Nowy-stary prezydent może po prostu wycofać amerykańskie wojska z Europy. Już raz próbował to zrobić – pod koniec pierwszej kadencji – ale proces ten został zastopowany, a potem odwrócony za kadencji Joe Bidena.
Druga z opcji to paraliż decyzyjny Sojuszu Północnoatlantyckiego. NATO oparte jest na mechanizmie kolektywnego podejmowania decyzji, państwa członkowskiego nie można przegłosować.
USA a NATO. Europa da radę sama?
Jeśli Stany czegoś zrobić nie zechcą – taka będzie wola ich przywódcy – to tego nie zrobią. A możliwości zakulisowego wpływania na jedyne supermocarstwo są raczej ograniczone. Więc owszem, bezpieczeństwo militarne zachodniej wspólnoty w istotnej mierze zależy od widzimisię amerykańskiego przywódcy.
Co wcale nie musi oznaczać dramatu. W tym tekście chciałbym skupić się na samodzielnych zdolnościach europejskich członków NATO, ale dla porządku warto odnotować inną kwestię. Nadal nie mamy jasności, w jakim celu Trump i jego współpracownicy grożą „o(d)puszczeniem Europy”. Czy jest to polityczna agenda, plan, czy wyłącznie blef, który ma zmobilizować Europejczyków do nominalnie większych i efektywniejszych wysiłków w zakresie budowy potencjału odstraszania.
Faktem jest, że część europejskich krajów – z Niemcami na czele – od dekad „jedzie na amerykańskiej dywidendzie” – korzysta z parasola USA, samemu niespecjalnie inwestując w wojsko. W Waszyngtonie mogą czuć irytację i nie trzeba do tego trumpowego, biznesowego podejścia do polityki. Tak czy inaczej, natowską Europę stać na podniesienie nakładów, wystarczy tylko, by zrezygnowała z nieprzesadnie dużej części socjalnego komfortu, w jakim żyją jej obywatele.
NATO. Specyficzna cywilizacyjna słabość Rosji
Wróćmy jednak do kwestii bieżących możliwości militarnych NATO. Od dekad bezpieczeństwo ładu międzynarodowego oparte jest na nuklearnej równowadze sił, czego istota sprowadza się do zawartości arsenałów USA i Rosji. Zasoby pozostałych państw-członków „atomowego klubu” zdają się mieć drugorzędne znacznie.
Ale przyjrzyjmy się szczegółom. Stany i Rosja dysponują zbliżoną liczbą głowic – po około sześć tysięcu sztuk – z których tylko jedna czwarta ma status aktywnych; reszta de facto przeznaczona jest do utylizacji. Francja i Wielka Brytania – europejscy członkowie NATO – razem mają na stanie ponad pół tysiąca ładunków, z tym że miażdżąca większość z nich jest gotowa do użycia. To nadal znacząco mniej niż w przypadku Rosji, lecz i tak wystarczająco dużo, by zadać Federacji nokautujący cios. Nie bez znaczenia w tym kontekście jest specyficzna słabość Rosji: fakt, iż jej centra cywilizacyjne skupione są w Moskwie i Petersburgu (a więc w europejskiej części kraju). W razie wojny nuklearnej ta nadmierna koncentracja niweluje większość korzyści wynikających z rozległości terytorialnej.
Konkludując wątek, podobnie jak w przypadku relacji amerykańsko-rosyjskich, także na gruncie europejsko-rosyjskim groźba wzajemnego zniszczenia w zasadzie znosi ryzyko, że którakolwiek ze stron sięgnie po „najtęższy argument”. Co oznacza, że pola ewentualnej konfrontacji niejako z przymusu znajdują się poza „atomowym ringiem”. Co tam widzimy? Potężną siłę ekonomiczną Europy.
Parametry siły konwencjonalnej na plus
Przyjmując za miarę korzystny dla Rosjan parytet siły nabywczej, potencjał Europy jest pięć razy większy od rosyjskiego (35 vs. 7 bln dol.). Nadal – z uwagi na brak politycznej woli – produkcja zbrojeniowa odbywa się na ćwierć gwizdka, a i tak bije wydajnością rosyjski przemysł obronny, funkcjonujący w realiach wojennej mobilizacji (a więc na najwyższych obrotach).
Z zastrzeżeniem dotyczącym pojedynczego obszaru – produkcji amunicji artyleryjskiej; tu Europa dalej „jest w lesie”, wciąż wytwarza mniej niż Rosja. Biorąc pod uwagę ilość skumulowanego kapitału natowskiej-pozaamerykańskiej wspólnoty, ten stan mógłby ulec szybkiej zmianie i być może taki będzie „efekt Trumpa”. Gwoli rzetelności warto odnotować, że i tak – w porównaniu z sytuacją sprzed 2022 roku – kontynentalne fabryki produkują dziś więcej pocisków. W Polsce jest to wzrost niemal czterokrotny.
Dysproporcje już wyłącznie na korzyść europejskich członków NATO odnotowujemy w parametrach konwencjonalnej siły militarnej. Europejscy członkowie Sojuszu mają więcej żołnierzy (2 mln vs. 1,5), czołgów (6 tys. vs. 2), bojowych wozów piechoty (9 tys. vs. 2), „luf” (7 tys. systemów artyleryjskich vs. 2,7). Dysponują dwoma tysiącami samolotów, gdy Rosja ma ich tysiąc. Skumulowany budżet obronny Europejczyków z NATO jest trzy razy wyższy niż rosyjski, w większości „przejadany” przez wojnę (380 mld dol. vs. 126 w 2023 roku). Dodajmy do tego różnice w jakości – niemal w każdej kategorii uzbrojenia sprzęt rosyjski-posowiecki ustępuje zachodniemu; wojna w Ukrainie dowiodła to z całą stanowczością.
NATO. Bez sprawnej logistyki ani rusz
Niestety, na tym kończą się dobre wieści. Z USA czy bez, słabością NATO pozostaje jego różnorodność. Sojusz to kilkadziesiąt państw, a już sama rozproszona odpowiedzialność jest z wojskowego punktu widzenia kłopotliwa. Tym bardziej kłopotliwa, że każdy kraj trochę inaczej definiuje własne interesy, a niektóre są ze sobą skonfliktowane. Waszyngton potrafi „walnąć w stół” i przywołać do porządku niesfornych sojuszników – nikt inny we wspólnocie nie ma takiej mocy.
By choć częściowo zniwelować efekt ograniczonej decyzyjności wymyślono plany ewentualnościowe: działania podejmowane „z automatu”, bez konieczności ponownego ich uzgadniania. W przypadku zagrożenia Polski plany te zakładały znaczącą dyslokację natowskich wojsk nad Wisłą. Rzecz w tym, że większość oddziałów byłaby amerykańska, co przy wolcie Waszyngtonu oznaczałoby konieczność ponownego rozpisania zamierzeń. Strach pomyśleć, jakby to przebiegało z Węgrami czy Turcją na pokładzie.
Ale brak twardego militarnego potencjału Amerykanów to nie jedyny i chyba nie najważniejszy problem. Niezależnie od tego, jak wyszkolona i wyposażona będzie armia, pozbawiona na czas amunicji, paliwa, jedzenia i zaplecza medycznego w najlepszym razie nie zwycięży, w najgorszym poniesie porażkę. Innymi słowy, bez sprawnej logistyki ani rusz.
Wojna była pojęciem abstrakcyjnym
O czym można było się przekonać w Afganistanie. W 2012 roku wiele naszych Rosomaków jeździło z uszkodzonymi siatkami, chroniącymi pancerz przed granatami RPG. Formalnie były to sprawne wozy, podobnie jak Rosomaki z niedziałającymi urządzeniami do obserwacji nocnej, które za dnia z powodzeniem mogły brać udział w rozmaitych operacjach. Wysoki wskaźnik sprawności sprzętu to w wojsku nie lada wyczyn, były więc powody do zadowolenia.
Wyczyn, który mimo wysiłków mechaników trudno było osiągnąć, bo zaopatrzenie kontyngentu kulało. Wcześniej tego problemu nie było – zaraz napiszę dlaczego – ale wówczas zamówione części „szły” do Afganistanu nawet kilka miesięcy. Do dziś włos mi się jeży na wspomnienie pododdziału, który tygodniami jeździł na niesprawnych oponach, bo zabrakło kołków do wulkanizacji. „Generał gdzieś załatwił” – podsumował historię jeden z żołnierzy.
„Załatwianie” sprowadzało się również do kanibalizacji, czyli pozyskiwania części ze zniszczonych i uszkodzonych wozów. Co w połączeniu z niewiarą w szybkie działanie służb logistycznych sprzyjało utrzymaniu fikcji wysokiej sprawności. Chętnie przyjmowanej na kolejnych szczeblach, któż bowiem lubi meldować o kłopotach? Tyle że na końcu łańcucha – w gabinetach urzędników i polityków – wojna była pojęciem abstrakcyjnym. Tam nikt życia na niesprawnym sprzęcie nie ryzykował.
NATO bez USA kuleje. Cztery kluczowe obszary
Wojskowa logistyka dzieli się na cztery obszary. Pierwszy obejmuje zaopatrzenie w paliwo, amunicję, części, medykamenty i żywność. Drugi to zaplecze remontowe. Trzeci odpowiada za warunki bytowe. Czwarty związany jest z zabezpieczeniem medycznym. W Afganistanie dwa ostatnie spoczywały na barkach Amerykanów, oba pierwsze w istotnym zakresie zależały od Polaków. Przy odległości dzielącej kraj od miejsca ekspedycji (4 tys. km) i braku strategicznego transportu lotniczego kłopotów nie dało się uniknąć. Na szczęście pod ręką byli Amerykanie. A ci – póki nie pochłonęły ich działania związane z wycofywaniem własnego kontyngentu – „mogli wszystko”.
Dziś niewiele się zmieniło. Za 70 proc. zdolności transportowych NATO – lotniczych i morskich – odpowiadają Amerykanie. Nikt, tak jak oni, nie potrafi budować baz operacyjnych w dowolnym miejscu na Ziemi. Nikt, tak jak oni, nie zapewni wojsku systemu ewakuacji i zaplecza medycznego. Zdolności europejskie, nie tylko polskie, są w tym zakresie – i w wielu innych – niewystarczające do „obsłużenia” czegoś więcej niż „małej, ekspedycyjnej wojny”.
Jeśliby szukać analogi, NATO bez USA jest jak nowoczesny czołg – potężny, ale bez dowódcy i silnika. Da się go użyć w boju, w obronie może być niepokonany, jeśli załodze uda się współpracować. Ale statyczna walka to większe ryzyko, że maszyna zostanie zniszczona, to po pierwsze. A po drugie, armata musi mieć czym strzelać.