— W naszym pierwszym mieszkaniu właścicielka miała napady. Albo wcale nie było z nią kontaktu, albo nagle chciała remonty robić. I to pod naszą nieobecność w domu — opowiada Arleta, która wynajmowała mieszkanie.
Radek nie zamieszkał na Żoliborzu przez cebulę. Oglądał kawalerkę. Wszystko super – spokojna i zielona okolica, cena w sam raz, meble nowe, czysto, cena znośna. Tylko w czasie prezentacji właściciel powiedział: — Jeżeli pan gotuje, to w kuchni jest zakaz używania cebuli, bo ma ostry zapach, który się odkłada w ścianach i trudno go wywietrzyć.
Radek pokiwał głową, ale pomyślał, że trzeba uciekać, bo takie obostrzenie jest specyficzne. — Bardziej pachniało mi cebulą niż sama cebula, jeśli wiesz, co mam na myśli – mówi Radek. W skrócie: nie wróży dobrych kontaktów z wynajmującym. Mężczyzna więc podziękował, wyszedł, szukał dalej. Ale wielu innych najemców, w wielu innych mieszkaniach, od wielu innych właścicieli takiego sygnału nie dostało. Albo dostało, tylko postanowiło go zignorować, bo plusy przewyższały ten jeden minus – że właściciel to człowiek w jakiś sposób wypełniający pojemną definicję słowa „trudny”.
Drobne. Nie na konto
Beata wynajmowała z koleżanką mieszkanie w Warszawie od „typa, który przychodził raz w miesiącu, żeby przyjąć płatność gotówką”. Tłumaczył, że musi mieć kontrolę nad stanem nieruchomości, więc wygodnie będzie, jeśli przy okazji sprawdzania, czy z murami wszystko OK, przyjmie też pieniądze za najem. — Jestem pewna, że po prostu nie płacił podatku – dodaje kobieta. Niby nie jej sprawa, chociaż trochę się irytowała, bo raczej bliskie są jej postawy obywatelskie.
Właściciel bywał jednak bardziej zirytowany i to czymś zupełnie innym. — Strasznie się obruszał, jeżeli pieniądze nie były ułożone nominałami w odpowiedniej kolejności. Jak pomieszałyśmy pięćdziesiątki ze stówami czy dwusetkami, to nie daj bóg! Cmokał wtedy i narzekał niezadowolony – wspomina Beata. Jakby porządek w banknotach był ważniejszy niż w samym kontrolowanym mieszkaniu. Właściciel nieco spokojniej przyjmował, gdy banknoty nie były ułożone dokładnie w tę samą stronę. Po prostu przekładał wszystkie „Kazimierzem Wielkim oraz Jagiełłą do przodu i nie do góry nogami”. Niby drobnica, ale w Beacie wywoływało to jednak pewną wesołość.
To było kilkanaście lat temu. Pan Mieczysław miał w Krakowie mieszkanie po mamie. On też przychodził co miesiąc po gotówkę, ale nie ukrywał celu. Wprost mówił, że jakby był przelew, to musiałby zapłacić podatek, a woli tego nie robić.
— Gadał, jakbyśmy mieli pewne porozumienie w tej sprawie. Jakby był 1983 r., a płacenie podatków stanowiło wspieranie władzy ludowej albo było frajerstwem. On chyba myślał, że jest ze mną w takiej komitywie, jaką ktoś dający łapówkę tworzy z tym, kto ją bierze – wspomina Artur. Przyznaje jednak, że nie skonfrontował pana Mieczysława, nie zaprotestował, nie powiedział, że widzi w tym coś niestosownego. — Co prawda wynajmujący spisał ze mą umowę, ale „taką nieprawną, tylko między nami”. W dokumencie było zapisane, że właściciel „udostępnia mi lokal”. Żadnej kwoty odstępnego. W sumie to on mi musiał jednak ufać, bo przecież z takim papierem mógłbym mu nie dać grosza, mieszkać i niewiele by mi mógł zrobić – głośno zastanawia się Artur.
To moje!
Antoni i Maria to młode małżeństwo, które niedawno przeprowadziło się do Warszawy. Chcieli szukać mieszkania samodzielnie, ale obowiązki w poprzedniej pracy, w Poznaniu, nie pozwalały im zająć się sprawą. Podpisali umowę z pośrednikiem, chociaż był to dla nich wysiłek finansowy – trzeba było zapłacić sporą prowizję, równą jednomiesięcznemu czynszowi. Dwa pokoje znalazły się dość szybko. Fakt, że wykończone w pretensjonalny sposób, Maria nazywa to stylem pseudonowoczesnym, ale przeważyła lokalizacja – nowe biuro Antoniego było praktycznie po drugiej stronie ulicy. Później okazało się to kluczowe.
Umowa była standardowa. Na rok, czynsz płatny do piątego z góry, kaucja w wysokości trzech czynszów. Pan Waldemar zadeklarował, że będzie co miesiąc przyjeżdżać po gotówkę. Uzasadnienie takie samo, jak u Beaty – regularne doglądanie mieszkania, które jest świeżo po kosztownym remoncie. Niedługo potem okazało się, że „inspekcje” mogą być częstsze.
Antoni zaczął chodzić do firmy, Maria siedziała w domu, szukając dla siebie pracy w stolicy. Nie minął miesiąc, gdy usłyszała klucz w drzwiach. Myślała, że to mąż wraca wcześniej. Okazało się, że to pan Waldemar wpadł zobaczyć, czy wszystko w porządku. — Wystraszyłam się nie na żarty. Byłam zaskoczona, za oknami było już ciemno. A on patrzy po meblach, ogląda podłogę, czy nie chodzę w obcasach robiących dziury. A potem zaczął mi robić pretensje, że jest już ciemno, a nie są zapalone kolorowe ledy w meblościance. Mówił, że on dużo w to zainwestował, a ja ich nie włączam – opowiada kobieta.
Zaprotestowali, ale wynajmujący odpowiedział, że jest właścicielem mieszkania i może do niego wchodzić, kiedy zechce, bo to jego majątek. — Nie pomagało tłumaczenie, że nie na tym polega wynajem. Pośrednik okazał się wtedy pomocny, stanął po naszej stronie. Próbował wyjaśnić sprawę z właścicielem, ale w sumie na niewiele się to zdało. On dalej mówił, że będzie wchodził – wspomina Antoni. W porozumieniu z pośrednikiem zmienili zamki, co tylko nakręciło pana Waldemara. Zaczął nachodzić parę, dobijać się do drzwi. Wpuszczali go raz na miesiąc, żeby zapłacić za wynajem. A że „myk z gotówką” przywołał im to samo skojarzenie, co Beacie, czyli unikanie fiskusa, więc zasugerowali mimochodem wystawienie pokwitowania. — Ten facet znowu wpadł w jakiś obłęd. Powiedział, że jak wystawi pokwitowanie, to musimy mu dopłacić do kwoty z umowy 8,5 proc. na podatek dochodowy. Znowu włączył się pośrednik, znowu tłumaczył, ale Waldemar nic. W końcu przyniósł nam wypowiedzenie umowy – śmieje się gorzko Antoni, wspominając, że słowo „Waldemar” stało się dla nich w małżeństwie synonimem wariata.
Najem okazjonalny
Postanowili zignorować wypowiedzenie umowy. Bo lokalizacja była naprawdę dobra, a koszty pośrednika i wpłacona kaucja spłukała ich do zera. Zaczęli odpowiadać właścicielowi pocztą z potwierdzeniem odbioru. Napisali, że umowa zawarta była na rok i dopiero po tym czasie rozwiąże się automatycznie. Mieszkali, ale Maria ciągle miała z tyłu głowy niepokój, że Waldemar „wparuje ze ślusarzem”. Antoni wyszukuje korespondencję z teściową z końcówki grudnia: „Jedźcie na tego Sylwestra, a ja spędzę go u was. W Nowy Rok bym czekała na was do skutku, żeby wam rzeczy na korytarz nie wystawił, jak mu coś uderzy do głowy”.
— Domieszkaliśmy do końca umowy. Przed wyprowadzką tak posprzątaliśmy, żeby kompletnie do niczego nie mógł się przyczepić. Ale jeszcze nam urwał z kaucji 200 złotych pod jakimś durnym pretekstem. To już jednak odpuściliśmy. Tylko mu na złość ukradłam jeden nóż z kuchni, żeby to wszystko psychologicznie sobie zrekompensować – śmieje się Maria. — Albo facet był chory psychicznie, albo nie miał pojęcia, co podpisuje w tej umowie i żył w przekonaniu, że „właściciel to może wszystko” – podsumowuje Antoni.
Rynek zaświadczeń
Jednak dziś większość wynajmujących raczej wie, co podpisuje. I raczej nie proponuje umowy użyczenia lub odmawia pokwitowania wpłaty, żeby uniknąć podatku. Raczej wymaga umowy najmu okazjonalnego, żeby uniknąć problemów z niepłacącym lokatorem. Do takiego kontraktu dołącza się bowiem notarialnie podpisane przez najemcę oświadczenia, w którym poddaje się on egzekucji i zobowiązuje się do „opróżnienia i wydania używanego lokalu w terminie wskazanym przez wynajmującego”. Trzeba też przedłożyć zaświadczenie ze wskazaniem nieruchomości, do której najemca wyprowadzi się w razie problemów z rozliczeniami. W teorii miało to zabezpieczać obie strony – można wyrzucić z mieszkania niepłacącą osobę, ale wiadomo jednocześnie, że ma się ona gdzie podziać. W praktyce niewiele osób ma alternatywne mieszkanie dla wynajmowanego, więc powstał rynek zaświadczeń. Można je kupić za 400-500 złotych z góry zakładając, że ewentualna eksmisja na mocy najmu okazjonalnego będzie na bruk.
Arleta miała w życiu dwoje kłopotliwych wynajmujących. W Płocku przerabiała model z gotówką. Na inspekcje przy okazji płatności przychodziła cała rodzina. Gdy rozmawiała kurtuazyjnie z właścicielami, ich dzieci biegały po mieszkaniu, otwierały szafki, wyciągały z nich rzeczy i bawiły się nimi, a rodzice nie interweniowali. Wtedy myślała, że to naruszenie prywatności, ale potem przeprowadziła się z mężem do Warszawy.
— W naszym pierwszym mieszkaniu właścicielka miała napady. Albo wcale nie było z nią kontaktu, albo nagle chciała remonty robić. I to pod naszą nieobecność w domu. Nie były to żadne konieczne rzeczy, tylko chciała nagle przebudować kuchnię, czy pozmieniać kształt przedpokoju – relacjonuje kobieta. Gdy mówili, że remont nie może się odbyć, bo ich nie będzie w mieszkaniu, ona deklarowała, że zrobi go pod nieobecność lokatorów. Gdy przekonywali, że prace budowlane nie są konieczne, ona chciała wymieniać meble. Potrafiła przywieźć jakieś szafy na wymianę, a gdy protestowali, zostawiała je na strychu, a potem telefonicznie przekonywała, że trzeba je wnieść. — Upierała się, choć nam po prostu pasowało to, co było w mieszkaniu. A dwa, że mieliśmy chore dzieci, nie chcieliśmy krzątania się i remontów. Ale nie, nic nie docierało – mówi Arleta.
Właścicielo-sąsiad
— To było starsze małżeństwo, głównym dowodzącym był pan – opowiada Agata. — Emeryt, były dyrektor, najpierw miły, bardzo serdeczny, pomocny, choć od początku po prostu kontrolował swoje-nasze mieszkanie. Zaglądał do garażu, sprawdzał nam notorycznie pocztę, zaglądał pod naszą nieobecność do mieszkania – ciągnie. Nie miał z tym trudu, bo wynajmowany lokal był na parterze, a właściciel mieszkał na pierwszym piętrze. — Dokładnie wiedział i sprawdzał, co robimy, jak spędzamy czas, kto do nas przychodzi, itp. Patrzyłam na to przez palce. Ot, stary człowiek ze swoimi przyzwyczajeniami. Nie robił nic bardzo szkodliwego, więc niech mu będzie – mówi kobieta.
Zaczęło się po jednej z sąsiedzkich rozmów na temat polityki. Sąsiad okazał się zadeklarowanym zwolennikiem PiS. Gdy dowiedział się, że najemcy raczej wolą opcję demokratyczną, „atmosfera ostygła znacząco”. Agata: — Zaczęły się coraz większe złośliwości, naprawa jakiejkolwiek usterki graniczyła z cudem. Co by się nie działo, były winne moje dzieci albo ja. W umowie mieliśmy zapisaną możliwość korzystania z ogrodu, mieliśmy wyjście do niego. Ale w praktyce stało się to niemożliwe, bo sąsiad-właściciel wiecznie „rekultywował” trawnik: glebogryzarką, lejąc środki ochrony roślin i tak dalej.
Wytrzymywała, bo cena była atrakcyjna. Ale problemy narastały, więc gdy tylko jej sytuacja finansowa trochę się ustabilizowała, postanowiła się wynieść. Wspomina, że w dniu przeprowadzki starszy mężczyzna zrobił jeszcze ostatnią piekielną awanturę. Ona wynosiła rzeczy, a on krzyczał na ulicy, wyzwał od najgorszych, wrzeszczał, że nie odpuści. Stres, choć rodzina właściciela bardzo przepraszała za jego zachowanie, a sąsiedzi, którzy słuchali awantury, przychodzili powiedzieć, że nie jest pierwszą żegnaną w ten sposób.
Agata: — Doszło do tego, że podtruwał mi psa. Dowiedziałam się o tym dopiero po wyprowadzce. Dałam do sprawdzenia próbkę jedzenia, które znalazłam na trawie pod domem. Konsultowałam to potem z policją. Odradzali zgłaszanie, bo to byłoby śledztwo poszlakowe, nie złapałam gościa za rękę, jak podrzucał to jedzenie – kończy. Jeszcze kilka tygodni później dowiedziała się, że i inni mieszkańcy mieli z tym człowiekiem podobne problemy, a jedno małżeństwo wyprowadzało się pod osłoną nocy.