Gdyby kobiety w AK były uzbrojone, tak jak mężczyźni, „Hanka” mogłaby zapobiec śmierci jednego z kolegów. A jednak tylko stała i bezsilnie się przyglądała – o przebiegu, cenie i legendzie zamachu na Franza Kutscherę opowiada Michał Wójcik, autor książki „Cyngielki, gwardzistki, terrorystki. Polki, które zabijały dla sprawy”. Kutschera zginął w Warszawie 1 lutego 1944 r.
„Newsweek Historia”: Wilhelm Koppe, szef SS i policji w okupowanej Polsce, ocenił, że zamach na Franza Kutscherę, był koronkową robotą. Na stronie Muzeum II Wojny Światowej też czytamy o sprawnym przygotowaniu akcji, tymczasem z pana książki wynika, że zamach na kierującego SS i policją w Warszawie to owszem sukces, ale zarazem klęska…
Michał Wójcik: Gubernator dystryktu warszawskiego Ludwik Fischer pisał do Berlina elaboraty, że po serii zamachów Gwardii Ludowej w styczniu 1943 r. już ledwo zipie, bo „piekielne maszyny” podziemia dziesiątkują mu ludzi itd. Tymczasem po tych zamachach ofiar było niewiele, skutek w sumie żaden. Fischerowi, podobnie jak Koppemu, chodziło o to, żeby go doceniano, żeby Berlin wiedział, w jak strasznie niebezpiecznych warunkach przyszło mu pracować.
A jeśli chodzi o nasze podwórko… W Polsce, od długich dziesięcioleci, obowiązuje sienkiewiczowski model historii. Mam na myśli historię oficjalną, publiczną, również szkolną i tę najchętniej powielaną przez „narodową” kalkę, czyli bogoojczyźnianą. Dominuje w tej narracji paradygmat sukcesu, zwłaszcza gdy mowa o walce z okupantem. To pojedynek Dawida z Goliatem, powstania, insurekcje, spiski. Jeśli były klęski, to jednak zarazem moralne zwycięstwa. Bo w końcu Polska odzyskała niepodległość.
To karmienie naszego polskiego, narcystycznego ego. Jesteśmy narodem wybranym? Jesteśmy! Wprawdzie drugim, ale zawsze! Legenda zamachu na Kutscherę również wpisuje się w „pokrzepienie serc”. Podziemie akowskie w tym modelu wykonuje tylko fenomenalne akcje, a wszyscy Polacy marzą o jednym: skoczyć okupantowi do gardła. Kutschera został zabity, zadanie wykonano, więc można mówić o sukcesie. Pytania o przebieg i cenę tego zamachu są niewygodne. Oczywiście Armia Krajowa przygotowała akcję tak, jak potrafiła najlepiej, ale po drodze wiele rzeczy się posypało…
Kim był Franz Kutschera, zwany katem Warszawy?
– Prawdę mówiąc, ten z zawodu ogrodnik, potem mechanik, niczym szczególnym się nie wyróżniał. Trafił do Warszawy w niewłaściwym dla siebie momencie. Z pewnością wolałby służyć w Paryżu czy, dajmy na to, w Budapeszcie. Niemców brutalniejszych od niego było na pęczki – zrobiono z niego „kata Warszawy” właściwie już po wojnie. Podnosząc jego rangę, podniesiono tym samym znaczenie zamachu. Temu samemu pewnie służyła plotka mówiąca, że Kutschera był bliskim krewnym Heinricha Himmlera. Było to potrzebne, bo kogoś pokroju Reinharda Heydricha w Warszawie nie było. Był kapitan Spielker, mistrz w rozbijaniu i kontrolowaniu podziemia, ale ten lubił cień i dlatego pewnie przeżył. AK niewiele na temat Kutschery wiedziała. Początkowo nawet gdzie mieszka i jak wygląda.
Foto: East News
My już wiemy, że mieszkał w alei Róż, a do urzędu w Alejach Ujazdowskich miał raptem trzysta metrów. W III Rzeszy nie słyszano o tanim państwie.
– Niemieccy dygnitarze bali się o swoje życie. Służby bezpieczeństwa i sam Kutschera wiedzieli, a przynajmniej musieli zakładać, że jest na celowniku. Do pracy dojeżdżał więc autem, wybrał opla admirala. Nawet nie musiał to być opancerzony wóz – ówczesne karoserie były bardzo wytrzymałe.
Od 1943 r. AK była w stanie namierzyć – oczywiście nie od razu – każdego z niemieckich wyższych oficerów. Niemcy o tym wiedzieli, bo z kolei stopień infiltracji AK przez gestapo był wielki. To zresztą temat na inną rozmowę: Warszawa była tak potwornie rozplotkowanym miastem, wszyscy paplali o wszystkim, nawet liderzy, że – pół żartem, pół serio – śniadaniowe menu komendanta głównego AK było znane na Szucha czy w siedzibie Abwehry w Alejach Ujazdowskich już w okolicach obiadu…
Z powodów bezpieczeństwa na afiszach ogłaszających wyroki śmierci i egzekucje niemieccy decydenci nie podawali swych nazwisk. Wystarczyła funkcja. Zdawali sobie sprawę, że podziemie zasypuje Londyn opisami hitlerowskich zbrodni i wcześniej czy później wymiar sprawiedliwości ich dorwie. Zimą 1944 r. co bystrzejszy Niemiec wiedział, że wojna jest przegrana.
Zrobiono z Kutschery „kata Warszawy” właściwie już po wojnie. Podnosząc jego rangę, podniesiono tym samym znaczenie zamachu
Może Kutschera nie musiałby zginąć, gdyby sam nie zabijał?
– Padł ofiarą logiki okupacji. Wbrew pozorom i licznym filmom życie w okupowanej Warszawie nie biegło w rytmie nieustannych łapanek i bohaterskich akcji AK. Początkowo Niemcy nie byli aż tak brutalni – demoralizowali i brutalizowali się z czasem. Na początku głównym zmartwieniem mieszkańców było zdobycie węgla i szyb do okien. Potem coraz częściej chleba. Podziemie, które powstało niemal od razu, aż do 1942 r. zajmowało się w zasadzie wyłącznie sobą. Spirala przemocy nakręcała się stopniowo, jeśli chodzi o aryjską stronę, bo oczywiście los Żydów był zupełnie inny i sterowany chyba bardziej wyrafinowaną logiką zbrodni.
To, co powiem może szokować, ale aż do powstania warszawskiego byli tacy, którzy koszmaru okupacji w Warszawie w ogóle nie dostrzegli. Odsyłam do wstrząsającej narracji Hanny Zach czy choćby – zupełnie innego kalibru – wspomnień cichociemnego Aleksandra Tarnawskiego, zrzuconego do Polski już po zamachu na Kutscherę. Ostatni żyjący do niedawna cichociemny wspominał, że ku swemu zdziwieniu w kwietniu 1944 r. ujrzał normalnie funkcjonujące miasto: zero Niemców, piękne dziewczyny na ulicach, spokój. Żartował sobie?
Dziś trudno zdecydować, co było przełomem w postrzeganiu okupacji jako czasu terroru. W PRL lansowano tezę, że była to „egzekucja pięćdziesięciu”, których powieszono w październiku 1942 r. w ramach retorsji za dywersję AK. Szok wywołany postawieniem w miejscach publicznych 10 szubienic był taki, że wywołało to zemstę podziemia, a potem spirala przemocy zaczęła się tylko nakręcać. AK i komuniści zaczęli strzelać do Niemców, a to prowokowało następne egzekucje.
Kutschera, który objął stanowisko w Warszawie we wrześniu 1943 r., działał w myśl zastanej logiki i zarządzał kolejne egzekucje. Może się łudził, że kolejnych pięćdziesięciu, a może stu, dwustu, trzystu rozstrzelanych powstrzyma AK? Polacy z kolei, zabijając Kutscherę, wysyłali sygnał do jego następcy: wojna się kończy, nie warto być brutalem. A jeśli ktoś będzie, i tak zginie.
Te kalkulacje nie uwzględniały tego, że los miasta nie zależał tylko od relacji warszawiaków z Niemcami, ale przede wszystkim od Adolfa Hitlera i jego kaprysów. Miasto odczuło to boleśnie po tym, gdy Führer – otumaniony jeszcze po zamachu w Wilczym Szańcu – dowiedział się o wybuchu powstania.
Likwidację Kutschery zaplanowano w skrajnie trudnym miejscu.
– Aleje Ujazdowskie i okolice pełne były niemieckich urzędów i mieszkań, a co za tym idzie, wielu Niemców było nie tylko w budynkach, ale po prostu na ulicy. Niestety, było to jedyne miejsce, gdzie Kutschera pojawiał się codziennie, jadąc z domu do urzędu. Po drugie, zabicie go w samym środku niemieckiego gniazda miało wymiar symboliczny – pokazywało, że Armia Krajowa jest w stanie dopaść wroga wszędzie.
Foto: IPN
Jak wyglądało namierzanie Kutschery?
– Podziemie pracowało nad tym od jesieni 1943 r. To była bardzo trudna i żmudna praca, wymagająca godzin obserwacji. AK-owscy likwidatorzy mawiali po wojnie, że oni mieli względnie łatwe zadanie: zjawiali się na miejscu, wyciągali broń, walili do celu, a potem jak najszybciej uciekali. Tymczasem kobiety i mężczyźni robiący rozpoznanie musieli do znudzenia „spacerować”. Sami, parami, z pieskiem. Ale ile można chodzić w tę i z powrotem, żeby nie wzbudzić podejrzeń? Pewien obserwator AK narzekał przy innej okazji, że od samego rozwiązywania i wiązania butów zniszczył sobie sznurówki – dość cenny wtedy towar. Szczęśliwie, jeśli w okolicy obserwowanego obiektu był jakiś lokal usługowy na przykład fryzjer. Wywiadowczynie – jak w polowaniu na konfidentkę gestapo Wandę Mostowiczową – zmieniały wtedy fryzury po kilka razy, by móc obserwować, co się dzieje po drugiej stronie ulicy.
Rysopis Kutschery udało się stworzyć przypadkiem dzięki Teodorze Żukowskiej. Pracowała w niemieckim urzędzie, gdzie zbierała informacje dla państwa podziemnego. Kiedyś zauważyła spory ruch za oknem i jakiś Niemiec powiedział mimochodem, że to Kutschera wysiada z auta. Żukowska zapamiętała jego wygląd oraz numery rejestracyjne: SS 20795.
Akcję planował oddział Agat, czyli Anty-gestapo, który z czasem przemianowano na Pegaz – Przeciw-Gestapo. Formacją tą dowodził Adam Borys „Pług”. Do zadania wytypowano I pluton Pegaza, którym kierował Bronisław Pietraszewicz „Lot”. Pierwsza próba zamachu nastąpiła już 28 stycznia, ale nie wyszła. Dlaczego?
– Z błahego powodu. Kutschera po prostu nie pojawił się w miejscu, w którym na niego czekano. Nie to jednak było najgorsze. Zamach postanowiono powtórzyć, tyle że tego samego wieczora, jeden z członków oddziału Jan Kordulski „Żbik” został przypadkowo ranny, gdy nadział się na patrol żandarmerii. „Lot” musiał uzupełnić oddział.
Zrobił to, ale on i jego przełożeni zapomnieli jeszcze o kilku sprawach. Poza tym – i jest to moje stosunkowo nowe odkrycie – Anna Rewska „Hanka”, wówczas gwiazda wśród wywiadowczyń – spotkała się z „Lotem” przed zamachem i zauważyła, że był roztrzęsiony. Uważała wręcz, że „Lot” nie nadaje się do akcji. Albo się boi, albo nie wytrzymuje napięcia. Co gorsza, „Żbika” miał zastąpić Stanisław Huskowski „Ali”, który dowiedział się o tym w ostatniej chwili. Wiadomo było skądinąd, że „Ali” miał etyczne rozterki. Zabijanie ludzi – nawet najgorszych kanalii – było dla niego zadaniem wręcz ponad siły.
Skąd więc taki dobór?
– Dowódcy uważali, że Armia Krajowa to normalna armia. I skoro wydają rozkazy, należy je wykonywać, bez względu na wszystko. Tymczasem, i nie tylko ja tak uważam, AK – zresztą tak samo jak Gwardia Ludowa czy Narodowe Siły Zbrojne – nie była normalną armią. Profesjonalni oficerowie w przeważającej większości albo zginęli we wrześniu 1939 r. albo siedzieli w oflagach, albo byli w Wielkiej Brytanii tudzież w Armii Andersa. Inni leżeli w dołach katyńskich. W 1944 r. w Warszawie było już sporo oficerów, ale same szeregi to jeszcze nie byli „żołnierze”. Niby jak mieli się nimi stać? Po tajnych podchorążówkach i ćwiczeniach strzelania „na sucho”, czyli bez amunicji, z palca? To często byli chłopcy z dobrych domów i harcerze, więc nadrabiali wysokim morale, ale o walce nie mieli pojęcia. Oczywiście AK miała wyspecjalizowanych likwidatorów – nastolatków, o których napisaliśmy z Emilem Maratem w książce „Ptaki drapieżne”, albo zawodowych przestępców, zobojętniałych na takie sprawy. W przypadku zamachu na Kutscherę użyto jednak ludzi niekoniecznie nadających się do tego typu akcji.
W zamachu wykorzystano kilka samochodów, skąd akowcy je mieli?
– Najpewniej były kradzione. W Warszawie przecież było sporo aut. Poza niemiecką armią czy administracją używały ich choćby polskie firmy. Kradzione samochody trzeba było na jakiś czas ukryć w jakimś garażu, a potem użyć w akcji i porzucić.
Pod Willą Gawrońskich w Alejach Ujazdowskich auto Kutschery zostało zablokowane przez pojazd prowadzony przez Michała Issajewicza „Misia”. „Lot” i jego ludzie strzelają w kierunku opla. W końcu ranią Kutscherę, wyciągają go z auta i dobijają. Próbują też znaleźć jego dokumenty – ale bezskutecznie. Nie nosił dokumentów?
– Pewnie nosił, ale zamachowcy ich nie znaleźli – akcja trwała sekundy. Panowało zamieszanie, leciały kule. Strach ma wielkie, ale i nieuważne oczy. Wiadomo, że udało im się zabrać jego teczkę i pistolet. Choć nie ma stuprocentowej pewności, że ten przechowywany dziś w Muzeum Wojska należał do niego.
Niemiecka odsiecz zjawiła się błyskawicznie. „Ali” powinien obrzucić Niemców granatami i ją powstrzymać. Nie dał rady, bo nie mógł otworzyć zamka w teczce. Oskarżano go potem, że zawalił. Pan jest innego zdania – dlaczego?
– Nie tyle ja, ile Waldemar Stopczyński, historyk z Gdańska, który z chirurgiczną precyzją odtworzył zamach sekunda po sekundzie. Dzięki niemu wiemy, że „Ali” wcale nie nawalił, nie spanikował ani nie uciekł. Teczki z granatami nie otworzył, ale wyciągnął dwie parabelki i walczył. A potem napisał raport, który na dziesięciolecia zaginął. To fenomenalne źródło było nieznane aż do 1993 r., gdy jako pierwszy opublikował je historyk Henryk Piskunowicz. Dopiero Stopczyński – po analizie dokumentu – stwierdził, że „Ali” zachował się racjonalnie. Oskarżanie go o nieudolność nie miało podstaw i służyło tylko jednemu: dowódcy tuszowali własne błędy.
Jakie?
– Oddział „Lota” nie powinien być uzupełniany w ostatniej chwili. On sam i towarzyszący mu Marian Senger „Cichy” zmarli w wyniku odniesionych ran, bo nie zadbano o zabezpieczenie akcji pod względem medycznym. W Szpitalu Maltańskim, dokąd zostali zawiezieni, nie udzielono im pomocy, bo nikt nie był na to gotowy. Dotarli w końcu do Szpitala Przemienienia Pańskiego, ale za późno, by operacje mogły uratować im życie.
Dwaj inni uczestnicy zamachu, Kazimierz Sott „Sokół” i Zbigniew Gęsicki „Juno”, zamiast pozbyć się trefnego auta, z niewyjaśnionych przyczyn, pojechali nim dalej, aż na moście Kierbedzia wpadli na blokadę. Po krótkiej strzelaninie skoczyli z mostu do Wisły. Ponieśli niepotrzebną śmierć.
Foto: Krzysztof Chojnacki / East News
Za taki przebieg akcji odpowiadał dowódca Pegaza Adam Borys. Po wojnie to on narzucił wersję zamachu, w której za kłopoty jej uczestników odpowiadał „Ali”. Nawet w filmie Jerzego Passendorfera „Zamach” z 1959 r. „Ali”, w którego wcielił się Tadeusz Łomnicki, szarpie się z teczką i naraża przyjaciół na śmierć.
Pisze pan, że współorganizatorka zamachu Anna Rewska „Hanka” podczas zamachu bezradnie patrzyła, jak niemiecki żołnierz strzela do jej kolegów – gdyby miała broń, mogłaby go unieszkodliwić.
– Rewska to „wygumkowana” postać z tej historii. Jej niepublikowane wspomnienia leżały sobie całe dziesięciolecia w Bibliotece Narodowej. Tymczasem to ona wykonała olbrzymią pracę jeszcze przed zamachem. Razem ze swoim przełożonym Aleksandrem Kunickim „Rayskim” namierzała Kutscherę w Alejach Ujazdowskich i w alei Róż. To ona zauważyła dziwne podniecenie i drżenie „Lota” w przeddzień akcji. Była zatem coachem, a także mózgiem, nie tylko w tym zamachu.
Foto: Muzeum Powstania Warszawskiego
W momencie samej strzelaniny nie oddaliła się z miejsca, jak pozostałe wywiadowczynie, tylko stała na rogu Pięknej i Alei Ujazdowskich i obserwowała przebieg wypadków. W pewnym momencie ujrzała niemieckiego żołnierza, który stanął na przystanku. To on przymierzył do „Lota” i śmiertelnie go ranił. Gdyby kobiety w AK były uzbrojone, tak jak mężczyźni, „Hanka” mogłaby zapobiec tragedii. A jednak tylko stała i bezsilnie się przyglądała. Gdy wybuchło powstanie warszawskie, przez kilka pierwszych dni walczyła nie tyle z Niemcami, ile o własną spluwę. Wreszcie uzbrojona – jak pisała – stała się najszczęśliwszą osobą na świecie, czego notabene nie mogli zrozumieć jej towarzysze broni – mężczyźni.
Co osiągnięto w wyniku zabicia Kutschery?
– Państwo podziemne pokazało, że działa, i potrafi uderzyć precyzyjnie. Kto miał się wystraszyć, wystraszył się. Niestety, nie następcy Kutschery. Odwet był brutalny.
Rozstrzelano wtedy wielu Polaków. Z punktu widzenia ekonomii krwi nie brzmi to dobrze.
– Dlatego nie jest prawdą, że cała Warszawa i nawet cała AK popierały takie akcje. Było wielu oficerów, którzy byli im przeciwni. Uważali, że represje uderzają przede wszystkim w cywilów albo więźniów Pawiaka. Niemcy egzekucji dokonywali na oczach mieszkańców, publicznie, z całym ceremoniałem – to działało demoralizująco. Wywoływało szok, warszawiacy traumę nosili potem przez całe pokolenia. Poza tym… przecież na miejsce Kutschery i każdego innego zabitego Niemca przychodzili następni i wcale nie byli mniej brutalni. Ale pozostała legenda. Czesi mają zamach na Heydricha, Polacy – śmierć Kutschery. Historia to nie to, co się wydarzyło, tylko to, co zostało opowiedziane.
Michał Wójcik jest historykiem i dziennikarzem, autorem reportaży historycznych. Niedawno nakładem wydawnictwa Znak Horyzont ukazała się jego najnowsza książka „Cyngielki, gwardzistki, terrorystki. Polki, które zabijały dla sprawy” (Kraków 2023).