W lipcu temperatura przy asfalcie wynosiła prawie 90 stopni. Kiedy ból gołych stóp był nie do zniesienia, zaczynałem biec.
Nazywam się Paweł Durakiewicz. Mam 46 lat, przepiłem ponad 25. Długo myślałem, że moje życie nie ma sensu. Dziś jestem pewien, że wszystko jest po coś, a człowiek nie jest problemem do rozwiązania, ale cudem do odkrycia.
Być cool
W domu w kredensie stały kolorowe buteleczki z próbkami alkoholi. Sięgnąłem po nie w szóstej klasie. Wypiłem kilka i po raz pierwszy w życiu poczułem się cool dzieciakiem, który nie musi udawać beztroski. Czyli być kimś innym, niż byłem naprawdę. Chciałem zachować ten stan i przez następne dni opróżniałem kolejne próbki. Częstowałem też kolegów i zostałem królem blokowiska.
Puste buteleczki napełnialiśmy wodą, więc rodzice niczego nie zauważyli. Skupili się na kontrolowaniu, czy przypadkiem nie palę papierosów. Ręce mi nie śmierdziały, bo paliłem, wkładając papierosa między dwa patyczki.
Dorosłych łatwo zwieść. Na koloniach w Łebie było nas czterdziestu i jeden wychowawca. Uciekaliśmy z ośrodka i upijaliśmy się tanimi jabolami. Wychowawca nie zauważył, a może wolał nie wiedzieć? Ważne, że wracaliśmy na noc i nic nikomu się nie stało.
W siódmej i ósmej klasie piłem niemal codziennie. Podbierałem z barku ojca, próbowałem domowego wina i bimbru. Miałem 1,60 m wzrostu, ważyłem 37 kg. Nie potrzebowałem wiele, żeby złapać alkoholowy haj, ale też nauczyłem się z nim żyć. Na rauszu pisałem kartkówki, odpowiadałem z lektur, pisałem olimpiady, ćwiczyłem zapasy i chodziłem na basen. Na rauszu też dostawałem świadectwa z paskiem, bawiłem się na dyskotekach i umawiałem na randki.
Schody zaczęły się w liceum. Odpuściłem sport. Zakochałem się w dziewczynie z osiedla, zrywaliśmy i wracaliśmy do siebie. Usunęła ciążę. Wyrzuty sumienia zapijałem wódką. Zmieniłem szkołę, ale czułem, że muszę uciec z rodzinnych Siedlec. Stanęło na USA. Zamieszkałem u amerykańskich znajomych rodziny w Los Angeles i zacząłem chodzić do szkoły językowej.
Na krawędzi życia i śmierci
Życie w USA miało przypominać mój ulubiony serial „Beverly Hills, 90210”. I w pewnym sensie tak było. Nauczyłem się języka i aplikowałem na Pepperdine University w Malibu. Liczyły się nie tylko oceny z prowadzonej przez uniwersytet szkoły językowej, do której chodziłem, ale też stopnie z polskiej matury. Zdałem ją zaocznie na piątki. Wystarczyło, żeby dostać się na biznes i administrację.
Zamieszkałem w kampusie. Rodzice pomagali mi finansowo, ale starałem się być niezależny: dorabiałem jako ochroniarz i ratownik na basenie. Szybko dostałem również stypendium. Zaprzyjaźniłem się z dziećmi bogatych emigrantów ze Sri Lanki, Indii, Libanu, Szwecji i Niemiec. Byliśmy zagubieni i niepewni. A ja przecież znałem sposób, jak poczuć się cool.
Starałem się pić tylko w weekendy, ale wpadałem w cugi i całymi tygodniami nie mogłem przestać. Kilka razy byłem na krawędzi życia i śmierci. Pijany przepłynąłem jezioro. Pijany wsiadłem do wynajętego auta i przejechałem przez niebezpieczny kanion Topanga. Kiedy nie piłem, zmagałem się z kacem, wyrzutami sumienia i strachem.
Foto: Archiwum
Siłą rozpędu udało mi się skończyć studia i znaleźć pracę w Chicago. Zostałem menedżerem u największego amerykańskiego producenta win. Przeszedłem przez kilka szczebli kariery w branży alkoholowej, ale straciłem wiarę, że życie w USA zapewni mi szczęście i spokój. Wróciłem do kraju tuż po wejściu do Unii Europejskiej. Tacy jak ja – z tytułem dobrej uczelni i doświadczeniem w korporacji – mogli przebierać w propozycjach. Zostałem menedżerem do spraw rozwoju na rynki Europy Środkowej i Wschodniej dużej firmy odzieżowej. Zarabiałem kilkadziesiąt tysięcy miesięcznie, latałem po całym świecie, ale zdrowie zaczęło mi szwankować – zaliczyłem ciężką depresję i przeszedłem operację kręgosłupa. Nie przeszkodziło mi to jednak w piciu – leki psychotropowe i przeciwbólowe popijałem alkoholem.
Na rauszu robiłem karierę, na rauszu się ożeniłem; kiedy byłem pijany, na świat przyszli moi synowie
Dojść do ściany
Na rauszu robiłem karierę, na rauszu się ożeniłem; kiedy byłem pijany, na świat przyszli moi synowie. Starszy, Paweł, urodził się w USA, gdzie otwierałem oddziały dużej, europejskiej firmy. Michał dwa lata później w Polsce, gdzie kupiłem działkę pod Warszawą i wybudowałem dom. Nie byłem jednak już tak lotny jak kiedyś: miałem kłopoty z koncentracją, pojawiły się zaburzenia pamięci, nie byłem w stanie poprawnie sformułować kilku dłuższych zdań. Przed spotkaniami służbowymi przygotowywałem krótkie wypowiedzi, a potem udawałem, że rozumiem, o czym mówią kontrahenci. W rzeczywistości nie ogarniałem niczego. Najgorzej było, kiedy zostawałem sam z dziećmi. Nigdy nie zapomnę wizyty w parku linowym. Na kacu, półprzytomny, miałem problemy z widzeniem, nie byłem w stanie zapanować nad synami.
Dochodziłem do ściany, tymczasem bliscy – tak jak w dzieciństwie – nie widzieli problemu. Rodzice i żona wydawali się dumni z mojej pozycji i zarobków. Tylko starszy syn zapytał kiedyś: „Tato, dlaczego jesteś taki smutny?”.
Miał trzy lata, kiedy pojechaliśmy do teściów pod Kraków. Przed snem, jak zwykle, się upiłem. W środku nocy obudziła mnie myśl, że najlepiej będzie, jeśli umrę. W 80 proc. byłem pewien, że powinienem zapić się na śmierć. Pozostałe 20 proc. to były wątpliwości: a co będzie, jeśli dzieci stracą ojca? Postanowiłem uczepić się tych 20 proc. Złożyłem wymówienie z pracy, pojechałem do położonego w górach, prywatnego ośrodka leczenia uzależnień. Po czterotygodniowym turnusie wiedziałem, że jeśli chcę przeżyć, muszę zmienić styl życia. Powrót do rodziny i korporacji mógł oznaczać powrót do nałogu i myśli samobójczych. Zgromadziłem sporo oszczędności, z których mieli – dopóki nie znajdę innej pracy – korzystać bliscy. Sam nie potrzebowałem wiele: wystarczyły plecak, dobre buty i plan samotnego przejścia przez Alpy. Ruszyłem na szlak we Włoszech, doszedłem do Niemiec. Przez 30 dni pokonałem tysiąc kilometrów. Po raz pierwszy od 25 lat byłem trzeźwy, na trzeźwo podziwiałem piękno przyrody, rozmawiałem z ludźmi. I zastanawiałem się, jak ma wyglądać reszta mojego życia.
Leczyć Polaków
Nie miałem jednak pomysłu na siebie trzeźwego. Pomyślałem, że znajdę go, nadal podróżując. Przez dziesięć kolejnych miesięcy przemierzyłem Amerykę Środkową. Byłem w Meksyku, Belize, Gwatemali, zmierzałem do Nikaragui, Kostaryki i Salwadoru. Spotykałem takich jak ja, podróżników w poszukiwaniu siebie. Usłyszałem o szkole Hridaya Yoga w Mazunte w Meksyku. Przez kilka kolejnych miesięcy uczyłem się jogi, medytacji i ćwiczeń TRE, które – poprzez wprowadzanie ciała w drżenie – uwalniają napięcie.
Postanowiłem wykorzystać swoje doświadczenie i założyć ośrodek leczenia uzależnień, w którym joga, medytacja i TRE będą – oprócz profesjonalnej terapii – jednymi z filarów leczenia. Zależało mi, żeby ośrodek był kameralny i mieścił się tam, gdzie jest dużo słońca, zieleni i wody. Początkowo myślałem o Nikaragui, ale to daleko od synów, a ja chciałem – mimo rozstania z ich mamą – uczestniczyć w ich życiu. Postawiłem więc na otoczoną morzami Sycylię, skąd samolotem do Krakowa mogę dotrzeć w niespełna trzy godziny.
Kupiłem kilka hektarów ziemi i dom na obrzeżach położonej wśród pól, niedaleko plaży i gorących źródeł wsi Salemi. Zrobiłem remont, nawiązałem współpracę z polskimi nauczycielami jogi i medytacji oraz specjalistami od uzależnień. W 2018 r. wystartowaliśmy jako pierwszy za granicą ośrodek leczenia uzależnień dla Polaków.
Nazwałem go Ranczo Salemi. Szybko uzbieraliśmy chętnych. Wśród nich byli aktorzy, dziennikarze, biznesmeni. Alkoholicy, uzależnieni od benzodiazepin, opiatów, kokainy, hazardu. Korzystali z terapii indywidualnej i grupowej, medytowali, ćwiczyli jogę. Chciałem być nie tylko ich ciut zwariowanym gospodarzem, który chodzi boso, ale też kucharzem, złotą rączką i przyjacielem. Wyjeżdżali zadowoleni i polecali mnie innym.
Wytrwają nieliczni
Przez pięć lat przez Ranczo Salemi przewinęło się prawie 400 uzależnionych. Obserwowałem, jak stają na nogi i pełni nadziei wracają do Polski. Statystycznie zaledwie 10 proc. uzależnionych udaje się zerwać z nałogiem. Widziałem, jak to wygląda w praktyce. Słynnej modelce i jej partnerowi, biznesmenowi, po powrocie do Polski nie udało się zachować trzeźwości. Córka legendy polskiej muzyki zaćpała się kilka tygodni po opuszczeniu Sycylii. Młody chłopak, uzależniony od alkoholu i opioidów, uprosił mnie, żebym dał mu pracę w kuchni. Był trzeźwy i gotował dla moich pacjentów przez dziewięć miesięcy. Niestety wrócił do Polski i po raz kolejny popłynął.
W statystycznych 10 proc. zwycięzców zmieścił się za to mężczyzna, który po opuszczeniu Salemi nie tylko praktykował jogę, ale został jej instruktorem. Wygrać z nałogiem udało się również młodemu rolnikowi prowadzącemu ponad 400-hektarowe gospodarstwo. Do dziś w pionie trzymają go nie tylko psychoterapia, codzienna medytacja, joga, ćwiczenia oddechowe, ale też sezonowe morsowanie.
Mam kontakt z niektórymi pacjentami Rancza, ale w pewnym momencie poczułem się wypalony. Mniej więcej w tym samym czasie przeczytałem wstrząsający raport Martyny Wojciechowskiej o zdrowiu psychicznym i fizycznym polskiej młodzieży. A z badań fundacji UNAWEZA wynika, że prawie 40 proc. uczniów myślało o próbie samobójczej, a co dziesiąte dziecko podjęło taką próbę. Sam byłem takim zagubionym dzieckiem, którego nikt nie nauczył okazywania i mówienia o emocjach. Gdyby jakiś mądry dorosły mi wtedy pomógł, być może nie zostałbym alkoholikiem i moje życie potoczyłoby się inaczej.
Postanowiłem – wykorzystując bazę Rancza – organizować darmowe obozy dla dzieci i młodzieży, na których nie tylko będziemy się bawić i uprawiać sport, ale też mówić o emocjach. Na początek chciałem się skupić na dzieciakach z ośrodków wychowawczych i domów dziecka. Razem z przyjacielem, Przemkiem Matusiakiem, założyliśmy Diamond Soul Foundation. I szukaliśmy sposobu na dotarcie do firm, które mogłyby sfinansować takie obozy. Wtedy przypomniało mi się dziecięce marzenie: chciałem zostać rekordzistą Guinnessa. Pomyślałem, że pobicie któregoś z rekordów mógłbym połączyć z nagłośnieniem działania fundacji. A tu miały zagrać dwie rzeczy: moja pasja do samotnych podróży i nawyk chodzenia boso. Przejrzałem „Księgę rekordów Guinnessa” i postanowiłem pobić rekord ustanowiony przez Irlandczyka w najdłuższej trasie pokonanej boso. Postawiłem na przejście wzdłuż Półwyspu Iberyjskiego. Minimalnie to ponad 3019 km.
W drodze
Z Perpignan we Francji wystartowałem 19 lipca 2023 r. Szedłem 5 miesięcy i 20 dni. Dziennie przez 12 godzin pokonywałem średnio 20 km. Noce spędzałem w kamperze, który prowadzili moja partnerka albo przyjaciele. Dokumentowałem każdy etap podróży: nagrałem i wysłałem tysiące filmików, zdjęć stóp i poświadczeń od przypadkowych świadków. Każdy mój ruch śledziła specjalna aplikacja. Nic nie było w stanie oddać bólu poparzonych stóp. W lipcu temperatura powietrza dochodziła do 40 st. C, przy asfalcie prawie 90 st. C, a ja szedłem głównie wzdłuż szosy. Kiedy ból stóp był nie do zniesienia, zaczynałem biec. Czasem ulgę sprawiały kupowane w sklepie mrożonki. Na postojach robiłem zimne okłady, korzystałem z kremów na oparzenia. Pomagały, ale na chwilę. Ktoś zatrzymywał się i chciał podarować buty albo pieniądze na ich zakup, ktoś inny oferował podwózkę. Najczęściej jednak – uznawany za bezdomnego – spotykałem się z dezaprobatą. Kilka razy zatrzymywała mnie policja.
Wiadomości o Polaku bijącym rekord Guinnessa dla potrzebujących dzieciaków pojawiły się w mediach. Wraz z nimi do Diamond Soul Foundation popłynęły pierwsze pieniądze.
Rekord Guinnessa pobiłem 9 stycznia 2024 r. Przeszedłem 3409,75 km i zebrałem fundusze na cztery obozy.
Kilka miesięcy później do Rancza Salemi przyjechały dzieci z ośrodka prowadzonego przez siostry zakonne. Zapewniliśmy im zajęcia jogi, medytacji, warsztaty mówienia o emocjach, ale też wyprawy na plażę i pływanie na kajcie. Poznałem historie kilkorga z nich: opowiadały o panujących w domu przemocy, wódce i narkotykach.
Dedykowałem im kolejny rekord. Tym razem w triatlonie olimpijskim boso. Okazją były odbywające się 4 sierpnia 2024 r. zawody Iron Mana. Boso pokonywałem tę samą trasę, co inni zawodnicy: najpierw przepłynąłem 1,5 km, potem jechałem 40 km na rowerze, wreszcie biegłem przez 10 km. Udało się zmieścić w 2 godz. i 57 min. Nieźle, ale od niedawna trenuję do kolejnego wyzwania: na początku 2025 r. planuję bosy półmaraton po lodzie. Dotychczasowy rekordzista, Czech, przebiegł go w 1 godz., 50 min i 42 s. Zamierzam być lepszy. O swoich zmaganiach opowiem podczas kolejnych obozów i spotkań z dzieciakami w szkołach i ośrodkach. Będę im powtarzał – na co dowodem jest również moja historia – że człowiek nie jest problemem do naprawienia, ale cudem do odkrycia.
Będę szczęśliwy, jeśli choć jedno dziecko w to uwierzy.