Decyzje Trumpa oznaczają szybkie i drastyczne zmiany w wielu dziedzinach funkcjonowania USA. Jego prawą ręką nie jest wcale wiceprezydent, ale najbogatszy człowiek świata, który kiedyś krytykował fakt, że niewybrani przez nikogo urzędnicy podejmują istotne dla Amerykanów decyzje. Teraz, sam niewybrany w wyborach i niezatwierdzony przez Senat, podejmuje decyzje wpływające na życie milionów ludzi. Donald Trump i Elon Musk twierdzą, że to dopiero początek głęboko idących zmian.

Ostra zmiana kursu nastąpiła w polityce zagranicznej. Donald Trump Wołodymyra Zełenskiego nazywa dyktatorem i oskarża go o rozpoczęcie wojny oraz o to, że do tej pory jej nie zakończył! Wobec Rosji krytyki brak. Jest za to chęć spotkania z Putinem, co może nastąpić jeszcze w tym miesiącu oraz są rozmowy z Rosją, co z kolei kończy jej izolację na arenie międzynarodowej.

To, co według amerykańskiej administracji jest racjonalnym działaniem, które doprowadzi do zakończenia najkrwawszego konfliktu w Europie po II wojnie światowej, dla Ukrainy i Europy jest zagrożeniem, że układ, który będzie dotyczył ich bezpieczeństwa, zostanie zawarty ponad ich głowami i nie będzie uwzględniał ich interesów. 

Na razie Donald Trump i jego ludzie mówią, na jakie ustępstwa musi być gotowa Ukraina. O ustępstwach ze strony Rosji nie słychać, za to słychać, jakie Moskwa stawia żądania. Prezydent USA zapytany o to, jaki kompromis Rosja powinna być gotowa zawrzeć, odpowiada: „Może będzie musiała pójść na daleko idące ustępstwa, a może nie będzie musiała”.

Krytycy Donalda Trumpa twierdzą, że jedyne, co w kwestii wojny na Ukrainie udało się uzyskać, to zasianie niepewności co do intencji Amerykanów wśród sojuszników i zakończenie izolacji Putina. Nawet niektórzy politycy Partii Republikańskiej nie rozumieją decyzji prezydenta. Jak powiedział telewizji CNN republikanin, senator Roger Wicker, który przewodniczy senackiej komisji obrony: „Putin jest zbrodniarzem wojennym i do końca swojego życia powinien siedzieć w więzieniu„. Putin do więzienia się nie wybiera, za to wybiera się na spotkanie z Donaldem Trumpem.

Wojny handlowe

Cła to najpiękniejsze słowo, jakie znam – powtarza Donald Trump, który właśnie za pomocą ceł chce wymusić na handlowych partnerach USA ustępstwa.

1 lutego Donald Trump ogłosił, że nakłada 25-procentowe cła na towary importowane z Meksyku i Kanady, czyli od dwóch największych partnerów handlowych USA, oraz 10 proc. na towary z Chin. Dla sąsiadów USA to miała być kara za nieodpowiednie zabezpieczanie granic przez te państwa, przez które do Ameryki przenikają narkotyki, w tym fentanyl, który każdego roku zbiera coraz tragiczniejsze żniwo wśród Amerykanów. Tylko w 2022 roku fentanyl w USA zabił ponad 70 tysięcy osób. 

Problem jednak w tym, że w 2024 roku fentanyl przeszmuglowany z Kanady do USA stanowił zaledwie 0,2 proc. fentanylu, który skonfiskowały amerykańskie służby graniczne. Ten zarekwirowany na granicy z Meksykiem stanowił ponad 95 proc. Po zapowiedzi ze strony Ottawy i Meksyku, że nałożą odwetowe cła na amerykańskie produkty i po zapowiedzi wzmocnienia ochrony granic – choć wiele z tych rozwiązań oba kraje wprowadziły lub zapowiedziały, zanim Donald Trump ponownie osiedlił się w Białym Domu – prezydent USA ogłosił sukces i zawiesił na 30 dni nałożenie ceł na Kanadę i Meksyk.

Co ciekawe, podejmując decyzje o cłach, Donald Trump naruszył umowę handlową między Ameryką a jej sąsiadami, którą sam wynegocjował i podpisał w 2018 roku, nazwał ją wtedy najlepszą umową handlową, jaka kiedykolwiek powstała. 

Trump cła chce nałożyć również na wszystkie kraje, które mają kontakty handlowe z Waszyngtonem. Cła mają być takiej samej wysokości, jak te nakładane przez te kraje na produkty amerykańskie. Według wielu ekonomistów doprowadzi to do wzrostu cen w Ameryce (Donald Trump w czasie kampanii twierdził, że pierwszego dnia podejmie decyzje, które obniżą ceny w sklepach) i do wzrostu inflacji, z którą Trump obiecał walczyć. Sam przyznał, że w związku z jego polityką nakładania ceł Amerykanie mogą odczuć chwilowe trudności, ale jego zdaniem to tylko mała niedogodność na drodze do uczynienia Ameryki znowu wielką. 

Grozić sojusznikom i ich upokarzać

Amerykański prezydent sojusznikom grozi nie tylko wojnami handlowymi, ale także militarnymi interwencjami. Nie wykluczył jej w przypadku Panamy, od której żąda zwrotu Kanału Panamskiego. Kanał na mocy umowy pomiędzy USA a Panamą przeszedł w ręce Panamczyków w 2000 roku. Nawet po wizycie w stolicy Panamy sekretarza stanu Marco Rubio i po jego spotkaniu z prezydentem Panamy, które wydawało się nieco obniżyć napięcie w kwestii kanału, Donald Trump oświadczył, że jeśli Panama kanału nie odda, to wydarzy się coś naprawdę wielkiego – co takiego, tego już nie sprecyzował, a Panamczycy, będący, mimo trudnych w przeszłości relacji z Waszyngtonem, społeczeństwem bardzo proamerykańskim, odebrali to jako kolejną groźbę. Wielu z nich amerykańskiego przywódcę za sojusznika już nie uważa.

Problem z agresywną polityką Donalda Trumpa ma też Dania. Kopenhaga, będąca razem z Waszyngtonem w NATO, nie rozumie, dlaczego nagle amerykański prezydent grozi jej użyciem wojska – nie chciał interwencji militarnej i w tym przypadku wykluczyć – chce za to, aby Grenlandia, która jest autonomiczną częścią Danii, przeszła pod jego kontrolę. Duńczycy tego zachowania nie rozumieją, tym bardziej, że od początku lat 50. XX wieku Amerykanie mają bazę wojskową na Grenlandii i, jeśli chcą, mogą rozszerzyć jej działalność, bo Dania nie ma nic przeciwko temu. Trump zastanawia się nawet, czy Dania ma rzeczywiście prawo twierdzić, że Grenlandia jest jej częścią, a poza tym, według prezydenta i jego współpracowników, w obliczu agresywnej polityki Chin i Rosji w Arktyce, Duńczycy nie są w stanie odpowiednio zabezpieczyć Grenlandii i mają mu ją oddać. Premier Danii oraz premier Grenlandii powtarzają, że wyspa nie jest na sprzedaż i że to sami Grenlandczycy zdecydują o swoim losie – czy chcą pozostać przy Danii, czy też od niej się oddzielić i stać się państwem niezależnym.

Kanadzie Trump co prawda wysłaniem wojska nie grozi, ale nieustannie ją poniża. Premiera Justina Trudeau nazywa gubernatorem, a Kanadę 51. stanem USA. Powtarza, że Kanada jest słaba, że jest państwem, które w świecie się nie liczy i że funkcjonuje właściwie tylko i wyłącznie dzięki Stanom Zjednoczonym. Na początku Kanadyjczycy śmiechem zbywali takie twierdzenia, ale gdy się one powtarzały, zaczęli być wściekli. Kanadyjski parlamentarzysta Charlie Angus w wystąpieniu z okazji Dnia Flagi stwierdził: „Nigdy, przenigdy nie ucałujemy pierścienia tego gangstera z Mar-a-Lago (tak nazywa się posiadłość Donalda Trumpa na Florydzie w Palm Beach)”. Jednak premier Trudeau, swoim partyjnym kolegom na zamkniętym spotkaniu, z którego wyciekło nagranie, miał powiedzieć, że groźby Trumpa o przyłączeniu Kanady do USA trzeba traktować poważnie. 

Riwiera Bliskiego Wschodu

– Palestyńczyków trzeba wysiedlić ze Strefy Gazy. Musi się ona znaleźć pod kontrolą USA. Strefa Gazy stanie się riwierą Bliskiego Wschodu – Donald Trump tę propozycję zaprezentował, gdy stał obok premiera Izraela na konferencji prasowej w Białym Domu. Dopytywana o ten pomysł rzeczniczka Białego Domu stwierdziła, że chodzi tylko o tymczasowe opuszczenie przez Palestyńczyków Strefy Gazy, żeby można było ją uporządkować i odbudować. 

Jednak bardzo szybko jej szef zaprzeczył tym słowom, bo w wywiadzie dla Fox News na pytanie, czy Palestyńczycy będą mogli do Strefy Gazy powrócić, bez wahania odpowiedział, że takiego prawa mieć nie będą, bo dostaną w innych państwach piękne domy i będą żyć szczęśliwie. Palestyńczycy nigdzie się jednak nie wybierają, a pomysł Trumpa odrzuciły państwa w regionie, w tym Jordania i Egipt, czyli te, do których Trump chciał mieszkańców Strefy Gazy przesiedlić.

Wyłapywanie nielegalnych imigrantów

Jest ich w USA ponad 10 milionów. Pracują głównie w rolnictwie i budownictwie. Przedstawiciele tych branż przyznają, że bez ich pracy te gałęzie gospodarki czeka załamanie. To jednak dla urzędującego w Gabinecie Owalnym Donalda Trumpa nie jest argument.

– Nielegalni imigranci mają zniknąć – powtarza amerykański przywódca i wysyła na granicę z Meksykiem wojsko, a do amerykańskich miast imigracyjne służby, które mają znaleźć i deportować tych, którzy nie mają pozwolenia na pobyt. Na pierwszy ogień poszły tzw. sanctuary cities – Chicago, Los Angeles, Nowy Jork, które prowadzą politykę ochrony nielegalnych imigrantów. W skrócie można ją streścić tak: dopóty nie łamiesz prawa, pracujesz, płacisz podatki, dopóki jesteś u nas bezpieczny. Donald Trump, odkąd zaangażował się w politykę, powtarzał, że te regulacje są nie do utrzymania, bo są przyzwalaniem na łamanie prawa – bo każdy, kto dostał się do USA nielegalnie, prawo złamał. Żołnierze wysłani na granicę mają między innymi pomóc w umacnianiu zapór utrudniających jej sforsowanie. 

Po raz pierwszy Amerykanie użyli także do deportacji wojskowych samolotów. Ten ruch w kontekście szukania oszczędności i racjonalizowania wydatków z budżetu federalnego jest trudny do zrozumienia. Do tej pory deportacje odbywały się samolotami czarterowymi – często były to Airbusy 320, których godzina lotu kosztuje średnio około 17 tys. dolarów. Godzina lotu wojskowego C-17, takich maszyn używa się do lotów deportacyjnych, to średnio ponad 25 tys. dolarów. Ale dla Donalda Trumpa ważna jest symbolika. Wojskowe samoloty, deportowani zakuci w kajdanki – to pokazanie, że Ameryka pod nowym przywództwem nie cofnie się przed niczym, aby pozbyć się tych, którzy się w niej znaleźć nie powinni. Donald Trump nakazał także, że więzienie w Guantanamo, w którym osadzeni są podejrzani o działalność terrorystyczną, będzie również obozem przejściowym dla nielegalnych imigrantów, z którego następnie zostaną oni odesłani do swoich krajów. Do tej pory mniej niż stu deportowanych trafiło do Guantanamo. 

Elon Musk zwalnia

Nie da się mówić o działaniach Donalda Trumpa w pierwszym miesiącu jego prezydentury bez mówienia o tym, co robi Elon Musk. Najbogatszy człowiek świata, który kieruje Departamentem Efektywności Rządowej, jest częściej widywany u boku prezydenta niż wiceprezydent.

Elon Musk i Donald Trump/Brandon Bell/Getty Images/AFP /AFP

Musk i jego ludzie do pracy przystąpili błyskawicznie. Cel – znaleźć oszczędności w federalnej biurokracji sięgające nawet biliona dolarów. Wygląda na to, że ma to nastąpić przez likwidowanie instytucji federalnych i masowe zwolnienia urzędników. Do jednostek federalnych wchodzą ludzie Muska – często bardzo młodzi, niektórzy dopiero skończyli liceum albo są w trakcie studiów. Domagają się dostępu do danych zgromadzonych przez instytucję i przedstawiają plan działania: likwidacja albo drastyczne cięcia kadrowe. Szukając oszczędności, departament Muska zwolnił nawet z pracy specjalistów odpowiedzialnych za narodowy program nuklearny, pracujących np. przy zabezpieczaniu miejsc składowania odpadów radioaktywnych albo przy programach unowocześnienia arsenału nuklearnego USA. 

Gdy zwalniający się zorientowali, kogo wyrzucili z pracy, zaczęli dopiero co zwolnionych znowu zatrudniać. W całych Stanach Zjednoczonych pracę straciły już dziesiątki tysięcy Amerykanów. Elon Musk ma pełne poparcie gospodarza Białego Domu, który nie zamierza rezygnować z wprowadzania radykalnych zmian.

Dla Interii Magda Sakowska, Polsat News, Waszyngton

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version