Macierewicz kreuje się na męczennika. Ale z tego powodu mu się nie uda [OPINIA]

PiS już jest w trudnej sytuacji. A fakt, że musi bronić kolejnych polityków przed zarzutami, jej nie poprawia. Tym bardziej że bronić trzeba Antoniego Macierewicza, który zdołał zrazić do siebie nawet wielu wyborców prawicy. W tej sytuacji nawet ulubione zaklęcia PiS o „reżimie Tuska” i „siepaczach Żurka” mogą nie wystarczyć.

Więcej ciekawych historii przeczytasz na stronie głównej „Newsweeka”

Mimo zbliżających się świąt i Nowego Roku prokuratura nie zwalnia. Do skierowała właśnie akt oskarżenia w sprawie Antoniego Macierewicza, a zarzuty postawiono byłemu szefowi CBA w czasach PiS Ernestowi Bejdzie. Sprawy nie są ze sobą związane, ta Macierewicza dotyczy działalności podkomisji ds. katastrofy smoleńskiej, ta Bejdy – afery Pegasusa. Będą jednak rozpatrywane na wspólnej płaszczyźnie politycznej.

Zwolennicy rządu potraktują je jako kolejny sygnał, że rozliczenia działają, prokuratura wykonuje swoje zadania, a rząd dzięki temu pokazuje swoją sprawczość. Dla najbardziej fanatycznych wyborców i działaczy PiS obie sprawy będą z kolei kolejnym rozdziałem powieści „reżim koalicji 13 grudnia przy pomocy bezprawnie przejętej prokuratury prześladuje ludzi, których jedyną winą było to, że służyli Polsce”.

Macierewicz w odpowiedzi na akt oskarżenia powiedział dziennikarzom na korytarzu sejmowym, że każdy, kto go oskarża, „broni Putina” jako „sprawcy zbrodni smoleńskiej”. Przekonuje też, że miał zgodę kontrwywiadu wojskowego na ujawnienie wszystkich informacji, które w swoich raportach jego podkomisja podała do wiadomości publicznej i że wymagał tego interes społeczny związany z walką z „rosyjską dezinformacją”. A to właśnie ujawnienia informacji niejawnych dotyczy akt oskarżenia prokuratury.

W przypadku każdej sprawy o podobnym politycznym ciężarze pojawia się pytanie, czy oskarżenie jednego z najbardziej rozpoznawalnych polityków opozycji nie podniesie jego politycznego znaczenia, zmieniając go w męczennika. Zwłaszcza jeśli zarzuty nie dotyczą łatwych do wytłumaczenia przestępstw budzących powszechne społeczne oburzenie. Kłopot dla PiS polega na tym, że poza naprawdę najtwardszym elektoratem tej partii trudno będzie z Macierewicza zrobić politycznego męczennika i szlachetną ofiarę „reżimu Tuska”.

W ciągu kilkunastu ostatnich lat Macierewicz zrobił bowiem bardzo wiele, by zrazić do siebie nawet wielu prawicowych wyborców. Wygłaszając kolejne, niczym niepoparte spekulacje na temat „prawdziwych przyczyn katastrofy”, zmienił się w symbol polityki budowanej na oderwanych od rzeczywistości teorii spiskowych. Jego podkomisja wydała ponad 70 mln zł, działała w sposób często ocierający się o śmieszność i nigdy przekonująco, zgodnie z metodologią badania katastrof lotniczych, nie udowodniła tezy o zamachu. Macierewicz, zamiast wywrócić ustalenia komisji Millera, ośmieszył samą ideę badania „prawdziwych przyczyn” katastrofy.

Akt oskarżenia Macierewicza wielu wyborców, nawet bardzo odległych od obecnego rządu, uzna nie za prześladowania politycznego przeciwnika, ale za ostateczną kompromitację szefa smoleńskiej podkomisji. Za coś, na co polityk PiS sobie ciężko zapracował w ostatnich 15 latach. Owszem, PiS odpali najpewniej narrację o Tusku, który kiedyś „spiskował” na molo w Sopocie z Putinem, a dziś przez siepaczy Żurka z prokuratury próbuje ukarać człowieka, który „ujawnił prawdę o Smoleńsku”, ale polityczna kaloryczność takiej narracji jest dziś minimalna. Od czasu, gdy pod smoleńskim sztandarem PiS był w stanie mobilizować nawet swój elektorat, minęło już sporo czasu i wyciąganie Smoleńska w sytuacji, gdy partię Jarosława Kaczyńskiego z prawej ogryzają Konfederacja i Braun, nie wydaje się szczególnie przemyślaną strategią.

Niezależnie od politycznych kalkulacji obozu rządowego Macierewicz — jeśli złamał prawo — powinien stanąć przed sądem i za to odpowiedzieć. Ale można przypuszczać, że rząd raczej na tym politycznie nie straci.

W lepszej sytuacji PiS jest w przypadku obrony Bejdy. Zarzuty dotyczą bowiem mocno technicznej kwestii. Chodzi o dopuszczenie przez Bejdę Pegasusa do przetwarzania danych niejawnych pozyskanych w ramach działań operacyjnych, choć system nie posiadał wymaganej prawem akredytacji. A w związku z tym nie było gwarancji, że informacje te będą bezpieczne.

Jeśli Bejda złamał tu prawo, powinien oczywiście odpowiedzieć. Jednak w obliczu takiego zarzuty PiS łatwo będzie przekonywać, że działający na zlecenie rządu prokuratorzy nie potrafili postawić Bejdzie zarzutów o to, że nielegalnie wykorzystywał system do działań przeciw opozycji. A to było najpoważniejszym oskarżeniem wysuwanym w związku z Pegasusem. PiS może więc argumentować, że prokuratorzy robili wszystko, by przykleić Bejdzie jakikolwiek paragraf i sięgnęli w tym celu po niezwykle techniczną sprawę. Wszystko to, jak przekonują już bliskie PiS głosy, z zemsty za to, że Bejda walczył z przestępcami, w tym także tymi bliskimi obecnej władzy. Narracji tej pomóc też może brak sukcesów — dyplomatycznie rzecz ujmując — sejmowej komisji śledczej, która zaczęła od porażki w starciu z Kaczyńskim, a później nie była niestety pokazać opinii publicznej, że mamy do czynienia z „polskim Watergate”.

Prokuratura postawiła co prawda wiceszefowi CBA Dariuszowi K. zarzuty dotyczące przekazania osobie nieuprawnionej — a konkretnie ówczesnemu prokuratorowi krajowemu Bogdanowi Święczkowskiemu — danych z działań operacyjnych prowadzonych wobec Romana Giertycha, a objętych tajemnicą adwokacką. Fakty tego typu nie będą jednak przeszkadzać narracji PiS, że wszelkie użycia Pegasusa były zgodne z prawem, chroniły Polskę przed niebezpieczeństwem, a teraz z zemsty rząd szuka haków na takich ludzi jak Bejda.

Fakt, że PiS znów musi bronić bliskich sobie ludzi, w tym tak beznadziejnych przypadków jak Macierewicz, nie działa na korzyść partii. Skleja ją z aferami i to w momencie, gdy zniechęcony tym prawicowy wyborca ma dokąd pójść.

Jednocześnie ze sprawą Bejdy i Macierewicza w mediach znów wróciła sprawa szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego, Sławomira Cenckiewicza. W poniedziałek „Gazeta Wyborca” ujawniła, jakie informacje medyczne Cenckiewicz miał zataić przed służbami w ankiecie bezpieczeństwa, w wyniku czego stracił dostęp do informacji niejawnych. Ujawnienie przez „Wyborczą” informacji medycznych okazało się równie kontrowersyjne, jak możliwe ich zatajenie przez bliskiego współpracownika prezydenta. Niezależnie jednak od kontrowersji, jakie wywołał artykuł „Wyborczej”, wątpliwości, czy Cenckiewicz jest odpowiednią osobą do kierowania BBN, rosną.

Sprawę wycieku danych Cenckiewicza ma zbadać prokuratura wojskowa w Warszawie — ta sama, która postawiła mu zarzuty w związku z ujawnieniem informacji niejawnych na temat planów polskiej obrony. Cenckiewicz zarzuca prokuraturze, że postawiła mu „fałszywe zarzuty” i twierdzi, że teraz nie powinna sprawdzać sprawy wycieku danych na jego temat. Zarzucił też służbom i ich „mocodawcom”, że prowadzą z nim wojnę. Pytanie, czy w sytuacji, gdy obserwujemy nieustanne, przybierające coraz ostrzejsze formy starcia ośrodka prezydenckiego z rządowym w sprawach bezpieczeństwa, takie zachowanie jednego z najważniejszych ludzi Nawrockiego pomaga prezydentowi? Wydaje się, że raczej utrwala wizerunek prezydenckiej drużyny jako ludzi, których nie interesuje nic innego poza konfliktem z rządem. A w czasach, gdy wokół Polski jest tak wiele zagrożeń, to nie powinno być ich główne zmartwienie.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version