W latach 50. i 60. ubiegłego wieku wszyscy przemytnicy, złodzieje, kłusownicy spotykali się w słynnej Czerwonej Oberży w Szaflarach. Tam był punkt przerzutowy, tam było jądro przestępczości podhalańskiej.

– Zakopiańska komenda ma swoją specyfikę, głównie przez ludzi, którzy tworzą pewien klimat. Kiedyś naczelnikiem kryminalnej policji w Zakopanem był Stanisław Cecha. Krążyły o nim niesamowite legendy – mówi Andrzej Rokita, w latach 2000–2004 zastępca komendanta Powiatowej Policji w Zakopanem. – Kompletny „odpał”, świr, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Na policyjnej robocie znał się jak mało kto, choć konfabulant był z niego straszliwy. Czego on nie opowiadał! „Ty, kuwa!” (bo nie wymawiał tu „r”). „Wyobraź sobie, płyniemy statkiem, a tutaj, kuwa, rekin! Rozumiesz, rekin! I dawaj mnie ciągnąć! Byłem ze trzy minuty pod wodą!” „Jak to? To całe trzy minuty nie oddychałeś?” „No, wiesz co, kuwa, jakby cię rekin trzymał, tobyś też, kuwa, nie myślał o oddychaniu!” „No, ale jak to rekin? Tu, w Dunajcu?” „W Dunajcu, kuwa, w Dunajcu! Ale to jeszcze nic. Raz, kuwa, gonił mnie niedźwiedź. Grizli!” „Jak to? Przecież w Tatrach nie ma grizli?” „Mówię ci, kuwa, to był grizli! Już mnie miał, ale wskoczyłem do helikoptera. Wtedy on, kuwa, złapał helikopter! I ciągnie!” „Jak to złapał?” „No mówię ci, zaczął się, kuwa, podciągać, aleśmy mu uciekli!”

Mieliśmy z nim ubaw po pachy. Ale to był gość! James Bond Podhala. W przenośni i dosłownie. To był pies na robotę policyjną. Jak on się tą robotą cieszył! Wręcz bawił się nią. I co ważne, potrafił gonić ludzi do roboty.

– Miałem okazję z nim pracować – wspomina Jacek Mamak, policjant zakopiańskiej policji w latach 1998–2008. – W drugim dniu służby użyłem broni. Strzelałem i to był bardzo znaczący moment w moim życiu, bo mógł to być ostatni dzień mojej pracy w policji. Gdybym trafił – dodaje z uśmiechem. – I wtedy komendant Cecha wziął mnie do siebie do gabinetu na rozmowę. „Siadaj”, rzucił. Chodził po pokoju przygarbiony, paląc papierosa. „Mamak, broni trzeba używać, to prawda, ale w uzasadnionych przypadkach. Pamiętaj o tym!”, powiedział spokojnie. Tak spokojnie, że aż mnie zamurowało. Idąc do niego, byłem przekonany, że wywali mnie z roboty, a tu po prostu upomnienie. To prawda, że dawna komenda policji w Zakopanem miała klimat. Przełożeni dawali młodszym przykład, umieli ich motywować i, co ważne, umieli dostrzec w nich potencjał.

– Poza tym naprawdę pilnowali roboty. I budowali więzi – mówi Andrzej Rokita. – Umieli stworzyć zespół. Dziś wszyscy skupiają się na ustaleniu hierarchii i rozdzieleniu zadań, a to nie jest nawet namiastka więzi. Więzi buduje się we wspólnym działaniu. Kiedy się idzie razem na patrol, kiedy podejmuje się na tym patrolu interwencję, kiedy się wie, że można na siebie liczyć, bo wiadomo, że ma się obok siebie partnera. Gościa, który w razie czego nie da ciała, nie ucieknie. A po służbie można pójść razem na piwo albo na wódeczkę i pogadać sobie o życiu. W ten sposób poznaje się i buduje zaufanie do siebie. I tak tworzy się zespół.

To oczywiście nie jest łatwe, bo jak niemal w każdej grupie są podziały. W komendach często widać taki podział: dwóch lub trzech to pociągowi, którzy prą do przodu, aż iskry lecą spod kopyt. Do nich podpina się kilku ambitnych, z potencjałem, którzy chcą im dorównać, naprawdę chcą coś zrobić. Za nimi stoi pięciu, dziesięciu na doczepkę. Będą się zwyczajnie na tym wozie wieźć: nie napracują się, ale jakoś będą funkcjonować: jak każą napisać notatkę, to napiszą; jak każą kogoś przesłuchać, to przesłuchają, ale bez zaangażowania, bez polotu. Na końcu zaś są hamulcowi. Zawsze znajdą się ze dwie, trzy osoby, które ściągają lejce i uniemożliwiają albo w każdym razie utrudniają działanie.

– Podhale to ciekawy teren, czytaj: niełatwy – mówi Jacek Mamak. – Tu zawsze kwitł przemyt. Skąd góralki mają szmaragdy, złoto i te kolczyki z koralem? Przecież na Podhalu nie ma ani złota, ani koralu, a przez wieki nie było wolnego handlu! Przemyt to druga natura górali. Podhale od zarania stoi przemytem. Górale szmuglowali przez Tatry i przed wojną, i w czasie wojny, i po wojnie. Szmuglowali co popadło, a raczej co miało zbyt.

W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego wieku wszyscy przemytnicy, złodzieje, kłusownicy spotykali się w słynnej Czerwonej Oberży w Szaflarach. Tam był punkt przerzutowy, tam było jądro przestępczości podhalańskiej i to tam należy szukać korzeni tutejszych przestępców i przemytników. Wśród nich byli nawet olimpijczycy i znani sportowcy. Przerzucali złoto i słynny brown sugar. Szlak prowadził z Turcji przez Austrię, Czechosłowację i Tatry. Szmuglowało się za dewizy, złoto, perły. I zajmowały się tym całe rodziny, tworząc prawdziwie mafijny układ, taki trochę Pruszków. Co najmniej połowa Polonii w Stanach to potomkowie tutejszych mafiozów. Dzisiaj niektórzy z nich mają poważne firmy, budowlane, paliwowe, deweloperskie czy inne, ale albo gdzieś na boku prowadzą małą działalność przestępczą, albo na tym wyrośli. Tu na miejscu jest podobnie. Na Podhalu dużo biznesów powstało na bazie prochów, przemytu dewiz, złota, broni, a także kradzieży samochodów. Tu te sprawy mafijne wciąż są bardzo żywe. W końcu z czegoś trzeba żyć!

– A Spisz? Trybsz? Kacwin? Tam niemal wszyscy zajmowali się z kolei przemytem koni, a potem broni – dodaje Andrzej Rokita. – Konie przemycali do Jugosławii i do Włoch, a z powrotem przewozili… ortaliony i pończochy. Jakby spojrzeć na sprawę historycznie, to chyba już Janosik pokazał, jak należy wojować: grabił przecież cesarskie skarbce i góralki chodziły potem w jedwabiach, kaszmirach i diamentach. Ale jakby co, to wszyscy wszystko mają z wykopalisk – śmieje się policjant. – Najpierw trzeba było kogoś zakopać, by później kogoś, a raczej coś wykopać. Tak, Podhale to bardzo ciekawy teren.

A jacy charakterni ludzie! Mówiąc bardzo oględnie. Nie od dziś wiadomo, że nie dajemy sobie w kaszę dmuchać, choć dziś na szczęście jesteśmy mniej ekspresyjni w egzekwowaniu swoich praw i oczekiwań. Do niedawna robiliśmy to głównie za pomocą bójek i pobić (różnica między jednym a drugim jest kosmetyczna, oba przestępstwa zagrożone są tym samym artykułem – 158 § 1 kk), tak w każdym razie mówią policyjne statystyki. Nie da się ukryć, że przez całe lata, a może nawet wieki, bicie się było naszą rodzimą rozrywką. Biliśmy się wszędzie: na weselach, na chrzcinach, na imieninach, a nawet na stypach (to akurat zrozumiałe – memento mori, nie ma co zwlekać!), i wszyscy to akceptowali. Mój ojciec opowiadał, że gdy szykowało się góralskie wesele, wszystkie służby szykowały się na najgorsze. Zawsze. Bo też za udane wesele uważano takie, na którym były co najmniej dwa trupy. I nie ma w tym wielkiej przesady, co potwierdziły badania Andrzeja Zachuty, krakowskiego prawnika, który właśnie na temat bójek i pobić na Podhalu napisał pracę doktorską.

„W latach 1962–1971 rokrocznie najwięcej postępowań karnych o bójki i pobicia wszczynały prokuratury w Nowym Targu i Zakopanem. Także pod względem liczby skazanych za bójki i pobicia na czoło w województwie krakowskim [dziś małopolskim] wysuwa się powiat nowotarski i wyłączone miasto Zakopane. Przy czym aż 99% sprawców tych bójek to górale”, czytamy w artykule dr. Andrzeja Zachuty Bójki i pobicia na Podhalu.

W kraju nie mieliśmy sobie równych i byliśmy z tego dumni. Na swój pokręcony sposób. Z jednej strony trochę bano się bitników (tak ich tu nazywano), ale z drugiej – podziwiano ich.

Skąd się to brało? Z tradycji – przekonywał dr Zachuta. Z mitologizacji zbójnictwa, które w XVI wieku rozwinęło się na terenach Huculszczyzny, Beskidu Żywieckiego, Śląskiego oraz Podhala. Pod Tatrami zbójnik szybko stał się wzorem do naśladowania, był bowiem „uosobieniem postulatu sprawiedliwości, a sprawiedliwość zbójnicka oparta była na sile. Dlatego też w góralskich przyśpiewkach, malowankach, w rzeźbie, a nawet w tańcu tyle miejsca poświęcono pochwale tężyzny fizycznej, odwagi, zuchwałości, fanfaronady, buńczuczności i braku lęku przed ewentualną odpowiedzialnością.

Analiza piosenek zbójnickich, junackich, społecznych, refleksyjnych wskazuje, że ludność górska szczególną wagę przywiązywała do siły, zręczności i odwagi. Powstała cała mitologia siły, której używano w imię realizacji celów ekonomicznych, erotycznych, reakcji na obrazę”.

Szczególnie mocno mit rozwijał się na podhalańskich wsiach, dlatego na zabawach, podczas rodzinnych uroczystości, a nawet w polu wszelkie spory rozwiązywano pięściami. I nie zawsze stał za tym alkohol, choć promile rzeczywiście najskuteczniej rozpalały emocje.

Co ciekawe, górale rzadko bili się na gołe pięści. Badania pokazały, że znacznie częściej (a właściwie na tyle często, że stało się to dla tych bójek charakterystyczne) używali niebezpiecznych narzędzi typu pałki, stalowe sprężyny zakończone ołowianą kulą albo mutrą od śruby łączącej szynę kolejową z podkładem. A im mniej gospodarczo rozwinięta była wioska, tym brutalniejsze były pobicia.

Bardzo interesującym wątkiem tej pracy była próba oceny, czy na brutalność zachowań górali nie wpływał, aby wiatr halny – od starożytności przecież wiadomo, że czynniki meteorologiczne odbijają się na naszym samopoczuciu i na naszych działaniach. A już te związane z wiatrami fenowymi (do których zalicza się halny) potrafią zrobić prawdziwe spustoszenie.

„Idzie halny, patrzojcie, ilu waryjotów” – tak definiują tę zależność górale, specjaliści zaś mówią o depresjach, obniżeniu sprawności psychofizycznej, zaburzeniach w koncentracji, migrenach, apatiach. Albo przeciwnie – o pobudzeniu. O zaburzeniach snu, zaostrzeniu chorób serca i krążenia itp., itd. Długo by wymieniać, zasadnicze pytanie jednak brzmi: Czy halnemu można przypisać również działanie kryminogenne?

Odpowiedzi na to pytanie autor szukał w statystyce. Zbadał 204 incydenty bójek i pobić, z udziałem 208 osób oraz 333 sprawców i 261 ofiar. I tak:

„Na 55 bójek 28 rozegrało się podczas innej pogody aniżeli ta, którą nazywamy fenową, a pozostałe 27 wyraźnie czasowo zbiega się z halnym.

Na 149 pobić 58 popełniono w okresie bezfenowym, a 91 w okresie występowania wiatru halnego. Charakterystyczne przy tym, że w bójki odbywające się w okresie halnego zaangażowana była zawsze większa liczba uczestników, wszystkie zajścia miały bardziej dramatyczny przebieg, czas trwania incydentów przeciągał się od kilkunastu do kilkudziesięciu minut.

Podobnie przy pobiciach: incydenty popełniane w okresie halnego ze względu na sposób działania sprawców odznaczały się większym niebezpieczeństwem dla życia lub zdrowia ofiar aniżeli pobicia, do których doszło w dni bezfenowe”.

Z dalszych obliczeń wynikało, że halny zdaje się mieć większy wpływ na mężczyzn niż kobiety. Udział płci pięknej w incydentach (wcale nierzadki) był zdecydowanie wyraźniejszy w okresach bezwietrznych. Co więcej, aż 95% bójek i pobić w okresie fenowym wszczynane było przez osoby pod wpływem alkoholu (co dla miejscowych też nie jest nowością, wszak nie od dziś wiadomo, że „na halny trza się napić”).

A teraz motywy. Gdy wiało, bito się przede wszystkim, aby okazać siłę i odwagę, często w poczuciu urazy osobistej lub solidaryzując się z innymi uwikłanymi w konflikt. W okresach bezwietrznych rozstrzygali raczej spory ekonomiczne lub działali odwetowo. Uwaga, na osiem zbadanych przypadków zabójstw, dokonanych w bójkach lub pobiciach, pięć miało miejsce podczas halnego.

„Pomimo dość oczywistych statystycznie związków zachodzących pomiędzy zjawiskami meteorologicznymi a liczbą popełnianych przestępstw o charakterze agresywnym, w żadnej sprawie nie stwierdziłem, aby takie ewentualne związki były brane pod uwagę przez organy ścigania czy też sądy – napisał dr Andrzej Zachuta. – Problematyka ta nie znalazła także żadnego odbicia w, nielicznych zresztą, opiniach wydawanych w sprawach przez biegłych psychiatrów lub psychologów.

Z praktyki sądowej znam natomiast bardzo nieliczne wypadki powoływania biegłych celem dokonania specjalistycznych badań osób podejrzanych (oskarżonych) narzekających na silnie odczuwane dolegliwości odpowiadające objawom choroby fenowej. W 7 znanych mi orzeczeniach i dotyczących wyżej omawianych kwestii biegli uwzględnili w swych orzeczeniach istniejącą w momencie czynu sytuację biometeorologiczną. Ustalenia zaś biegłych w sposób istotny wpłynęły na rodzaj i wysokość wymierzonych kar; w jednej sprawie biegli przyjęli, że zjawiska meteorologiczne w danym konkretnym wypadku przeważyły w kierunku przyjęcia ograniczonej w stopniu znacznym zdolności do kierowania postępowaniem i rozumienia znaczenia czynu.

W wyniku przeprowadzonych rozmów z pracownikami organów ścigania i wymiaru sprawiedliwości doszedłem do przekonania, że na ogół bagatelizują oni omawianą problematykę, wynikiem czego jest też całkowite pomijanie opisanych zagadnień przy wszelkich działaniach profilaktycznych. Tymczasem należy przypuszczać, że zainteresowanie się, szczególnie w pewnych okręgach kraju, korelacjami pomiędzy zjawiskami meteorologicznymi a wzrostem liczby popełnianych przestępstw określonych rodzajów, w sposób istotny mogłoby się przyczynić do ulepszenia działań profilaktycznych oraz do bardziej wszechstronnego i obiektywnego wyjaśnienia kwestii szczegółowych w wielu sprawach karnych”.

„To nie jest prosta sprawa, a już na pewno nie ma prostego przełożenia”, powiedział mi analityk Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej, gdy – idąc tropem pana doktora – wystąpiłam do Instytutu z prośbą o dane, czy w dniu opisywanych zabójstw wiał wiatr halny. „W dniu czy przed?”, padło pierwsze doprecyzowujące pytanie analityka, po którym wystrzeliła seria kolejnych, typu: „Jeśli przed, to na ile dni wstecz?”; „Co bierzemy pod uwagę – siłę wiatru, kierunek czy ciśnienie? Czy jedno i drugie? Albo czy jedno, drugie i trzecie?”; „Czy opieramy się na danych ze stacji w Zakopanem, czy ze stacji na Kasprowym Wierchu? (Halny nie zawsze przecież dociera do dolin)”. Takich pytań padło kilkadziesiąt, wielu nie umiem nawet powtórzyć.

Po dwugodzinnej rozmowie z analitykiem wprawdzie nie bardzo wiedziałam, jak się nazywam, wiedziałam za to, że halny nie jest wiatrem łatwym do zdefiniowania, a to, co nam się wydaje, że o nim wiemy, jest niczym w porównaniu z tym, jak patrzą na niego i jak go badają synoptycy. Co ciekawe, nawet oni w związku z anomaliami pogodowymi coraz częściej mają problem z odpowiedziami na, zdawałoby się, oczywiste pytania. Halny jest podobno jednym z głównych tematów zaciekłych dyskusji synoptyków.

A zatem informacje wiało czy nie wiało, w dniu lub w dniach przed zabójstwami, nie odpowiedzą na pytanie, czy halny jest czynnikiem kryminogennym. Analityk twierdzi, że należałoby wziąć pod uwagę tak wiele zmiennych, że zapędzilibyśmy się w kozi róg, bo ile zmiennych, tyle interpretacji. Poza tym, dlaczego brać pod uwagę tylko wiatr halny? Inne wiatry też wpływają na samopoczucie i zdolności psychomotoryczne człowieka. A co z powodziami, z intensywnymi opadami deszczu, które mogą prowadzić do stanów depresyjnych (co już udowodniono)? A upały? A brak słońca? A krótkie dni?

Wprowadzenie do orzecznictwa czynnika meteorologicznego to co najmniej ryzykowny pomysł. Znając prawników, moglibyśmy osiągnąć Himalaje absurdu. Może nawet dotarlibyśmy do jądra Ziemi. To nie on, Wysoki Sądzie! To niszczący wpływ prądów konwekcyjnych!

„Dlatego odpuśćmy halnemu. Nie róbmy z niego współwinnego zbrodni”, proponuje analityk.

To, że przyroda, w tym zjawiska pogodowe, ma na nas wpływ, wiadomo od zawsze. Tak jak od zawsze wiadomo, że na każdego z nas pogoda wpływa inaczej. Nie może wobec tego być okolicznością łagodzącą, tak jak nie jest okolicznością obciążającą.

Fragment książki „Kryminalne Zakopane. Najgłośniejsze zbrodnie Podhala” Beaty Sabały-Zielińskiej wydanej przez wydawnictwo Prószyński i S-ka. Tytuł, lead i skróty od redakcji „Newsweeka”. Książkę można kupić tutaj.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version