na moje przestrogi.
„Potrafię go przekonać”, zapewnił. „Jestem w stanie na niego wpłynąć”.
Najwyraźniej uważał, że sama jego obecność wystarczy, by zatęchła woda zmieniła się w wyśmienite wino. Nic dziwnego, w końcu od dawna miał się za kogoś więcej niż tylko człowieka – uważał się za żywą ikonę, a czasem wręcz za boga. „Cóż, powodzenia”, pomyślałam sobie, odkładając telefon.
Postanowiłam poprosić o komentarz innych CEO z branży. Listę osób zaproszonych na spotkanie z prezydentem elektem ułożył kontrariański inwestor i notoryczny mąciwoda Peter Thiel, który zbił majątek na finansowaniu rozmaitych technologii przyszłości. Jego najnowszy projekt był najbardziej ekscentryczny z dotychczasowych: polegał na wsparciu kampanii prezydenckiej Trumpa. To z pewnością śmiałe zagranie przyniosło mu teraz spektakularny sukces.
Do Thiela nawet nie próbowałam dzwonić, już dawno zerwał ze mną kontakt. Przyczynił się do tego zwłaszcza długi wywiad przed kamerami, jaki przeprowadziłam z nim w 2007 roku. Na każdy poruszany przeze mnie temat mieliśmy wtedy całkowicie odmienne zdanie. Po zakończeniu wywiadu i wyłączeniu kamer próbowałam przekonać Thiela, że osoby homoseksualne powinny móc zawierać małżeństwa i wychowywać w nich dzieci jako pełnoprawni rodzice. Thiel sam jest gejem i tak jak ja nie ukrywa swojej orientacji seksualnej, a mimo to upierał się wtedy, że homoseksualistom nie powinny przysługiwać żadne „specjalne prawa”, podczas gdy ja argumentowałam, że w rzeczywistości jesteśmy pozbawieni wszelkich praw. Nie mieliśmy ze sobą kompletnie nic wspólnego. I choć ostatecznie oboje zawarliśmy związki małżeńskie (ja dwukrotnie) i zostaliśmy rodzicami, unikanie mnie było prawdopodobnie rozsądną taktyką z jego strony.
Udało mi się skontaktować z wieloma zaproszonymi przez Trumpa ludźmi. Część z nich utrzymywała, że zgodzili się na udział w spotkaniu pod naciskiem Thiela. Ci, którzy ochoczo przyjęli zaproszenie, próbowali mnie przekonywać, że Trump wcale nie miał na myśli tych wszystkich okropnych rzeczy, jakie powtarzał w czasie kampanii. Jeden z moich rozmówców stwierdził, że udział w spotkaniu będzie „manifestacją gotowości do zawieszenia broni”. Niektórzy zapewniali mnie, tak jak wcześniej Musk, że wykorzystają spotkanie z Trumpem do poruszenia istotnych kwestii – tyle że zamiast poruszać je publicznie, zrobią to za zamkniętymi drzwiami.
„Słuchaj, nie ulega wątpliwości, że całe to spotkanie to cyrk”, powiedziała mi jedna z zaproszonych do Trump Tower osób. „Każdy w naszej branży wolałby być niewidzialny dla nowej administracji, ale musimy się z nimi spotykać, bo spotykaliśmy się z ich poprzednikami”.
Trudność polegała na tym, że wielu liderów branży technologicznej – w tym Sheryl Sandberg z Facebooka, wspierająca w wyborach kandydatkę Partii Demokratycznej Hillary Clinton – podczas kampanii wyborczej otwarcie sprzeciwiało się postulatom głoszonym przez Trumpa. Prawie wszyscy wyrazili oburzenie, gdy ten wezwał do „objęcia muzułmanów całkowitym zakazem wjazdu do Stanów Zjednoczonych” i zapowiedział drastyczne ograniczenie imigracji. Dwóch spośród zaproszonych przez niego gości – Musk oraz Satya Nadella, nowy CEO Microsoftu – było imigrantami. Rozmawiając ze mną prywatnie, większość tych ludzi szydziła z Trumpa, nazywając go błaznem.
Opisywałam elity Doliny Krzemowej od kilku dekad i ten rodzaj hipokryzji stawał się w tych kręgach coraz powszechniejszą postawą. Młodzi idealiści, którzy tworzyli od podstaw nową branżę i ciężko pracowali na swój sukces, przedzierzgnęli się w szefów największych i najbardziej wpływowych amerykańskich przedsiębiorstw. I choć zdarzały się wyjątki, to z reguły, im bogatsi i potężniejsi stawali się ci ludzie, tym bardziej sprzeniewierzali się swoim ideałom – zamykali się pod kloszem luksusu, a ich prawdziwe ja otaczało się kokonem wygód i przywilejów, który izolował od wszelkich nieprzyjemności i zmartwień.
Kiedy człowiek staje się naprawdę bogaty, zaczyna kręcić się wokół niego tłum klakierów, gotowych przyklaskiwać każdemu jego słowu. Wielu z tych świeżo upieczonych miliarderów zaczęło brać pochlebstwa za dobrą monetę i uwierzyło, że wszystko, co mówią, naprawdę jest nadzwyczaj mądre i wartościowe. Historia przepisywana na nowo staje się hagiografią. Ale jeśli ktoś znał tych ludzi wystarczająco długo, by wiedzieć, jacy byli wcześniej, i gotów był im tę prawdę przypominać, mógł stać się dla nich albo wartościowym partnerem, albo zagrożeniem.
Mimo wszystko wciąż się łudziłam, że nawet oni szanują jakieś wewnętrzne granice, i liczyłam, że wykorzystają zbliżające się spotkanie z Trumpem do wyrażenia opinii na ważne tematy. Radziłam osobom, które do mnie oddzwoniły, żeby przed spotkaniem wspólnie wydały publiczne oświadczenie, odwołujące się do podstawowych wartości i poruszające kwestie ważne dla branży technologicznej i jej pracowników.
„Czy nie na tym polega istota demokracji?”, przekonywałam zaproszonego na spotkanie dyrektora generalnego jednej z firm technologicznych. „Niech opinia publiczna dowie się, że wybierasz się do Trump Tower nie po to, by uklęknąć przed królem, lecz żeby postawić się tyranowi. Możesz sprzeciwić się nagonce Trumpa na imigrantów, bo to imigranci zbudowali Amerykę i z całą pewnością współtworzyli branżę nowych technologii. Możesz stanąć w obronie nauki, bo zmiany klimatu niosą poważne zagrożenia, a technologia może odegrać kluczową rolę w przeciwdziałaniu im. Możesz domagać się, żeby rządzący tym krajem nie grzęźli w jałowych politycznych sporach i zamiast tego skupili się na wspieraniu inwestycji w kluczowe technologie, które pomogą zrewolucjonizować takie dziedziny, jak opieka zdrowotna czy transport”.
Prezesi wyrzekli się godności
Przyznaję, że większość tych rozmów bardziej przypominała mój monolog niż dialog. Chociaż zaczynałam karierę jako dziennikarka, to z czasem coraz częściej wchodziłam w rolę analityczki, a czasami także orędowniczki bliskich mi wartości i idei. Coraz częściej wykorzystywałam własną szeroką sieć kontaktów, żeby przedstawiać swoje szczere opinie nie tylko czytelnikom, ale także zachowującym się coraz bardziej groteskowo miliarderom z Doliny Krzemowej.
Oczywiście, moje sugestie zostały kompletnie zignorowane. Wszyscy ci osławieni „przełomowi innowatorzy” i „burzyciele zastanego porządku” przyjęli zaproszenie Trumpa bez żadnych warunków wstępnych. Wyrzekli się godności, nie otrzymując nic w zamian. Meg Whitman z Hewletta-Packarda, z którą spierałam się o jej sprzeciw wobec legalizacji małżeństw homoseksualnych, kiedy kandydowała na gubernatora (później zrewidowała swoje stanowisko), stanowiła rzadki wyjątek i dlatego nie była obecna na spotkaniu. Ta zagorzała republikanka trafnie scharakteryzowała Trumpa jako „nieuczciwego demagoga” i w sierpniu, na kilka miesięcy przed wyborami prezydenckimi, poparła Hillary Clinton.
Inwestor Chris Sacca, który również nie został zaproszony na spotkanie, doskonale rozumiał, co się dzieje, celnie to ujmując.
„Zabawna rzecz: w przypadku każdej biznesowej umowy, jaką zawierałem, sesja zdjęciowa odbywała się dopiero po podpisaniu dokumentów”, powiedział w rozmowie ze mną. „Gdyby Trump publicznie zobowiązał się do respektowania światopoglądu naukowego, przestał grozić ocenzurowaniem internetu, zrezygnował z szerzenia fake newsów i potępił mowę nienawiści w stosunku do naszych pracowników, wtedy i tylko wtedy wizyta liderów branży technologicznej w Trump Tower miałaby sens. Bez spełnienia tych warunków ich obecność na tym spotkaniu będzie po prostu legitymizowaniem rządów faszysty”.
Czy Sacca zdołał przemówić do rozsądku tym, do których nie trafiły moje argumenty? Nie. Koniec końców 14 grudnia ci sami ludzie – albo raczej lemingi, jak nazwałam ich w swoim artykule – którzy pomagali wymyślać przyszłość, wślizgnęli się tylnym wejściem do Trump Tower, żeby ułatwić faszyście sprawowanie władzy. Byli wśród nich także Jeff Bezos i Tim Cook, którym najwyraźniej nie przeszkadzało, że prezydent elekt wcześniej otwarcie atakował firmy Amazon i Apple. Razem z resztą stada wzięli udział w nietelewizyjnym odcinku The Apprentice: edycja dla nerdów.
Żaden z CEO nie chciał przyznać wprost, jaki był prawdziwy powód, dla którego dobrowolnie wkroczyli do pozłacanej jamy wilka: na szali leżały ogromne pieniądze, a oni chcieli uniknąć szkód, jakie nowa administracja mogła wyrządzić sektorowi technologicznemu. Zależało im na wizach pracowniczych dla wysoko wykwalifikowanych specjalistów z zagranicy, których chcieli zatrudniać w swoich firmach, a także na rządowych kontraktach, zwłaszcza tych przyznawanych przez Departament Obrony. Pragnęli bez uszczerbku dla swojego majątku sprowadzić do Stanów Zjednoczonych pieniądze, które ukrywali w rajach podatkowych. A co najważniejsze, chcieli mieć zagwarantowaną ochronę przed regulacjami, których do tamtej pory udawało im się zgrabnie i całkowicie unikać.
Podlizywanie się władzy to nic nowego w świecie wielkich korporacji, ale Dolina Krzemowa miała być inna. W 2000 roku Google włączył do swojego kodeksu postępowania motto „Don’t be evil” („Nie czyń zła”). W Tesli Musk przekonywał, że to jego oddanie dla ludzkości skłoniło go do zajęcia się produkcją wypasionych elektrycznych aut na masową skalę i do zmniejszenia zależności od paliw kopalnych. Z kolei Facebook zapowiadał, że będzie narzędziem do tworzenia „silniejszych relacji z tymi, których kochasz, silniejszej gospodarki oferującej więcej możliwości i silniejszego społeczeństwa odzwierciedlającego wszystkie nasze wartości”.
Wszystkie te firmy zaczynały z mglistym credo mówiącym o zmienianiu świata. I faktycznie udało im się zmienić świat, choć początkowo same były zaskoczone kierunkiem, w jakim poszły te zmiany. Nasiliły się niepokojące zjawiska – od zalewu dezinformacji po izolację społeczną i problem uzależnienia od elektronicznych gadżetów. Sama doświadczyłam tych rzeczy, do tego stopnia, że na zakończenie swoich publicznych wystąpień zaczęłam dodawać:
„Zostawiam was w towarzystwie waszych urządzeń… Mówię teraz zupełnie serio: związek z telefonem to najważniejsza relacja, jaką macie w swoim życiu. Telefon jest pierwszą rzeczą, po którą sięgacie rano, i ostatnią, której dotykacie w nocy”.
Za każdym razem wywoływało to śmiech słuchaczy, ale na półmetku kadencji Trumpa stało się to znacznie mniej zabawne, a ja uświadomiłam sobie, że nie doceniłam tego, jak nisko są w stanie upaść firmy technologiczne.
„Facebook, Twitter, należący do Google’a YouTube oraz inne platformy przeistoczyły się w handlarzy cyfrową bronią”, napisałam w jednym ze swoich pierwszych felietonów na łamach „The New York Times”, w którym od 2018 roku miałam swoją stałą rubrykę. „Miały łączyć ludzi, a zamiast tego wypaczyły międzyludzką komunikację, która została następnie wykorzystana do skłócania społeczeństwa i podsycania konfliktów do niespotykanego wcześniej, katastrofalnego poziomu. Umożliwiły instrumentalizację pierwszej poprawki do konstytucji, instrumentalizację debaty obywatelskiej i instrumentalizację polityki”.
Technologiczni magnaci argumentowali, że media społecznościowe nie są wcale gorsze od telewizji kablowych takich jak Fox News (to prawda, ale to bardzo nisko zawieszona poprzeczka) i że nie da się udowodnić związku przyczynowego między ich działalnością a postępującą polaryzacją społeczeństwa. Przede wszystkim wypierali się odpowiedzialności za instrumentalizację wartości i dyskursów, określając to mianem niezamierzonych konsekwencji.
Konsekwencje może i były niezamierzone, ale z pewnością nie były niemożliwe do przewidzenia. Często myślę o tym, co napisał francuski filozof Paul Virilio: „Wynajdując statek, wynajdujesz również katastrofę morską; wynajdując samolot, wynajdujesz zarazem katastrofę lotniczą; a kiedy wynajdujesz elektryczność, wynajdujesz porażenie prądem. (…) Każda technologia niesie z sobą negatywne skutki, które powstają równocześnie z postępem technologicznym”.
Żeby nie było wątpliwości: Hitler nie potrzebował Instagrama. Mussolini nie musiał tweetować. Rozmaici zbrodniczy autokraci nie musieli korzystać ze Snapchata, żeby zasłużyć na swoją krwawą reputację. Ale wyobraźmy sobie, co by było, gdyby ci wszyscy nikczemnicy mieli dostęp do takich superskutecznych narzędzi. Trump miał do nich dostęp i wygrał wybory – w dużej mierze dzięki mediom społecznościowym. Na jego zwycięstwo złożyło się oczywiście wiele czynników, ale ten był na tyle istotny, że można pokusić się o historyczną paralelę między Franklinem Delano Rooseveltem, który potrafił po mistrzowsku wykorzystywać do celów politycznych radio, Johnem Fitzgeraldem Kennedym, który opanował do perfekcji sztukę docierania do wyborców za pośrednictwem telewizji, i Donaldem Johnem Trumpem, który w swojej kampanii bardzo umiejętnie zrobił użytek z cyfrowych narzędzi społecznościowych. Trump nie był jedynym, który wykorzystał te narzędzia do celów propagandowych. Spece od wpływania na opinię publiczną, zarówno krajowi, jak i zagraniczni, szybko dostrzegli okazję do szerzenia kłamstw i dezinformacji. Dziś różni złoczyńcy nadal manipulują platformami społecznościowymi i nie widać sposobu, w jaki można byłoby temu zapobiec, ponieważ te potężne platformy robią dokładnie to, do czego zostały stworzone.
Przenieśmy się teraz na dwudzieste piąte piętro wieżowca Trump Tower. Liderom branży technologicznej udało się ostatecznie wymigać od oficjalnej sesji zdjęciowej z Trumpem, ale w sali, w której odbywało się spotkanie, i tak czekały na nich kamery. W czterominutowym filmie, który został opublikowany po spotkaniu, widzimy uśmiechniętego Trumpa w otoczeniu wiceprezydenta elekta Mike’a Pence’a oraz Petera Thiela, którego Trump poklepuje niezręcznie po dłoni i nazywa „wyjątkowym”.
Fotoreporterzy zostali szybko wyproszeni za drzwi. Bezos określił później spotkanie jako „bardzo owocne”, a Safra Catz, dyrektor generalna Oracle i członkini powołanego przez prezydenta elekta zespołu do spraw przekazania władzy, po wyjściu z sali uniosła w stronę kamer kciuki. Większość pozostałych uczestników spotkania opuściła Trump Tower w taki sam sposób, w jaki tam przybyła – chyłkiem.
Nie byłam zaskoczona, że goście Trumpa nie wydali żadnego oświadczenia – ani wspólnie, ani indywidualnie. Domyślacie się już, kto to zrobił? Trump. Jego zespół opublikował listę trzynastu tematów omawianych w trakcie spotkania. Nie znalazła się na niej kwestia imigracji, chociaż wykonałam kilka telefonów i dowiedziałam się, że Nadella z Microsoftu poruszył w rozmowie z Trumpem sprawę wiz H-1B, nazywanych potocznie wizami dla geniuszy. Podobno Trump odpowiedział: „Naprawmy to. Co mogę zrobić, żeby poprawić sytuację?”. Zamiast ją poprawić, nowa administracja niezwłocznie ją pogorszyła, zapowiadając zawieszenie wydawania wiz H-1B. Dopiero na drodze sądowej udało się zablokować tę decyzję.
Był to ogromny wstyd dla branży, która obiecywała, że będzie lepsza niż wszystko, co istniało dotąd.
W listopadzie 2018 roku przeprowadziłam w swoim podcaście Recode Decode wywiad z Muskiem. Przypomniałam mu, że przed tym technologicznym spotkaniem na szczycie dzwoniłam do niego i ostrzegałam go przed Trumpem.
„Mówiłam, że nie powinieneś tam iść, bo cię wydyma, pamiętasz?”, przypomniałam. „Odbyliśmy wtedy długą…”
„No cóż, masz rację”, wszedł mi w słowo Musk.
„Tak, mam rację. Dzięki, Elon. Wiem, że mam rację”, odparłam.
Lubię mieć rację, ale tym razem nie czułam z tego powodu żadnej satysfakcji.
Punkt zwrotny w postrzegani big techów
Zorganizowany przez Trumpa szczyt technologiczny był dla mnie punktem zwrotnym w postrzeganiu branży, którą opisywałam od początku lat dziewięćdziesiątych. Najbardziej przerażał mnie w niej brak człowieczeństwa. W college’u jednym z dodatkowych przedmiotów, jakie wybrałam, były studia nad Holokaustem. Nauczyłam się o propagandzie i jej mechanizmach wystarczająco dużo, żeby dostrzec, że Trump jest prawdziwym mistrzem w tej dziedzinie. Wiedziałam dokładnie, dokąd to wszystko zmierza. Mój artykuł poświęcony spotkaniu Trumpa z technologicznymi magnatami zakończyłam w następujący sposób:
„Witajcie w nowym, wspaniałym świecie, który tak naprawdę nie jest ani nowy, ani wspaniały. Ale to właśnie jest świat, w którym teraz żyjemy: świat, w którym to Trump jest burzycielem zastanego porządku, a technologia obrywa rykoszetem. Tak, możecie śmiało powiedzieć: kurwakurwakurwa”.
Może użycie zwrotu „kurwakurwakurwa” nie było zbyt profesjonalne, ale próbowałam jakoś wyrazić swoje głębokie rozczarowanie.
Kocham technologię, żyję technologią. I wierzę w technologię. Ale żeby technologia mogła spełnić pokładane w niej nadzieje, założyciele i szefowie firm technologicznych muszą wdrożyć więcej rozwiązań zapewniających bezpieczeństwo. Muszą lepiej przewidywać konsekwencje swoich działań. Albo w ogóle zacząć to robić. Muszą przyznać, że wściekłość wyrażana w świecie wirtualnym może w coraz bardziej przerażający sposób rozlewać się na świat realny.
Tymczasem zbyt wielu założycieli i innowatorów przejawiało kompletną beztroskę, a ich podejście najlepiej oddawało hasło, jakie widniało kiedyś na plakatach w siedzibie Facebooka: „Move fast and break things” („Działaj szybko i nie bój się psuć”). Zdaję sobie sprawę, że hasło to odnosiło się do tworzenia oprogramowania i że z czasem to podejście uległo zmianie (w 2014 roku współzałożyciel i dyrektor generalny Facebooka Mark Zuckerberg żartobliwie zmienił je na „Move fast with stable infra” – „Działaj szybko z solidną infrastrukturą”), ale mimo to uważam, że odzwierciedla ono głęboko zakorzenioną dziecinną mentalność. To dzieci lubią psuć różne rzeczy. Ja sama wolałabym zacząć od „Działaj szybko i zmieniaj”. Albo od jeszcze bardziej dojrzałego „Działaj szybko i naprawiaj”.
Oni jednak zdecydowali się zacząć od „psucia”. Takie beztroskie podejście wyrządziło poważne szkody na całym świecie, co w konsekwencji pomogło mi zrozumieć, co dzieje się w moim własnym kraju. W sierpniu 2016 roku dziennikarka śledcza Maria Ressa przekazała Facebookowi alarmujące informacje z Filipin, gdzie osoby krytykujące sposób prowadzenia przez prezydenta Dutertego wojny z narkotykami stały się celem brutalnych ataków na stronach serwisu. Facebook usunął te strony dopiero dwa lata po jej raporcie.
W 2017 roku Maria skontaktowała się ze mną i zapytała, czy mogę jej pomóc przekonać kierownictwo Facebooka o narastającym zagrożeniu. „Jesteśmy kanarkiem w kopalni węgla, i to wkrótce dotrze także do was”, powiedziała mi kobieta, która otrzymała później Pokojową Nagrodę Nobla za swoje wysiłki na rzecz ujawniania brutalnej rzeczywistości w swoim kraju. „Czy możesz mi pomóc ich powstrzymać?”
Mimo że próbowałam bić na alarm, nie zdołałam ich powstrzymać.
Każdy kolejny rok przynosił coraz to nowe i coraz poważniejsze problemy wywoływane przez branżę technologiczną. Twitter, głupio przemianowany na X, przepoczwarzył się w platformę, na której najbogatszy człowiek na świecie swoimi retweetami wspiera rasistowskie, seksistowskie i homofobiczne teorie spiskowe. Wykorzystująca sztuczną inteligencję technologia deepfake i dezinformacja to wirtualna puszka Pandory – jej otwarcie może wywołać falę problemów, która rozprzestrzeni się po świecie szybciej niż jakakolwiek biologiczna zaraza. Chińska platforma TikTok uspokaja rodziców, oferując specjalne funkcje bezpieczeństwa zaprojektowane z myślą o nastolatkach, a jednocześnie umożliwia Komunistycznej Partii Chin rozszerzanie sieci inwigilacji na cały świat – tak przynajmniej twierdzi coraz większa liczba urzędników z wielu krajów, z którymi miałam okazję rozmawiać.
Z czasem doszłam do wniosku, że ludzie z branży technologicznej przyjmują jedną z dwóch popkulturowych wizji przyszłości. Pierwsza to wizja odwołująca się do Gwiezdnych wojen, w której siły dobra walczą z ciemną stroną mocy. Jak wiemy z filmów, ciemna strona stawia niepokojąco skuteczny opór. Co prawda udaje się zniszczyć Gwiazdę Śmierci, ale pozytywni bohaterowie giną, a Gwiazda Śmierci zostaje odbudowana. Zło wydaje się brać górę.
Druga wizja odwołuje się do Star Treka: dzielna załoga podróżuje do odległych światów, promując tolerancję niczym w międzygwiezdnej reklamie Benettona i przekonując złoczyńców, żeby przestali czynić zło. I w wielu przypadkach to działa. Nie będziecie pewnie zaskoczeni, jeśli powiem, że jestem fanką Star Treka. I nie ja jedna. Na konferencji AllThingsD w 2007 roku, którą poprowadziłam wspólnie z Waltem Mossbergiem, znanym felietonistą piszącym o technologii, na scenie pojawił się legendarny szef Apple’a Steve Jobs. Powiedział wtedy: „Lubię Star Treka. Pragnę Star Treka”.
Jobs od dawna nie żyje i wygląda na to, że wizja Gwiezdnych wojen zwyciężyła. Nawet jeśli nigdy nie było to ich intencją, firmy technologiczne przyczyniają się dziś walnie do niszczenia naszej wspólnoty, polityki, rządu, tkanki społecznej i, co najważniejsze, naszych umysłów, poprzez promowanie izolacji, gniewu i uzależniających zachowań. Młodzi władcy o mentalności małych chłopców, którzy kiedyś chcieli uczynić świat lepszym miejscem, wcielają się dziś w rolę Dartha Vadera. Brzmi to jak opis fabuły filmu science fiction. Ale wszystko, o czym zamierzam wam opowiedzieć na kolejnych stronach, wydarzyło się naprawdę.
Tak, powiem to jeszcze raz: „Kurwakurwakurwa”.
Fragment książki „Burn Book. Technologia i ja: historia miłosna” Kary Shwisher (tłumaczenie MIchał Strąkow) wydanej przez Wydawnictwo Insignis. Tytuł, lead i skróty od redakcji „Newsweeka”. Książkę można kupić tutaj.
Okładka książki „Burn Book. Technologia i ja: historia miłosna”
Foto: Wydawnictwo Insignis / Wydawnictwo Insignis
