Około trzydziestki, żeby jakoś otrząsnąć się z marazmu, wymyśliłam sobie, że skoro już stra­ciłam szansę na bycie „porządną dziewczyną”, to chociaż dam przyjemność ciału, które przy du­żym temperamencie domagało się zaspokojenia. Wpadałam w przelotne romanse.

Michalina, 54 lata. Asystentka w korporacji. Opowiada: „Kobiety w mojej rodzinie cechowała wzorowa polska katolicka moralność, od­wrotnie niż małżonków rodowych bohaterek. Prababcia, babcia i matka, sumienne katolicz­ki, były w guście mężczyzn – z grubsza mówiąc – niegodziwych.

Prababcia tolerowała męża al­koholika, babcia – utracjusza i erotomana, mat­ka zaś wzięła sobie za męża leniwego i ponu­rego towarzysza, bez werwy i empatii. Kobiety w moim rodzie cechowała nadgorliwość i nad­zwyczajne pokłady poświęcania się dla rodziny. Czystość, czyli dziewictwo, było u nas w rodzi­nie na piedestale. Od małego słyszałam komen­tarze typu: »Mężczyźnie tylko jedno w głowie«, »Oddasz mu się, to od razu cię rzuci«, »Trzeba się szanować«, »Na to przyjdzie czas po ślubie, jak kocha, to poczeka«, »Co by ludzie powiedzie­li?«, »Piwo bez chmielu, masło bez soli, koń bez ogona, kobieta bez cnoty mają jednakową war­tość«.

Seks przedmałżeński jawił mi się w ich opowieściach jako ryzyko zupełnej katastrofy – porzucona, zhańbiona, wyśmiana, dosłownie na marginesie społeczeństwa. Zachowanie czy­stości do ślubu miało być natomiast gwarancją trwałości małżeństwa. Żadna z kobiet w mojej rodzinie nie miała refleksji nad jakością swojego związku. Mimo doświadczania oczywistego cier­pienia i braku szczęścia stały na straży swoich małżeństw jak wartowniczki więzienne. Przy­gaszone, ale dumne, że mają jakąś instytucję do ochrony”.

Dorastanie pamięta tak: „Jakbym była hodowana pod kloszem, z dala od choćby cienia nastoletnich pokus. Moja siostra, starsza ode mnie o pięć lat, zaszła w ciążę w wieku 17 lat. To był skandal w naszej rodzinie – histeria matki i jej szlochy: »Jak ja teraz spoj­rzę ludziom w oczy, wstydu nie masz…«. Rodzice w popłochu zorganizowali ślub, choć kandydat nie rokował zbyt dobrze, był na bakier z prawem. Nikomu z dalszej rodziny ani też księdzu nie po­wiedziano o ciąży. Potem rozpuszczono plotkę, że dziecko było wcześniakiem. Wszystkim bar­dzo zależało na pozorach, że córka dobrze trafiła i będzie szczęśliwa. Po kryjomu matka zawodziła: »Nie upilnowałaś się, to moja wina, powinnam cię krócej trzymać«.

Kiedy przyszedł czas mojego dorastania, rygor wychowawczy znacznie się za­ostrzył. Matka, bo tylko ona decydowała o moim wychowaniu, nie pozwalała na spotykanie się z chłopcami do czasu, gdy skończyłam 18 lat. Mama zorganizowała nawet dla mnie edukację, abym nie miała dostępu do chłopców. W tamtych czasach były tak zwane licea peda­gogiczne przysposabiające dziewczęta do pracy w przedszkolach. W całej szkole nie było, rzecz jasna, ani jednego chłopaka. Dojeżdżałam więc codziennie czterdzieści kilometrów autobusem, bo według mamy »mieszkanie w internacie to prosta droga do wykolejenia się«. Aby uniknąć hańby, nie mogłam też uczestniczyć w dyskote­kach czy domówkach. Wyjątkiem od reguły był bal maturalny, ale i wtedy jako pierwsza opuści­łam imprezę, odwieziona do domu przez troskli­wą rodzicielkę. Pawła poznałam na rekolekcjach – tylko tam, gdzie spotykała się młodzież kato­licka, miałam sposobność widywać chłopców. To było nagłe zauroczenie. Poczułam się tak, jak­bym Boga za nogi złapała. Taki przystojny i jesz­cze mną zainteresowany. No i w dodatku będzie się podobał mamie, bo katolik. Spotykaliśmy się codziennie po rekolekcjach, ale nie pozwalałam się odprowadzić pod sam dom, bo jeszcze mama by zobaczyła… No ale ludzie donieśli, że widzieli mnie z zalotnikiem. I zaczęło się: »Zaproś go do domu, musimy go poznać«. Oczywiście, nie było to podyktowane sympatią, ale chęcią kontroli. Paweł wypadł wspaniale i od tej pory mógł do mnie przychodzić trzy razy w tygodniu na dwie godziny. To, co robiła matka podczas jego wizyt, porównać można do zachowań Pawlaka z Kochaj albo rzuć. Nagłe otwieranie drzwi do mojego po­koju, ciągłe przychodzenie pod pretekstem za­proponowania herbaty albo soku… Paweł miał w swojej rodzinie podobnie, więc komfort wspól­nych spotkań był żaden.

Po pół roku znajomości on się oświadczył, a ja z ulgą go przyjęłam. Marzyło mi się swobodne ży­cie we dwoje, niezależność, wspólne mieszkanie. Kiedyś, gdy byłam już zaręczona, dyskutowały­śmy z koleżanką na Whatsappie o tym, że wycho­dzenie za mąż bez przetestowania seksualnego może nieść jednak pewne ryzyko. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że matka sprawdza wszystko. Przeczytała moją rozmowę. Z czerwoną ze złości twarzą oznajmiła mi: »Wstyd mi, że drugą córkę również wychowałam na dziwkę«. Brakowało tyl­ko, żeby splunęła.

Ślub był trzy miesiące po zaręczynach. Do tego momentu tylko się całowaliśmy. O pettingu nie było mowy, bo ściany miały uszy, a matka mo­gła wparować w każdej chwili. Zresztą nie ośmie­liłabym się złamać nadrzędnej wartości mojej rodziny. Seksualny dotyk przed ślubem wydawał mi się najgorszym grzechem, drugim po oddaniu dziewictwa. Nie znaliśmy się zbyt dobrze, kiedy powiedzieliśmy sobie »tak« przed ołtarzem. Trud­ności zaczęły się tuż po przeprowadzce do wy­marzonego wynajętego mieszkania. Do tej pory prowadziliśmy ukradkowe rozmowy, teraz było dużo czasu, w którym nie mieliśmy sobie zbyt wiele do powiedzenia. Okazało się, że lubimy zu­pełnie inną rozrywkę, książki, muzykę, filmy. Ja lubiłam ruch, on wolał siedzieć na kanapie przed telewizorem. On proponował szachy albo karty, ja wolałabym wyjść na spacer albo rower. A seks… hmmm [przewraca oczami], okazał się komplet­ną porażką. On powolny, ja dynamiczna, on tylko w jednej pozycji (po bożemu), a mnie się nudziło. Ponieważ wcześniej nasze ciała zupełnie się nie znały, byliśmy trochę jak słonie w składzie por­celany – nieporadni, skrępowani, nieświadomi, co i jak robić. No i prawda była taka, że żadna che­mia między nami się nie pojawiła.

Czekałam na ten upragniony małżeński or­gazm, ale ponieważ żadne z nas nie przeszło na­wet podstaw rzetelnej komunikacji seksualnej, bo w domu ani w szkole się o tym nie mówiło, to w serii nieporadnych seksualnych zmagań nikt nie mógł wydusić z siebie, co chciałby zmienić lub ulepszyć. Może nawet żadne z nas tego nie wie­działo, bo niby skąd ma się znać własne potrze­by, gdy całe dzieciństwo i dorastanie trzeba było trzymać ręce na kołdrze… Kilka razy próbowali­śmy tego „małżeńskiego obowiązku”, ale było tyl­ko gorzej. On ze stresu zaczął miewać trudności ze wzwodem, a ja – z jednej strony zażenowana tą całą sytuacją, z drugiej zaś obwiniająca się w du­chu o nią – powoli wycofywałam się z naszego seksualnego życia, tłumacząc się zmęczeniem czy bólem głowy. Nie wiem, jakim cudem udało nam się począć bliźniaki. Teraz mieliśmy już namacal­ny powód, aby odsunąć się od siebie fizycznie. Projekt pod tytułem »Dzieci« oznaczał, że dopię­liśmy celu katolickiego związku – jesteśmy teraz prawdziwą, pełną rodziną. Daliśmy radę się roz­mnożyć, zuchy! Matka w roli babci poczuła się jak ryba w wodzie. Moje małżeństwo i wnuczki były powodem jej dumy. Obnosiła się z tym po całym mieście. Od tej pory, rok po roku, graliśmy role uprzejmych małżonków i rodziców. Miała być wielka miłość, a wyszła z tego zupełna klapa. Kie­dy nie ma chemii i bliskości, trudno znosić cię­żary codzienności, trudy wychowywania dwójki małych dzieci. Paweł cierpiał na początku ukrad­kiem, czuł się rozczarowany, że nam seks nie wychodzi. Ale gdy już to z siebie wydusił, szukał winy we mnie. »Może jesteś oziębła, idź z tym do lekarza. Tak nie może być, żeby dwa lata po ślu­bie zupełnie ostygnąć«. Wtedy nie pomyślałam, że winnego może po prostu nie być, że to kwe­stia niedopasowania i żadne z nas nie przejawia inicjatywy właśnie dlatego. Ja, niestety, byłam skłonna brać winę na siebie, bo tak mnie uczono w mojej rodzinie: kobieta jest podporą, filarem, szyją i Bóg wie jeszcze czym, i to na jej głowie spoczywa cały ten bajzel zwany udaną rodziną. Chodziłam więc najpierw do ginekologa, potem byłam nawet kilka razy u seksuologa, ale niczego medycznego u mnie się nie dopatrzył. Paweł był sceptyczny: »Pewnie do jakiegoś patałacha po­szłaś… Znajdź kogoś innego«.

Michalina przeżyła dwadzieścia lat małżeń­stwa bez chemii i miłości. Jej życie wypełniały praca, obowiązki wobec dzieci, seks małżeński z obowiązku raz na pół roku, coniedzielne msze i obiadki u rodziców lub teściów. „Funkcjono­waliśmy poprawnie jako firma rodzinna, nawet wybraliśmy się kiedyś na terapię małżeńską do katolickiego terapeuty. Były zalecenia wspólnego spędzania czasu, czytania Biblii i modlitw o ura­towanie małżeństwa. Ale to nic nie dało”.

Michalina mówi, że w tym małżeństwie do­słownie zapadła się w sobie. Nie dbała o wygląd, bo męża i tak nie obchodziła jako kobieta, nie ro­biła nic dla własnej przyjemności, bo jej radość życia zamarła. Kiedyś lubiła taniec, ruch. Teraz oklapła, zwiędła, ma problemy z kręgosłupem i stawami. Ale do lekarza nie chodzi. Mówi, że nie widzi sensu w dbaniu o siebie. Twierdzi, że zawaliła małżeństwo od samego początku. Że nie włożyła w ten związek wystarczająco zapału i serca, że chyba była oziębła, dlatego seks za­niknął. Zapytana, czego potrzebuje od terapii, dlaczego tu jest, zamyśla się. „Chciałabym ura­tować małżeństwo, wzniecić pożądanie, żeby nasz związek nie był taki beznadziejnie nudny. Tego chce mój rozum. I dusza. To jemu przysię­gałam. Małżeństwo jest na całe życie. Ale moje serce i ciało wcale tego nie chcą. Czuję się rozdar­ta…”. Zaczyna płakać, mówi, że to, co się stało pół roku temu, ją przerasta, chce to od siebie od­dalić, wyplenić, ale nie może… Mówiła o „tym” jak o chwaście. Z trudem opowiedziała o relacji z mężczyzną z pracy. Czuje do niego ogromny pociąg fizyczny, z wzajemnością. Są w sobie za­kochani. Jej dosłownie wyrywa się do niego ser­ce, ale potem przychodzi poczucie winy i pogar­da wobec siebie. „Tyle lat myślałam, że jestem oziębła, teraz czuję, jakbym była stworzona dla Krzysztofa, ale to jest dla mnie jak pułapka, a nie radość. Rozwód w ogóle nie wchodzi w grę, bo rodzina i otoczenie by mnie zmiotły. Nikt nie da mi drugiej szansy”.

Michalina zmierzyła się na terapii z korzenia­mi swojego wewnętrznego konfliktu. Zobaczyła podobieństwo w podejściu do małżeństwa swoim i kobiet z jej rodziny. Odkryła, że to ona sama nie dawała sobie szansy, będąc lojalna wobec wierzeń i zasad, wśród których wyrastała: że ten, komu oddaje się dziewictwo, ma być dożywotnim part­nerem, że nie można sprawdzić się seksualnie przed ślubem, że rozwód i ponowne związki nie wchodzą w grę, bo kobieta odpowiada za trwałość rodziny… Zobaczyła też koszty tego: wieloletnie poczucie nieatrakcyjności, brak radości życia, ob­winianie się za rzekomą oziębłość, no i ten naj­gorszy – że wybrała nieodpowiedniego mężczyznę na męża. To, co jej o tym przypomniało, wyrywa­jąc ją z wieloletniego marazmu i niespełnienia, to był zew jej ciała i serca. Pragnienie innego męż­czyzny w sposób, o jakim nawet nie śniła.

Patrycja, 33 lata. Graficzka, panna. Otrzymała staranne katolickie wychowanie. W domu rodzin­nym wiele uwagi poświęcało się na edukację sek­sualną, to znaczy, że seks jest surowo zabroniony, dziewictwo to wielka wartość, której powinno się strzec jak Świętego Gralla, że tylko mąż „godny jest zasmakowania tego miodu”. Anna brała ak­tywny udział w życiu oazy. Jak wspomina: „Prze­szłam tam dosłownie pranie mózgu o prawidłach rządzących światem dziewczyn i chłopaków. Że moje dziewictwo to »błogosławieństwo«, »świę­ta cześć«, »czystość«, że dzięki niej mam bliską więź z Matką Bożą, orędowniczką dziewic. Na czystość mówiono też: „dziewictwo dla królestwa niebieskiego”, czyli jakoby mój prezent dla Boga. Wnioskowałam więc, że dziewica do ślubu równa się uprzywilejowanie, miłość Boga, szacunek etc. Uczono nas, że czystość to zdolność do miłości – bez niej miłość nie jest możliwa lub jest zagro­żona wypaleniem”.

Pamięta podniosły nastrój składania ślubów czystości aż do zamążpójścia. Miała trzynaście lat. Był to rytuał, z którym potem nigdzie się nie spotkała, kiedy już jako dorosła pytała o to kole­żanki. Na specjalnej uroczystości, zorganizowanej podczas wycieczki w lesie przez księdza z oazy, kilkanaście dziewcząt wypowiedziało mniej wię­cej takie słowa: „Przyrzekam Bogu, a także sobie samej oraz swojej rodzinie, że pozostanę czysta, zarówno w myślach, jak i w uczynkach, aż do dnia, w którym wyjdę za mąż”. Potem było plecenie wianków. Klamka zapadła.

Do wystawienia się na matrymonialny rynek w wieku osiemnastu lat podeszła z powagą i na­leżytą starannością. Rozglądała się za mężem na zgrupowaniach religijnych, dała też przyzwoity anons na kilku katolickich portalach. „W tema­cie miłości miałam głowę pełną ideałów, które mi wpojono. Święcie wierzyłam, że dzięki modli­twom Bóg podsunie mi tego właściwego kandyda­ta”. Patrycja poznała Marka na jednym z portali. Połączyła ich nagła chemia, nietypowa dla miło­ści, o której mówiono jej w Kościele i w domu. Straciła dla niego głowę. Zapomniała o przysię­dze, zmysłowość pochłonęła ją na tyle, że dała się jej ponieść. „On tak się mną zachwycał, uwodził, komplementował. Założyłam, że skoro mówię mu o swoich wartościach – to znaczy, że szukam kandydata na męża – to on także jest mną zainte­resowany jako przyszłą żoną”. Jak się okazało, był zainteresowany, ale wyłącznie jej dziewictwem. Odszedł szybko, gdy tylko otrzymał jej święty dar. Ona, zakochana do szaleństwa, rozdziewi­czona i porzucona, w wieku osiemnastu lat roz­poczęła swoją batalię z „utraconą czcią” i druzgo­cącym poczuciem winy.

Opowiada: „Nie dość, że miałam ogromne po­czucie winy, że dałam się ponieść pożądaniu i nie poczekałam do ślubu, to jeszcze utknęłam w nę­kającym mnie przez lata przekonaniu, że bezpo­wrotnie straciłam szansę na małżeństwo, bo od­dałam się niewłaściwemu mężczyźnie. Straciłam czystość, więc nie jestem godna małżeństwa i by­cia żoną. Nie upilnowałam się. Poza tym zadręcza­łam się wyrzutami, że nie przewidziałam konse­kwencji: porzucenia, gdy dostanie to, czego chce. Byłam na tyle głupia i naiwna, że uwierzyłam we własne marzenia, nie patrząc na fakty. On prze­cież od początku nie wspominał nic o ślubie. To ja ciągle o tym trajkotałam, a on tylko się uśmiechał (sądziłam wtedy, że życzliwie). Uważałabym się nawet za oszustkę, jeśli związałabym się z kimś, kto chciałby mnie za żonę, a ja nie miałabym dla niego niezbędnego daru w postaci mojego dziewi­ctwa. Przez całe lata czułam się niegodna miłości, zbrukana, przegrana.

Około trzydziestki, żeby jakoś otrząsnąć się z marazmu, wymyśliłam sobie, że skoro już stra­ciłam szansę na bycie »porządną dziewczyną«, to chociaż dam przyjemność ciału, które przy du­żym temperamencie domagało się zaspokojenia. Wpadałam w przelotne romanse. Nie mogłam przeżyć orgazmu, bo nie pozwalało mi na to po­dwójne poczucie winy: nie dość, że uważałam, że nie nadaję się już na żonę, to w przelotnych związkach czułam się dosłownie jak dziwka. To było jak błędne koło.

Patrycja tak charakteryzuje swoje życie: „W pracy zawsze muszę mieć ważne zadania, interesuje mnie awansowanie. Staram się być najlepsza w zespole, rywalizuję”. Trzyma reżim żywieniowy. Dieta pudełkowa, żeby, broń Boże, nie przytyć. Sześć razy w tygodniu intensywnie ćwiczy. Ma dość radykalne założenia na temat własnej kondycji i wyglądu. Brzuch nie ma pra­wa odstawać nawet na centymetr w żadnym dniu miesięcznego cyklu. Na terapii odkrywa w sobie Panią Doskonałą – część perfekcjonistyczną, któ­ra pozwala jej uniknąć dotkliwych skutków tłu­mionego poczucia winy i zrujnowanej samooceny. Kilka razy zemdlała podczas ćwiczeń. W dążeniu do doskonałości nie zauważyła stanu absolutne­go wyczerpania. Dla pochwały, podziwu, ludzkiej uwagi robiła – jak mówi – zbyt wiele. Dziś przy­znaje, że ten styl życia ją wyczerpuje, a ona z dnia na dzień traci rezerwy.

Z zaburzeniami lękowymi zmagała się dziesię­ciu lat, zanim na terapii odkryła, że na przyczynę składały się traumy z domu rodzinnego i własne poczucie winy za utracone bezpowrotnie dzie­wictwo. Uczy się sobie wybaczać tamte decyzje i tamten sposób myślenia.

Wyznaje: „To bardzo smutne, że karałam się tak długo za to, że zrobiłam to z kimś, kto nie chciał ze mną być. Latami chłostałam się w my­ślach, że oddałam się chłopakowi, będąc taka naiwna i w moim mniemaniu »zepsuta«. Wyrzu­całam sobie, że powinnam rozpoznać, iż on chce tylko seksu, a nie miłości. Przez to gigantyczne poczucie winy dopiero w dorosłości zrozumia­łam, że bycie porzuconą, gdy się kocha pierwszy raz, w dodatku gdy zaufana osoba sprzeniewierza powierzone jej wartości, samo w sobie jest wiel­kim ciosem – traumą, którą z czułością warto się zająć. Należy współczuć tamtej sobie. Bo złama­ne serce i zawiedzione zaufanie to straszna rana dla młodej dziewczyny. Konieczne jest też przy­znać sobie prawo do żałoby za utraconym dzie­wictwem i miłością, na co nigdy nie wyraziłam zgody z powodu poczucia winy. Nie odżałowałam tamtej krzywdy, oszustwa. Myślałam, że spotkała mnie kara Boża za to, że uległam cielesnej poku­sie i nie zdobyłam się na cierpliwość, by zaczekać z seksem do ślubu. Nigdy nie czułam do siebie współczucia za to, że ten chłopak mnie wykorzy­stał, bo całą winę wzięłam na siebie”.

Przeżyła więc teraz żałobę z całym szacun­kiem i mocą tamtych przeżyć. Wybaczyła sobie, a poczucie wartości, wtedy zmiażdżone, odzyska­ła dopiero po dwóch latach psychoterapii.

Fragment książki „Boże, daj orgazm. Jak być sobą w seksie” Violetty Nowackiej wydanej przez Wydawnictwo Harde. Tytuł, śródtytuły i lead od redakcji „Newsweek Polska”. Książkę można kupić tutaj.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version