W domu Simony Kossak mieszkały dzik, psy, owce, łania, łosie, pawie, osioł, a pod koniec jej życia nawet ryś. Mieszkańcy Białowieży najczęściej wspominają jednak jej kruka, który kradł ludziom biżuterię i papierosy albo atakował rowerzystki na ulicy – mówi Anna Kamińska, pisarka, autorka książki biograficznej „Simona. Opowieść o niezwyczajnym życiu Simony Kossak”.

Anna Kamińska: Zdecydowanie pierwsza była Simona. Dzisiaj jestem jednak znacznie bliżej dzikiego życia niż wtedy, kiedy zaczynałam pracę nad biografią przyrodniczki i pierwszy raz pojechałam do puszczy.

– Zdecydowanie tak, nigdy nie zapuściłam korzeni w wielkim mieście i najlepiej czuję się w bliskości lasu. Kiedy Wydawnictwo Literackie zaproponowało mi napisanie książki o Simonie, miałam jednak wątpliwości – bo ona była przecież profesorką nauk leśnych, wydawało mi się, że powinnam mieć jakieś przygotowanie naukowe. Postanowiłam jednak skupić się nie tylko na jej pracy, ale też szeroko pokazać całą jej drogę: decyzje, motywacje, wybory. Odpowiedzieć na pytanie, dlaczego postanowiła wyjechać z rodzinnego Krakowa, jak trafiła do puszczy, jak stawała się ona jej domem, jak troszczyła się o ochronę tego miejsca.

– Zamarzyła, by być badaczką dzikich zwierząt i mieć pod stopami – jak sama mawiała – korzenie, a nie bruk. Poza tym chciała się uwolnić od rodziny Kossaków, o której dziś powiedzielibyśmy, że była dysfunkcyjna. Od przemocowej i wymagającej uwagi matki, dla której miała być służącą, czy od siostry, która nadużywała alkoholu i przysparzała rodzinie kłopotów, wyprzedając choćby cenne rzeczy z domu. Opuściła rodzinny dom, Kossakówkę, bo chciała mieć spokój i przestrzeń, w której mogła zrealizować swój plan na życie jako naukowczyni, zająć się sobą i swoją pracą.

– Od dziecka świetnie czuła się w otoczeniu zwierząt. W przeciwieństwie do wielu znanych członków jej rodziny nie miała ani talentu malarskiego, ani literackiego i bardzo długo szukała swojego powołania, tego „talentu”, ale nie myślała na poważnie o zawodzie biolożki. Dopiero po nieudanych próbach literackich i innych artystycznych, podejmowanych pod presją rodziny, okazało się, że to, co jest jej najbliższe, to właśnie zwierzęta i przyroda. Na tym postanowiła się skupić. Od dzieciństwa interesowała się różnymi gatunkami płazów, gadów i owadów, zbierała i znosiła do domu ptaki. I z czasem podjęła studia biologiczne na Uniwersytecie Jagiellońskim, tam właśnie zdecydowała, że chce obserwować, badać i chronić dzikie zwierzęta.

– Nie, początkowo w ogóle nie myślała o puszczy. Kochała Tatry. Jeździła tam już jako młoda dziewczyna, poznawała je, dobrze się czuła i w lesie górskim, pełnym świerków, kosodrzewiny i jodeł, zielonym cały rok, i wśród górali żyjących w sposób prosty, naturalny – zgodny z rytmem pór roku i surowy. Dlatego chciała być blisko gór, tam pracować. Szukała pracy najpierw w Tatrach, później w Bieszczadach. Okazało się, że ani tu, ani tam nie ma etatu dla kobiety, która chce badać dzikie zwierzęta, dostać jakiś kąt i być na swoim.

Dopiero potem okazało się, że był wolny etat w Zakładzie Badania Ssaków PAN w Białowieży. Początek tam to był trudny etap jej życia, kiedy musiała się dostosować, zamieszkać w pokoju, który dostała, pracować głównie przy biurku w instytucie. Po jakimś czasie na szczęście mogła wynająć od Białowieskiego Parku Narodowego Dziedzinkę – drewniany dom, dwugajówkę z terenem wokół, całkiem na uboczu, w lesie. Tam zaczęła zapuszczać korzenie…

– Tak, zwłaszcza kiedy po krótkim okresie pracy w Zakładzie Badania Ssaków przeniosła się do Instytutu Badawczego Leśnictwa i mogła zostać badaczką dzikich zwierząt na pełnych obrotach, na całego, czyli robić doktorat „na sarnach”. Kochała żubry, jelenie, łanie, sarny, łosie – to były ulubione zwierzęta Simony. W tym instytucie już została na zawsze i do końca mieszkała też na Dziedzince.

Miała tam towarzysza życia, jak o nim mówiła, Lecha Wilczka, z którym zdążyłam wielokrotnie się spotkać, rozmawiać o puszczy i o Simonie. To był mężczyzna z przenikliwą inteligencją, otwartym umysłem, ogromną wiedzą o świecie, przede wszystkim o zachowaniu zwierząt, o puszczy, sztuce, fotografii. Był artystą z krwi i kości, a Simonę ciągnęło do takich ludzi, może przez to, że pochodziła z artystycznej rodziny. Wiele mu też wybaczała.

– Inne kobiety. Czy to, że miał głowę w chmurach, że na przykład nie nakarmił zwierząt, choć miał to zrobić, że jest bałaganiarzem, że nie można na niego liczyć, bo jak miał kaprys, to wsiadał na motocykl i jechał do Warszawy. Wilczek, mimo wielkiego uroku, którym potrafił ująć każdego, i innych zalet, nie był osobą ani odpowiedzialną za nikogo, ani zgodną, ani łagodną w takim byciu razem. Miał złożoną osobowość, o czym piszę w książce. Potrafił obrazić się na Simonę i nie odzywać się do niej przez wiele tygodni. Kiedy z nim rozmawiałam, używał określenia „wkładałem ją do lodówki” i mierzył się z wyrzutami sumienia. Ale Simona kochała go z całym dobrodziejstwem inwentarza, nie wiedząc, jak to się wszystko zakończy, czy na przykład jakaś inna kobieta nie zamieszka obok niej w leśniczówce.

– Na początku była postrzegana jako ekscentryczna postać, czarownica, która pewnie zaklina zwierzęta, że tak do niej lgną, bo Simona oswajała na Dziedzince coraz to nowe gatunki: kruka, dzika, osła. Ludzie nie rozumieli też, dlaczego mieszka tak z dala, a nie we wsi, jak wszyscy w Białowieży przy ulicy. Przejeżdżali na rowerach koło Dziedzinki i widzieli, jak Simona po powrocie z pracy karmi myszołowy myszami przyniesionymi z instytutu. Te myszołowy wręcz tańczyły nad nią, wykonywały w locie popisowe tańce. Z czasem jednak znalazła swoje miejsce nie tylko w społeczności Białowieży, na całym Podlasiu była nazywana „królową puszczy”. Stała na straży etyki metod badań zwierząt i stała się autorytetem – wręcz ikoną ochrony przyrody.

– Oczywiście. Zawsze spędzała z nimi wyjątkowo dużo czasu, obserwowała je, próbując się do nich zbliżyć, przyzwyczaić je do swojej obecności. Nie robiła tego dla kaprysu, ale po to, żeby lepiej poznać ich zachowanie i nam o tym potem opowiadać. To była jej misja, jeśli chodzi o popularyzację przyrody: zasypywanie sztucznie stworzonej przepaści między nami a innymi gatunkami, lekcje, które miały nas oswoić z innymi i uświadamiać, że nie jesteśmy ani najważniejsi, ani sami na Ziemi, a zachowania innych są tak samo interesujące jak nasze. Chciała też nauczyć nas miłości do przyrody, bo wiedziała, że gdy pokochamy naturę, zawsze będziemy ją chronić, czy to zwierzęta, czy to lasy górskie.

– Tak, oswoiła stado saren, które zaakceptowały jej obecność na tyle, że pozwalały jej podchodzić blisko, a wręcz chodzić koło siebie i nawet ostrzegły ją raz przed rysiem. Najpierw zrobiła doktorat, a potem pięknie opowiadała nam o tych zwierzętach, edukując nas, by nie zabierać z lasu młodych saren itd. Ludzie w Białowieży też w pewnym momencie przyzwyczaili się do tego, zrozumieli, że ona jest naukowczynią, że bada zwierzęta, że potrzebuje tego do swojej pracy badawczej i popularyzacji przyrody czy zwykłego czerpania radości ze współistnienia z innymi istotami, dlatego one z nią mieszkają.

– Przez wiele lat na Dziedzince były dzik, psy, owce, łania, łosie, pawie, osioł, a pod koniec życia Simony nawet ryś. Ludzie jednak najczęściej wspominają jej kruka, który był prawdziwym utrapieniem dla całej Białowieży. Często przylatywał z Dziedzinki do wsi i czynił różne szkody – a to kradł ludziom różne rzeczy, na przykład biżuterię, papierosy czy pieniądze, a to atakował rowerzystki na ulicy, a to wpadał do czyjegoś domu przez okno i porywał dokumenty. W Białowieży był kiedyś hotel Iwa i ten właśnie hotel upodobał sobie na swoje brewerie kruk – wpadał tam ku przerażeniu gości i obsługi i niszczył meble. Widziałam osobiście blizny na rękach ludzi po jego atakach.

– Miewała. Była bezpośrednia i ceniła ludzi bystrych, mądrych i prostolinijnych. Kierowała się intuicją w relacjach z ludźmi. Jeżeli coś jej się nie spodobało w rozmowie z nieznajomym, to dystansowała się od tej osoby i nie chciała mieć z nią nic do czynienia. Natomiast kiedy zapałała do kogoś sympatią i przekonała się, że ta osoba jest lotna, prawdomówna i uczciwa, a nie ma kaszy zamiast mózgu, jak Simona mawiała, to otwierała się w pełni na taki kontakt.

– Różnie. Ceniła bardzo ludzi, którzy są fachowcami w jakiejś dziedzinie. Była bardzo życzliwa ludziom. Kiedy miała pieniądze, bez wahania pożyczała je komuś, kto był akurat w potrzebie. I mówiła, żeby nie oddawać tych pieniędzy, tylko pożyczyć komuś innemu, kto będzie potrzebował. Ale potrafiła też się wkurzyć i nagle zerwać wieloletnią znajomość.

– Chodzenie śladami Simony i rozmowy z jej przyjaciółmi w Białowieży były doświadczeniem poszerzającym horyzonty, otwierającym na to, co żyje wokół nas, szczególnie na to, co dzikie. Po napisaniu biografii Simony wróciłam do puszczy i napisałam książkę „Białowieża szeptem”, w której rozwinęłam różne wątki, m.in. miejscowego maga. Historia Simony z jej bezkompromisowością w walce o ochronę przyrody, ale też o pozycję w historii rodziny i satysfakcjonujące życie jest wyjątkowo inspirująca i nie tylko mnie, ale też wielu czytelnikom tej książki dodała skrzydeł.

Simona czuła się częścią przyrody, rozumiała, na czym polega współistnienie różnych gatunków, była propagatorką bioróżnorodności i wskazywała na jej ochronę, podejmując aktywne działania na rzecz obrony dzikiego życia. Żyła prosto, skromnie i z szacunkiem do natury oraz sprzeciwiała się rozpasaniu konsumpcyjnemu, kupując głównie rzeczy używane, i choćby z tych względów można jej życie nazwać ekologicznym. To nie znaczy, że nie zdarzały jej się potknięcia. To, że na Dziedzince pojawiły się pawie, gatunek zupełnie nie puszczański, czy barszcz Sosnowskiego, są tego przykładem, nie pomijam tego w książce.

– W filmie nie widzimy Simony Kossak jako ikony, autorytetu, profesorki nauk leśnych czy legendarnej popularyzatorki przyrody, która czuwa nad etyką badań zwierząt, decyduje o tym, jakie doświadczenia mogą prowadzić w puszczy naukowcy, czy troszczy się o ten las, czyli takiej, jaką znamy z mojej książki. To tylko mały wycinek jej życia, kilka lat, kiedy porzuca Kraków i osiada w puszczy. To jednak przełomowy moment w jej życiu – przyjeżdża w nowe miejsce, oswaja je i zaczyna realizować się jako rzeczniczka dzikiej przyrody. Choć są w tym filmie skróty, choćby dotyczące relacji z Lasami Państwowymi, z małżeństwem Gucwińskich czy z Wilczkiem, na pewno wybrzmiewa najważniejsze – idea ochrony przyrody, która była dla Simony wszystkim.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version