Załatwcie to szybko. Święta chcę już spędzić z matką w niebie – mówi do sędziów oskarżony o zabójstwo 27 mężczyzn Fritz Haarmann. Powojenne, przetrącone wojną i głodem Niemcy są wylęgarnią jemu podobnych.

Hanower, stolica Dolnej Saksonii, maj 1924 r. Bawiące się nieopodal zamku Herrenhausen dzieci znajdują ludzką czaszkę i kilka kości. Parę dni później, nad nieodległą rzeką Leine, inne podrostki znajdują kolejną głowę. Zaniepokojeni rodzice zgłaszają sprawę policji. Funkcjonariusze początkowo podejrzewają, że ludzkie szczątki to części ciał służących za pomoce naukowe wykradzione z Uniwersytetu Medycznego w Getyndze – głowy zostały oddzielone od korpusów sprawnym cięciem ostrego narzędzia. Nadzieje, że tak jest, szybko okazują się płonne. W nadrzecznych chaszczach, na tyłach ruder niemal każdego dnia znajdowane są kolejne szczątki. Stolicę Dolnej Saksonii zaczyna ogarniać panika. Mieszkańcy skrzykują się i ruszają na poszukiwania w okolicach hanowerskiego Starego Miasta. W jeden dzień znajdują blisko 500 fragmentów ludzkich ciał – badania wykażą potem, że mogły należeć do ponad 20 osób, najczęściej młodych chłopców i mężczyzn.

Blady strach pada na umęczone powojenną biedą miasto. A przecież niepokój i tak jest już w Niemczech wszechobecny. Dziennikarz Hans Ostwald opisze lata 20. XX w. jako „piekielny karnawał”. Pełen „grabieży i zamieszek, demonstracji i bijatyk, łapówkarstwa i przemytu, szaleństwa hazardu, uzależnienia od spekulacji, epidemii rozwodów, nalotów i procesów policyjnych, zespołów jazzowych, narkotyków…”. Do tego trzeba doliczyć także seryjne morderstwa.

Opinia publiczna jest wstrząśnięta. Tym bardziej że w latach 1918-1924 w Dolnej Saksonii doszło do prawdziwego wysypu zaginięć młodych mężczyzn. Nagłówki hanowerskich gazet są coraz bardziej alarmujące, więc policja bierze się do roboty. W ciągu następnych dni funkcjonariusze zachodzą na każdą melinę, przeczesują tyły każdej ze spelun, przepytują drobnych rabusiów, męskie prostytutki i byłych skazańców. Akta sprawy zaczynają puchnąć, ale w końcu policja trafia na jedno nazwisko – Fritz Haarmann.

Ten drobny przestępca, włamywacz i szalbierz nijak jednak nie przypomina seryjnego mordercy, „Człowieka wilka” czy „Rzeźnika z Hanoweru” jak chciałaby brukowa prasa. Haarmann ma pogodne usposobienie i rozbiegany wzrok, często się uśmiecha i rozmawia z policjantami cienkim głosem. Co prawda ma na koncie 15 wyroków skazujących, w tym za molestowanie, napaść seksualną i pobicie nieletniej, ale jedna rzecz przemawia na jego korzyść. Od 1919 r. jest zaufanym informatorem policji.

Pomimo tego zostaje objęty obserwacją. Jako że wieści o hanowerskim mordercy obiegają już całe Niemcy, komenda w Berlinie wysyła do Dolnej Saksonii dwóch policjantów pod przykrywką. 22 czerwca mężczyźni są świadkami kłótni, do której dochodzi na dworcu pomiędzy Haarmannem a 15-letnim chłopcem. Karl Fromm, bo tak nazywa się chłopiec, zeznaje, że mieszka u mężczyzny od czterech dni, a ten – pod groźbą przystawionego do gardła noża – regularnie go gwałci.

Patrol jedzie do mieszkania Haarmanna na Rote Reihe 2. Na pierwszy rzut oka pokój na poddaszu, jakich wiele. Tapczan z siennikiem pod ukośnym dachem, drewniany stół, na nim odkorkowana butelka, obok ceramiczny dzbanek. Kilka misek i kubków, na ścianie zrywkowy kalendarz i mały okrągły landszaft. Przy bliższych oględzinach okazuje się, że wszystko jest splamione krwią. Sąsiedzi zeznają, że wielokrotnie widzieli, jak w towarzystwie podejrzanego do mieszkania wchodzili mężczyźni. Inni opowiadają, że budynek często wypełniał smród – żyjący również z handlu mięsem Haarmann smażył skwarki, ciął mięso, robił na poddaszu kiełbasy. Po mieszkaniu walają się też ubrania, w tym para szelek. W toku śledztwa okaże się, że należały do 13-letniego chłopca, syna właścicielki, od której Haarmann wynajmował mieszkanie.

Namówiony do zeznań przez swoją siostrę Haarmann zaczął zeznawać. Przyznał się, że młodych chłopców mordował z seksualnej obsesji. Ofiary wabił do domu, obezwładniał i dusił, niejednokrotnie przegryzając im jabłko Adama. Ciała rąbał, ćwiartował i siekał. Na relacjonowanej na całe Niemcy rozprawie przyzna, że gdyby wyszedł na wolność, dalej robiłby to samo. Zostanie zgilotynowany w więzieniu 15 kwietnia 1925 r.

Taki modus operandi nie jest – o, zgrozo! – niczym wyjątkowym. W weimarskich Niemczech, wstrząsanych społecznymi niepokojami i gospodarczym kryzysem, ofiarami morderców często bywają włóczędzy. Przetrącone wojenną porażką państwo to wylęgarnia ludzi niczyich. Zdemobilizowanych kalek. Weteranów z nieznanym wtedy jeszcze zespołem stresu pourazowego, których wypędziły z domu rodziny. Sierot i młodziutkich chłystków, którzy z kawałkiem słoniny w gazecie przemierzali Niemcy, szukając sobie jakiegokolwiek zajęcia.

Na takich, już na kolejowym dworcu, zwykł czyhać Karl „Ojczulek” Denke, morderca z Ziębic na Dolnym Śląsku (wtedy Münsterberg). Jak wykazało późniejsze śledztwo, ten lubiany w miasteczku rzeźnik na początku lat 20. ubiegłego wieku zamordował ponad 40 osób. Wabił je do swojego domu przy ulicy Stawowej, obiecywał trochę jedzenia i zajęcie, a kiedy ofiary już dały się skusić, lał je w głowę motyką, dobijał i ćwiartował. Wpadł tylko dlatego, że pod koniec 1924 r. jednemu ze zwabionych włóczęgów udało się uciec. Przeprowadzający wizję lokalną u Denkego policjanci nie mogli opanować torsji.

Z raportu Friedricha Pietrusky’ego – ówczesnego naczelnika Instytutu Medycyny Sądowej we Wrocławiu (wówczas Breslau) – sporządzonego w rok po zdarzeniach, które opisujemy: „Pierwsze, co zostało odkryte podczas przeszukania w domu Denkego, to kości i kawałki mięsa. Mięso było marynowane w roztworze soli w drewnianej beczce. W sumie znajdowało się tam 15 kawałków mięsa wraz ze skórą. Dwa kawałki stanowiły dość mocno owłosione piersi. Tors został przecięty przez środek, trzy palce nad pępkiem. Jego poprzeczną granicą był bark. W kawałku stanowiącym fragment brzucha widoczny jest pępek. Pozostałe kawałki to boczne i tylne części ciała. Największy z nich ma wielkość 40 na 20 cm. Najciekawszym znaleziskiem jest dobrze oczyszczony odbyt wraz z oboma pośladkami”.

Choć nie udało się tego udowodnić, to mięso Denke najpewniej zjadał, a co mu zostało, sprzedawał na swoim rzeźniczym stoisku na targu w Breslau. Makabryczne odkrycie wywołało tym większy szok, że podejrzany o kanibalizm morderca był aż do wykrycia zbrodni uznawany za wzorowego obywatela. W czasie protestanckich pogrzebów był wśród tych, którzy nosili krzyż, a w świąteczne dni przygrywał wiernym na organach. Sprawiedliwości uciekł, wieszając się w policyjnej celi.

Takie odkrycia wywoływały przerażenie, ale największy szok miał dopiero nadejść. Pod koniec lat 20. położonym nad Renem Düsseldorfem wstrząsnęła seria niewyjaśnionych zabójstw. Obrazki, o których policjanci opowiadają żądnym wieści dziennikarzom, są makabryczne. Ciała znajdowano z licznymi ranami kłutymi albo obrażeniami od ciężkiego przedmiotu, najpewniej młotka. Część ofiar została zgwałcona, przy innych policja znalazła ślady nasienia. W kilku przypadkach z tętnicy szyjnej ofiar wychłeptano krew, dlatego prasa szybko określa nowego seryjnego mordercę mianem „Wampira z Düsseldorfu”.

Poszukiwania ruszają pełną parą. W toku policyjnego dochodzenia przesłuchane zostaje ponad 9 tys. osób. W odpowiedzi na apel funkcjonariuszy o pomoc w wyjaśnieniu sprawy wysłano 13 tys. listów. Funkcjonariusze sprawdzają ponad 2 tys. tropów, a mimo to wampir pozostaje nieuchwytny. To wtedy w niemieckiej prasie pojawia się po raz pierwszy słowo „Serienmörder” na określenie seryjnego mordercy.

Polowanie na zabójcę trwa, a zbrodni przybywa. Pod koniec września 1929 r. zostaje odnalezione ciało zgwałconej i zamordowanej młotkiem służącej Idy Reuter. W październiku ofiarą mordercy pada młodziutka Elżbieta Dörrier. W listopadzie przez miasto przetacza się informacja o szczególnie brutalnym zabójstwie. W ręce dewianta wpada pięcioletnia Gertrude Albermann. Jej zmasakrowane ponad 30 ranami kłutymi ciało zostaje znalezione w kupie pokrzyw, w pobliżu fabryki w dzielnicy Flingern.

Mordował – jak się potem okazało – znany policji, były żołnierz i bywalec więzień Peter Kürten. Na fotografii z komendy wygląda jak przeciętny urzędniczyna. Wąskie zaciśnięte usta, nieco odstające uszy, duże, ale niezbyt bystre oczy i podgolone boki głowy, na jej czubku przedziałek. Wywiady i badania psychologiczne każą jednak potem okrzyknąć Petera Kürtena „królem zboczeńców seksualnych”.

Wpada – jak poprzednicy – podczas jednego z nieudanych napadów. W połowie maja 1930 r. proponuje pomoc dopiero co przybyłej do miasta Marii Budlick. Zamiast zaprowadzić kobietę do hotelu, zabiera ją jednak w okolice lasu Grafenburg i tam próbuje dusić i zgwałcić. Kiedy Budlick podnosi wrzask, Kürten puszcza ją wolno (przed sądem zezna potem, że ofiarę mogło uratować tylko to, że osiągnął orgazm, zanim ją zamordował). Budlick nie zawiadamia policji, ale w liście do przyjaciela opisuje swoje przeżycia – w efekcie dokument dostaje się w ręce funkcjonariuszy i staje podstawą do zatrzymania Kürtena.

Po schwytaniu mężczyzna przyznaje się policji do 68 przestępstw popełnionych w Düsseldorfie oraz okolicach, w tym dziewięciu morderstw oraz 31 usiłowań. Kiedy jest sądzony, wampir relacjonuje historię pierwszego zabójstwa, którego dokonał jeszcze w 1913 r. Jego ofiarą padła wtedy dziewięcioletnia dziewczynka o nazwisku Christine Klein.

„To było 25 maja 1913 r. Kradłem wtedy, specjalizowałem się we włamaniach do barów i zajazdów, których właściciele mieszkali zazwyczaj piętro wyżej. W pokoju nad zajazdem w Köln-Mülheim odkryłem śpiące dziecko w wieku około 10 lat. Jej głowa była zwrócona twarzą do okna. Chwyciłem ją lewą ręką i dusiłem przez około półtorej minuty. Dziecko obudziło się i szarpało, ale straciło przytomność… Miałem przy sobie mały, ale ostry scyzoryk, trzymałem dziecko za głowę i poderżnąłem mu gardło. Usłyszałem, jak krew tryskała i kapała na matę obok łóżka, tryskała łukiem tuż nad moją ręką. Całość trwała około trzech minut. Potem ponownie zamknąłem drzwi i wróciłem do domu do Düsseldorfu” – opowiadał.

Na procesie Kürten przyznaje, że tylko w taki sposób mógł osiągnąć seksualną satysfakcję (nawet współżyjąc z żoną, wyobrażał sobie mordowanie ludzi). Bity, molestowany i gwałcony w dzieciństwie (ojciec alkoholik wielokrotnie kazał swoim dzieciom patrzeć, jak gwałci ich matkę, potem robił to samo z jedną z sióstr Petera) miał w głowie wdrukowany tylko jeden schemat: seks musiał się łączyć z przemocą. Jeszcze jako młody chłopiec zaspokajał się w pobliżu zwierząt – kóz, owiec i świń – które dźgał nożem.

Lista podobnych Haarmannowi, Denkemu oraz Kürtenowi jest długa. Na początku lat 20. w ręce policji wpadł Carl Friedrich Wilhelm Großmann, zwany „Rzeźnikiem z Berlina” (przyznał się do zabicia 20 kobiet, choć w jego mieszkaniu miało ich przepaść aż 50). W grudniu 1923 r. w więzieniu w Nadrenii Północnej-Westfalii dokonano egzekucji Johanna Mayera, który mordował kobiety w lasach pomiędzy Elzbach i Endert. W ręce policji wpadł też Friedrich Schumann, zwany „Mordercą znad jeziora Falkenhagen” – udało się udowodnić mu popełnienie ze szczególnym okrucieństwem siedmiu morderstw.

Dochodzenia i procesy w sprawach bestii z Weimaru – jak nazywała seryjnych morderców ówczesna prasa – stały się podstawą pierwszych w historii badań nad dewiacjami, które prowadziły do seryjnych morderstw. Karl Berg badający Kürtena i przeprowadzający z nim wywiady w 1931 r. wydał książkę „Sadysta”, którą uważa się za jedne z pierwszych studiów na temat seryjnych morderców w historii. Pod lupę brano nie tylko ich zachowania, ale też fizjonomię – mózg i ciało wampira z Düsseldorfu dokładnie zbadano (sekcje wykazały niewiele, Peter miał tylko nieco powiększoną grasicę, wszystkie inne narządy były u niego normalnej wielkości).

W głośnej, wydanej w 1995 r. książce „Lustmord” o tamtych czasach Maria Tatar zwróciła też uwagę, jak wielką rolę w sprawach seryjnych morderców odegrała prasa. Gazety – zauważała – pisały o zabójcach z wyraźną przyjemnością. Informowano o „bestiach”, pokazywano ich jako zdesperowanych weteranów wojennych, sugerowano, że zabójcze instynkty przechodziły z ojców na synów, a mordercy byli skażeni „mentalnie i moralnie”.

Co ciekawe, podczas procesów mordercy zazwyczaj nie negowali swoich win i opowiadali o nich z zadowoleniem. Jednocześnie – przynajmniej Haarmann oraz Kürten – przekonywali, że ich stan to efekt tego, czego doświadczali w dzieciństwie: ubóstwa, przemocy, alkoholizmu rodziców, molestowania i gwałtów.

Kiedy sędzia zapytał Kürtena o to, czy oskarżony ma w ogóle jakiekolwiek sumienie, morderca odpowiedział: – Wysoki sądzie, nie mam żadnego. Nigdy nie czułem w duszy żadnego niepokoju; nigdy nie pomyślałem sobie, że to, co zrobiłem, było złe, mimo że społeczeństwo to potępia. Moja krew i krew moich ofiar powinny splamić tych, którzy mnie torturowali… Kary, które mi wymierzano, zniszczyły wszystkie moje uczucia jako istoty ludzkiej. Dlatego i ja nie miałem litości dla moich ofiar.

W tropieniu weimarskich morderców nie pomagał fakt, że część ofiar była homoseksualna. Rodziny bały się zgłaszać ich zaginięcia na policje, ponieważ w niemieckim ustawodawstwie funkcjonował niechlubny paragraf 175, uznający homoseksualizm za „przeciwny naturze nierząd”. W Republice Weimarskiej oddzielna kara groziła też za włóczęgostwo – niejednokrotnie zdarzało się, że młodzieńcy stawiający się na komisariatach, sami stawali się przedmiotem zainteresowania władz.

Wampir Kürten został ścięty 1 lipca 1931 r. Na ostatni posiłek zażyczył sobie wiedeńskiego sznycla, butelkę wina i smażone ziemniaki. Przed położeniem głowy na gilotynie zdążył jeszcze zapytać więziennego psychiatrę, czy po odcięciu głowy będzie jeszcze przez moment słyszał chlupot wypływającej z szyi krwi.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version