Trzydziestolatkowie coraz częściej zadają sobie pytanie, czy wartości przekazywane z pokolenia na pokolenie przystają do obecnego świata. W większości przypadków odpowiedź brzmi: nie.

Klaudia zawsze myślała, że stałość to wartość nadrzędna. Że warto mieć stałą pracę i mieszkanie. Męża, któremu przed ołtarzem przysięga się wierność na wieki. Jej rodzice mają własną firmę i przez lata – mimo burzliwych momentów – walczyli o swoją relację. Nauczyli córkę tego, że gdy coś działa, to się tego nie zmienia. Klaudia ślub wzięła w wieku 27 lat. Nieco ponad rok później – rozwód.

— Ta stałość, bezpieczeństwo okazały się iluzjami. Nagle mój świat się rozpadł na kawałki. Nie było małżeństwa, nie było wspólnego mieszkania, zmieniłam też pracę. Zawsze wierzyłam w to, że – jeśli będę walczyła do końca – spotka mnie nagroda. Na końcu było jednak ogromne rozczarowanie. Gorzkie odkrycie, że nagrody nie ma i nigdy nie było.

Te doświadczenia nauczyły Klaudię tego, że stałość warto weryfikować. Pytać samej siebie: co w danym momencie mi służy? Co mnie w życiu karmi i cieszy?

— Rozczarowało mnie to, że nie wszyscy uważają, że nad związkami trzeba pracować. I nie mówię tu tylko o swoim małżeństwie – także o relacjach przyjacielskich i o randkujących znajomych. Przez ostatni rok zwiedziłam niemały kawałek świata. Pracowałam zdalnie, poznawałam wielu ludzi. Zauważyłam, że deklaracja o stałości to deficytowy towar. Gdy mieszkałam w Berlinie, spotkałam więcej ludzi w otwartych związkach niż tych, którzy deklarowali sobie miłość na wyłączność. Może to dlatego, że świat się dynamicznie zmienia, a my coraz rzadziej możemy coś komuś obiecać?

Paweł (31 lat) z Poznania na wynajem kawalerki wydaje 1700 zł miesięcznie. Na jedzenie – 400 zł. Na bilety komunikacji miejskiej i wizyty u lekarzy – 200 zł, na magazyny, które pomagają mu w nauce – 100 zł. Ostatnio Pawłowi zepsuł się piekarnik i właściciel mieszkania podniósł opłaty. Paweł nie wiedział, co zrobić, jeśli pojawi się kolejny wydatek, bo w jego życiu nie ma miejsca na tego typu niespodzianki. Najzwyczajniej w świecie go na nie nie stać.

Paweł przez sześć lat studiował historię na specjalizacji nauczycielskiej. Po studiach nie czuł się gotowy do tego, by od razu pracować z dziećmi i młodzieżą, więc, żeby przetrwać, zatrudnił się jako magazynier. Przez rok pracował w sklepach z materiałami budowlanymi, potem w różnych magazynach. Gdy na początku pandemii został zwolniony, postanowił jednak znaleźć pracę w swoim zawodzie. Został nauczycielem WOS-u i historii w szkole podstawowej i ponadpodstawowej. Szybko odkrył, że to zawód trudny, wymagający, ale także pełen pasji.

— Największą satysfakcją jest zawsze to, gdy uda się utrzymać uwagę uczniów na te 45 minut lekcji. Gdy byłem wychowawcą ósmej klasy, chciałem zrobić coś ciekawego na zakończenie roku. Wymyśliłem, że sfilmujemy sztukę teatralną. Dzień pracy nad nią zaplanowałem na niedzielę, praktycznie tuż po przyjeździe z zielonej szkoły. Bałem się, że nikt nie przyjdzie. Przyszła cała klasa. Zobaczyłem wtedy, że udało nam się zbudować przez rok pracy razem fajną silną więź.

Docenienie przez uczniów jest ważne, ale – niestety – nie przekłada się na lepsze warunki pracy. Paweł pracując na cały etat, zarabia trzy tys. zł na rękę.

— Mam umowę na około 30 godzin pracy tygodniowo. I tak muszę być w szkole przez 40. Codziennie od 8 do 16. Taka jest idea szkoły – zdarzają się zastępstwa, więc w razie choroby innych nauczycieli, każdy musi być dostępny, żeby poprowadzić lekcję.

Gdy dopytuję, czy szkoła płaci dodatkowo za branie zastępstw, Paweł mówi, że tak, ale dopiero od niecałego roku. Wcześniej szkoła nie rozliczała się za nadgodziny. Nadal jest tak, że gdy nauczyciel chce się rozwijać, zapisywać na szkolenia – musi to robić na własną rękę.

— Dzieci mają coraz mniej skoncentrowaną uwagę, więc nauczyciel musi się szkolić, brać udział w webinarach, znać nowe możliwości dotarcia do uczniów. To przecież też kosztuje.

Paweł nie ukrywa rozczarowania rzeczywistością, w której żyje. Koszty życia często przekraczają jego możliwości finansowe. Problemy z pieniędzmi przekładają się także na inne sfery życia.

— Gdy myślę o randkowaniu, często się stresuję. Myślałem, że w wieku 30 lat będę miał dziewczynę, z którą będę budował wspólną przyszłość. Teraz wyliczam pieniądze, które mogę wydać na ewentualne zaproszenie osoby poznanej na Tinderze do kina czy na kolację. Maksymalnie raz, dwa razy w miesiącu. Czasem po tej pierwszej randce myślę – co będzie potem? Nie stać mnie na wystawne kolacje czy wspólny weekendowy wyjazd.

Według „The Guardian” kryzys ćwierćwiecza dotyka 86 proc. millenialsów, którzy zgłaszają, że ugrzęźli w niepewności, rozczarowaniach, samotności i depresji.

Do Anny Mochnaczewskiej – psychoterapeutki, psycholożki, współzałożycielki Centrum Terapii Schematu Integral w Warszawie zgłasza się coraz więcej trzydziestolatków. Uważają, że magiczna trzydziestka to wiek, w którym powinni już coś osiągnąć. Co takiego? Na przykład mieć własne, zakupione mieszkanie. Założyć rodzinę albo przynajmniej być w stałym związku. Czuć stabilizację finansową i zawodową.

— W obecnych czasach jest to trudne. Nie tak łatwo dostać kredyt na mieszkanie, pojawiają się nowe wyzwania i nowe definicje wartości, więc zakładanie rodziny też przestaje być oczywistym pragnieniem dorosłych ludzi. Dorośli coraz częściej zastanawiają się, czy chcą mieć dzieci w obliczu katastrofy klimatycznej, czy obecnej sytuacji politycznej w Polsce – mówi Anna Mochnaczewska.

Trzydziestolatkowie zadają sobie pytanie, czy wartości przekazywane z pokolenia na pokolenie przystają do obecnego świata. W większości przypadków odpowiedź brzmi: nie.

— To znak większej świadomości. Coraz więcej osób nie akceptuje narzuconych norm społecznych, zaczyna się za to zastanawiać, jak stworzyć własny plan na życie. Mimo tej świadomości przeżywają dysonans poznawczy – miotając się między utartymi przez rodziców ścieżkami, a pragnieniem znalezienia własnej drogi. Stąd może brać się rozczarowanie.

Kalina (30 lat) mieszka we Wrocławiu z mężem i dwoma córkami – dwuletnimi bliźniaczkami. W ciążę zaszła jako 28-latka przekonana o tym, że macierzyństwo jest, owszem, trudne, ale przychodzi naturalnie, instynktownie. Już po urodzeniu dzieci boleśnie przekonała się o tym, że nic nie staje się nagle proste i klarowne.

— Okazało się, że macierzyństwo nie wypełnia żadnych luk. Nie zyskuje się umiejętności umysłowych, których się wcześniej nie miało. Nie ma czegoś takiego jak intuicja. To ułuda. Dopóki nie obejrzysz na YouTubie jak przewijać albo karmić dziecko, po prostu tego nie wiesz.

Najbardziej rozczarowało ją zderzenie z rzeczywistością. Od najmłodszych lat kobiety są karmione tym, że jako matki dadzą sobie radę. Że ciało wytrzyma absolutnie wszystko. A ciało zawodzi, nie produkuje mleka, nie wraca do świetnej formy. Brzuch nie wchłania się sam, jak u niektórych instagramowych matek, tylko wisi — duży i nabrzmiały.

— Jedyny obraz macierzyństwa, jaki znałam to „matka techniczna”. Taki PRL-owski paradygmat kobiety — matka, która ma swoje określone zadania, pracę – ale mniej ważną od pracy męża, czuje się bezpieczna. Jest pociągiem poruszającym się po stabilnych szynach, więc nie musi się zatrzymywać, wie, co ma robić. My, matki z kolejnego pokolenia, jesteśmy w zupełnie innej rzeczywistości. Po systemowej transformacji nie musimy siedzieć w domu, w wielu rodzinach jest pełna demokracja. Obraz mocarnej mamy z przeszłości nie pomaga w zderzeniu się z problemami, z którymi mierzymy się teraz.

Dla Kaliny rozczarowujące jest także to, że – chociaż czasem chciałaby – nie może rozpaść się na kawałki. Myślała, że będzie lżej. Gdy była w ciąży usłyszała, jak osoba z jej rodziny mówi, że „do wychowania dzieci potrzebna jest cała wioska”. Teraz tych osób nie ma. Deklaracje nie pokryły się z rzeczywistością.

— Czuję się samotna – także w towarzystwie innych matek. Myślałam, że macierzyństwo to bycie we wspólnocie. Ta grupa jest jednak bardzo różnorodna. Znam matki mocno skoncentrowane wyłącznie na dziecku, bycie mamą jest związane z ich tożsamością; znam też kobiety, które mocno oceniają postępowania innych matek. A przecież nie każda matka szaleje na punkcie swojego dziecka. Gdy już się spotykam z innymi kobietami, nie chce mi się wymieniać uwag o najlepszych pampersach. Takich mam jednak nie jest zbyt wiele.

Praca też nie przychodzi Kalinie z taką łatwością jak przed ciążą. Kobiety z dziećmi nie awansują często, bo przecież — gdy dziecko przyniesie jelitówkę z przedszkola – ktoś musi z nim zostać. Żłobki są czynne do godz. 17, co oznacza, że z pracy trzeba wyjść przynajmniej pół godziny przed innymi pracownikami.

— Mało osób o tym mówi, ale ciąża psuje pamięć. Nie jest już tak łatwo się uczyć, o wielu rzeczach się zapomina. Do tego dochodzą nieprzespane noce, stres, ciężar obowiązków – to też wpływa na możliwości poznawcze. W wieku 30 lat miałam latać po świecie i rozwijać się zawodowo. Nie mogę powiedzieć, że żałuję macierzyństwa. Ale czy jestem nim rozczarowana? Bardzo często tak.

Maja ma 31 lat, jest weganką, stara się angażować w działania szerzące wiedzę o katastrofie klimatycznej i uczy się, jak – jako jednostka – mogłaby pomóc światu. Pracuje w kulturze. Nie chce powiedzieć, gdzie konkretnie, bo – jak podkreśla – ten świat jest mały. Trzy lata temu założyła firmę, bo pracodawca wymagał zatrudnienia b2b. Po godzinach pisze artykuły pod SEO dla znanej marki kosmetycznej.

— Łapię jak najwięcej zleceń, bo nie mam żadnej gwarancji, że szef nie zrezygnuje ze zlecania mi zadań z dnia na dzień. Przecież nie mam żadnej umowy, co miesiąc wystawiam faktury i tyle.

Maja płaci ponad dwa tysiące opłat na ZUS, do tego dochodzą podatki. Podwyżki nie dostała od trzech lat, od trzech lat także nie wzięła ani jednego dnia wolnego. Nie ma na jej miejsce zastępstwa. Wie, że jeśli pracuje, to zarabia, a jeśli nie pracuje – to nie dostanie za ten dzień ani grosza.

— Jestem rozczarowana tym, że mam trzydzieści lat i – mimo że pracuję na cały etat – nie mam umowy o pracę. Z podstawowej pracy starcza mi na czynsz, spłacanie pożyczki u rodziców, podstawowe zakupy, rachunki no i wszystkie opłaty dotyczące prowadzenia firmy. Biorę dodatkowe zlecenia, żeby móc wyjść na drinka z koleżankami, wyjechać z partnerem gdzieś na weekend, odłożyć coś na przyszłość.

O tę przyszłość zaczyna się martwić coraz częściej. Myśli o dziecku – czy chciałaby je mieć? A jeśli tak – czy na pewno chciałaby przeżyć ciążę w Polsce i stresować się, czy płód będzie zdrowy, czy jednak nie? Czy – gdyby okazało się, że ma wady – mogłaby dokonać aborcji? Coraz więcej osób mierzy się z bezpłodnością. A jeśli ona też będzie miała problem z zajściem w ciążę? Z partnerem coraz częściej rozmawiają także o tym, czy to etyczne wprowadzać nowe istnienie na świat, w którym katastrofa klimatyczna już zaczyna zbierać swoje żniwa.

— Rozczarowuje mnie też postawa starszych ode mnie dorosłych. Gdy mówię o swoich obawach związanych z ciążą i mówię o trosce o klimat – często reagują śmiechem. A potem włączam telewizję i widzę, jak ludzie, którzy rządzą naszym krajem, krzyczą, że ich nadrzędnymi wartościami są: jedzenie pół kg mięsa dziennie, walka z LGBT i zaostrzenie prawa antyaborcyjnego. Mówiąc szczerze – nie wiem, jak można teraz żyć w tym kraju i codziennie nie mierzyć się z rozczarowaniem.

Barbara Ehrenreich, autorka książki „Pracować za grosze i (nie) przeżyć” w swoich publikacjach podkreśla, że żyjemy w czasach nieustannego optymizmu. Obala założenie, że naszymi prawdziwymi problemami nie jest dyskryminacja, ubóstwo, złe relacje, niesprawiedliwi szefowie, ale porażka w pozytywnym myśleniu czy praktykowaniu — co ostatnio modne — uważności. Twierdzi, że wiele problemów, przed którymi stoimy, również (a może zwłaszcza) jako trzydziestolatkowie wymaga nie psychologii pozytywnej, ale konkretnych rozwiązań politycznych.

Jakich? Martyna Jałoszyńska – feministka, działaczka partii Razem, zwraca uwagę na to, że – żeby mówić o konkretnych zmianach i rozwiązaniach władza musiałaby w końcu zacząć traktować kobiety podmiotowo i zacząć ich słuchać. Dziś kobiety traktowane są jak narzędzie do produkcji nowych obywateli. Tym, które nie chcą spełniać się w roli matek, prawica odbiera miano „prawdziwych” kobiet. Z kolei tym, które dążą do macierzyństwa, ciężko zdecydować się na zakładanie rodziny, gdy nie mają poczucia bezpieczeństwa.

— Trudno się zdecydować na taką dużą zmianę w życiu, gdy nie wie się, jak będzie wyglądać przyszłość. Wielu osób po prostu nie stać na dziecko – ze względu na przykład na koszty żłobka, przedszkola czy niektórych wizyt lekarskich. Państwo w zasadzie sprywatyzowało usługi społeczne. Co z tego, że dostaniemy 500 zł miesięcznie, gdy musimy je wydać na dentystę lub korepetycje dla dziecka. Zamiast słuchania o tym, jak ważna jest rodzina, chcemy konkretnych zmian: tańszych mieszkań, stabilnego zatrudnienia, miejsc w żłobkach i przedszkolach, wsparcia państwa w zachęceniu mężczyzn do większego zaangażowania w wychowanie dzieci.

Martyna Jałoszyńska nie dziwi się, że trzydziestolatkowie pesymistycznie patrzą w przyszłość. Politycy nie poruszają takich tematów jak kryzys klimatyczny, stan opieki społecznej czy ochrony zdrowia, darmowa praca opiekuńcza, która jest fundamentem polskiego społeczeństwa – a to obszary, które dla millenialsów staną się dużymi problemami w przyszłości. Do tego nie rozmawiamy o edukacji seksualnej, nie mamy szans na racjonalną rozmowę o aborcji.

— Dopóki rządzi obecna władza, nie ma szans na rozmowę o racjonalnych rozwiązaniach. Konkretne rozwiązania polityczne, o których mówimy, są możliwe – niestety, żeby doszły do skutku, trzeba by odłożyć na bok ideologię i religię, a skupić się na faktach popartych badaniami. A tego prawica zrobić nie chce — podsumowuje Jałoszyńska.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version