Młody organista ze stażem w kilku parafiach opowiada o szczegółach „zatrudnienia”. – Wykłócają się o wszystko. Nie rozumieją realiów. W zachodniej Polsce za mszę dostajesz pięćdziesiąt, no, może siedemdziesiąt złotych. Najczęściej masz gołą umowę o wolontariat.

– Jak przyszedł COVID, to mieliśmy eldorado – wspomina z rozrzewnieniem organista z zachodniej Polski. – Grało się siedem pogrzebów. Dosłownie siedzieliśmy na cmentarzu. Ludzie płacili organiście za ceremonie po dwieście złotych. Szło szybko, czasem w wąskim gronie żałobników. Co godzinę, pogrzeb po pogrzebie.

– Nieźle się obłowiliście – zauważam.

– Zarobili wszyscy – wzdycha z uśmiechem.

– To się już nie powtórzy. Ale nie o tym chcę z nim rozmawiać. Interesuje mnie, jak kręci się kościelny biznes okołopogrzebowy. Opowiada, że widać dokładnie, kiedy za pogrzeb albo ślub było zapłacone ekstra.

– Za dobre pieniądze ksiądz łamał przepisy o liturgii. Można było w trakcie mszy zagrać Alleluja Cohena. No i było zaangażowanie. Na pogrzebach wszystko było śpiewane, a ksiądz się tak wczuwał, że przemawiał czasem jeszcze z kwadrans nad grobem.

– A jak była normalna stawka? – dopytuję.

– Szło wszystko normalnie.

– Czyli jak?

– Czyli na odpi*****.

Wspomina różne sytuacje. Księdza, który zebrał bęcki od syna zmarłej, bo nie dość, że pomylił imię, to jeszcze płeć. „Stanisława, ku***, nie Stanisław, debilu” – ruszył na księdza krewki syn. Innym razem duchowny był pijany.

– No wiesz, zaciął się i siadł na murku. Na szczęście dość szybko przybyły posiłki. Ludzie chcieli robić aferę, ale wytłumaczono im, że proboszcz zasłabł.

Kościelni i organiści to ginące zawody, których los jest powiązany z Kościołem. Wspominałem w innym miejscu tej książki o służbie plebańskiej, której już nie ma. Ogrodnicy, parobkowie i służące to przeszłość, chyba że mowa o dworze biskupim. Takich właścicieli – nawet emerytowanych – nie obowiązują limity wydatków. Niektórzy najmują nawet agencje piarowe. Regułą natomiast są ogrodnicy, kucharki, kierowcy i ochroniarze na etatach, niekoniecznie oficjalnych. Parafie nie mają takiego budżetu, ale oprawa muzyczna i taca być musi. No, ale z pustego i Salomon nie naleje – rozkładają bezradnie ręce proboszczowie – więc tak kościelni, jak i organiści cierpią biedę. Rzadko się zdarza, że pozostają w stosunku pracy. Zatrudnia się ich raczej na umowy o dzieło, względnie jako wolontariuszy, często jednak na czarno. Księżom płaci się za wszystko, ale nie są przyzwyczajeni, że oni też powinni płacić innym.

– Żerują często na tym, że to ludzie mocno związani z Kościołem – żali mi się pewna organistka, która zna to środowisko.

– Ale co to ma do rzeczy?

– No chcą wzbudzić w nas poczucie winy, że chcemy zapłatę – wyjaśnia. Były organista ze Szczecina stwierdza: „Standardem jest, że robisz na czarnucha. Jak nie masz ubezpieczenia z innego tytułu, to jesteś załatwiony – żadnych świadczeń nie dostaniesz. Jakbyś zachorował, jesteś ugotowany”. Dodaje, że tyle się napatrzył i nasłuchał, że pożegnał się z Kościołem nie tylko jako organista, ale jako członek tej wspólnoty. Jego znajomy też był organistą w zamożnej parafii. Lubili się z proboszczem. Ksiądz zachodził do niego i jego rodziny do organistówki niemal w każdą niedzielę w przerwach między mszami na kawę. Żona piekła placek, dzieciaki cieszyły się z wizyt proboszcza. Mówiły do niego „wujek”. Ale organista zachorował. Jako że nie miał świadczeń, rodzina z dnia na dzień została bez środków do życia. Absolutnie nic nie mieli. Zęby w ścianę. Gdyby nie pomoc bliskich, nie mieliby pieniędzy na leki i wizyty lekarzy. „A proboszcz nie pomógł?” – pytam. Rozmówca macha tylko ręką. „Miał żal, że zajmują mieszkanie organisty, a do mszy nie ma kto grać”. Po śmierci mężczyzny „wujek” dał jego bliskim cztery miesiące na opuszczenie budynku. Matka z dwojgiem małych dzieci została na lodzie. Proboszcz pewnie nie doczytał przepisów o eksmisjach. W szczególności o ograniczeniach związanych z sytuacją, gdy mieszkanie zajmują nieletnie dzieci. No, ale przecież królestwo, które głoszą księża, „nie jest z tego świata”, a pieniądze to najświętszy sakrament dla wielu proboszczów.

– Oni nie rozumieją, że możesz mieć w ogóle jakieś oczekiwania – tłumaczy mi młody organista ze stażem w kilku parafiach. Przeczytał „Plebanię” i opowiada mi o szczegółach „zatrudnienia”. – Wykłócają się o wszystko. Nie rozumieją realiów. W zachodniej Polsce za mszę dostajesz pięćdziesiąt, no, może siedemdziesiąt złotych. Najczęściej masz gołą umowę o wolontariat. Płacą ci pod stołem. Płacą i oszukują.

Opowiada o jednym duchownym, który zawsze płacił mu mniej. Kiedy mój rozmówca upominał się o pełną kwotę, tamten śmiał się zawiedziony: „Znów nie udało mi się ciebie oszukać” – śmiał się.

– Ale po co on to robił?

– Dla zabawy. Pewnie dużo na tym, że mnie oszukał, by nie zyskał, ale miałem wrażenie, że miał z tego radość.

– To niby zabawne? – Przyznam, że mimo wszystko nie rozumiem.

– On targował się nawet o dwie dychy. Trzeba było się na wszystko umówić, na stawkę od mszy, no i była chryja, bo nie chciałem gratis grać majowych i czerwcowych. Organista to dla księży sługa. I robot, bo musi zagrać i zaśpiewać wszystko, co sobie umyślą.

Opowiada mi, jak raz ksiądz kazał mu ubrać w kościele choinkę albo wejść na piętnastometrową drabinę, żeby zarzucić na krzyżu stułę.

– Normalnie trzeba mieć przecież jakieś badania wysokościowe – dziwię się.

Oni nie rozumieją tego, że są jakieś przepisy. Myślą, że ich nic nie obowiązuje, bo przecież służą Bogu.

O siebie księża potrafią zadbać. Przypomina mi się list wiernych z Kasiny Wielkiej na temat prowadzenia się ich proboszcza:

„Gdyby ksiądz tak dbał o wszelkie sprawy parafialne jak o siebie samego i swoje doczesne uciechy, to może nie byłoby trzeba zadawać sobie pytań: Czemu taka jest sytuacja w parafii, że coraz mniej osób uczęszcza na msze święte. Parafianie widzą, jak ksiądz, który zbiera składki w drugą niedzielę miesiąca w kościele z przeznaczeniem „na potrzeby kościoła”, zbiera po domach, wysyłając po raz kolejny na ten sam cel strażaków i radę parafialną, a te prace nadal nie są wykonywane, tylko w zamian widzimy w garażach plebańskich coraz więcej klasowych pojazdów, przykładowo sportowy Porsche Macan (2017 rok), wart sporo ponad 400 tys. złotych.”

Czy to wyjątek, czy reguła? I jak odnieść do tego sytuację osób, które pozostają na garnuszku parafii?

Swego czasu „Fakt” opisał historię bezdusznego proboszcza, którego uraziło upomnienie się przez organistę o prawa pracownicze. „Ten człowiek jest chory na pieniądze. Potraktował całą moją rodzinę jak śmieci” – opowiadał o swojej krzywdzie Maksymilian Pasierb, który musiał po dwudziestu latach pożegnać się z graniem w kościele w Wolbromiu. Mężczyzna zachorował na raka. W zastępstwie grał za niego syn Grzegorz. Po ponad pół roku ośmielił się poprosić proboszcza, by zapłacił mu ZUS. To zrozumiałe – pomny sytuacji ojca chciał zadbać o świadczenia na wypadek choroby. Ksiądz wpadł w szał. Na kazaniu upokorzył organistę, że domaga się od parafii pieniędzy. Z dnia na dzień zakazał posług całej rodzinie w kościele. „Nie pozwolił mi nawet zagrać na pogrzebie własnej żony” – wspominał Maksymilian Pasierb. Proboszcz był na tyle zawzięty, że mścił się na każdym, kto mu się sprzeciwił. Rozwiązał także chór i radę parafialną, które wstawiły się za organistą. Kilkaset osób podpisało się pod skargą do biskupa. Co na to proboszcz? Odmawiał im ślubów, upokarzał, dziennikarzy wyrzucił z kancelarii. Mieszkańcy zorganizowali protest – kolportowali w mieście ulotkę: „W związku z postawą proboszcza, którego dyktatorskie zapędy spowodowały odejście organisty z funkcji, na znak sprzeciwu na tacę wrzucajmy po groszu. Mile widziane są dodatkowo kartki z napisem: »Grosz nam na nerwach«”. Od tych zdarzeń minęło ponad dziesięć lat. I co? Ksiądz Luty dalej jest proboszczem. Biskup wyszedł pewnie z założenia, że ogon nie będzie merdał psem. W tego typu sporach hierarchowie niemal zawsze stają po stronie proboszczów. Gdyby ustępowali, powstałby niebezpieczny precedens wymuszania na nich zmian personalnych. A plebanom zapewne chodzi o dobro parafii. Budżet musi się spinać. Nie ma zmiłuj.

Paulina Baran opisała historię z Daleszyc w Świętokrzyskiem. Nowy proboszcz Tadeusz Cudzik wręczył kościelnemu i organiście do podpisania oświadczenie o rozwiązaniu umowy o pracę za porozumieniem stron bez wypowiedzenia. „Byliśmy w szoku! Ksiądz przyniósł nam stertę dokumentów i zwyczajnie nie zdawaliśmy sobie do końca sprawy z tego, co podpisujemy. Proboszcz najpierw nas straszył, potem prosił, żeby mu zaufać, ponieważ on nie ma zamiaru szukać nowych pracowników na nasze miejsca i przyjmie nas ponownie na nowych warunkach. Mówił, że on podchodzi do nas z sercem, a my się sprzeciwiamy, więc zaufaliśmy, bo komu można zaufać jak nie księdzu” – wspomina kościelny. Zrezygnował z ekwiwalentu za urlop, który ksiądz obiecał mu wypłacić, bo takie zdanie było elementem oświadczenia. „Ja i organista mamy po 57 lat i co mamy teraz robić, kto nas przyjmie do pracy? Jak na razie nie możemy nawet skorzystać z porad lekarskich, nawet w tak błahych sprawach jak wypisanie leków, bo nie jesteśmy ubezpieczeni”. Wcześniej ksiądz ich wyrejestrował z ZUS-u. Powiedział jednak, że mają przychodzić normalnie do pracy. No, ale dziwna to była praca. „15 marca po rannych mszach pracodawca nakazał nam, żebyśmy ukrywali się przez kilka dni i nie przychodzili do pracy, ponieważ spodziewa się kontroli z Okręgowej Inspekcji Pracy w Kielcach. Po kilku dniach postanowiłem zadzwonić do pracodawcy z pytaniem, jak długo mamy jeszcze czekać, i proboszcz powiedział, że mamy czekać, aż sprawa ucichnie”. Ale nie ucichła. W końcu panowie skierowali pozwy do sądu.

Fragment książki „Zakrystia” Artura Nowaka wydanej przez Prószyński i S-ka. Tytuł, lead i skróty od redakcji „Newsweeka”. Książkę można kupić tutaj.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version