Zbliżając się do czterdziestki i podejrzewając, że czeka mnie przyszłość bez rodziny, mogłem sobie kupić starą limuzynę i zacząć hodować chwasty. Postąpiłem jednak inaczej: czas, pieniądze i energię, które zainwestowałbym w rodzinę, przeznaczyłem na udane życie – moje udane życie.

Nazywam się Peter McGraw. 20 lat temu świętowałem swój wieczór kawalerski. 15 przyjaciół odwiedziło mój nowy dom u podnóża Gór Skalistych, aby mi złożyć serdeczne życzenia. Byłem trzydziestoczteroletnim behawiorystą, naukowcem i świeżo mianowanym profesorem Uniwersytetu Kolorado w Boulder. Uczelnia zorganizowała właśnie Weekend Rodzinny, toteż okoliczne hotele były przepełnione – powynajmowałem więc pokoje u sąsiadów, planując weekend górskich wędrówek, piknikowania, pokera, wiffle ball i obowiązkowej rundy po okolicznych barach. Były toasty, brzęk zderzanych kieliszków, wzajemne poklepywanie się po plecach.

I tylko jeden szkopuł.

Nie szykowałem się do żeniaczki.

Nie mając ani narzeczonej, ani żadnej istotnej inwestycji uczuciowej, urządziłem sobie wieczór kawalerski.

Małżonkowie celebrują swój związek na rozmaite sposoby: organizują przyjęcia zaręczynowe, wieczory panieńskie, kolacje przedślubne, wesela, miodowe miesiące, rocznice i, oczywiście, wieczory kawalerskie. Kto ustanowił regułę, że trzeba się ożenić/wyjść za mąż, żeby móc celebrować własną wyjątkowość?

W zaproszeniu obiecywałem przyjaciołom, że będą mogli „zbojkotować mój prawdziwy wieczór kawalerski – jeżeli kiedykolwiek do niego dojdzie”.

Moi goście dokonali słusznego wyboru. Nigdy się nie ożeniłem. I nie zamierzam.

Gdy wydawałem to przyjęcie, wahania co do małżeństwa dręczyły mnie od ponad połowy mojego życia. Zaczęło się jeszcze w liceum, kiedy na przerwie śniadaniowej ktoś rzucił pytanie: „Kiedy macie zamiar się ożenić?”.

Kiedy – nie „czy”.

Postawieni wobec kwestii przesądzenia własnego losu moi pryszczaci koledzy odpowiedzieli zgodnie: „Zaraz po studiach”. Była to odpowiedź zgodna z ówczesną normą: średni wiek zawarcia pierwszego ślubu wynosił 25 lat, nasi rodzice stali się rodzicami przed trzydziestką, a jedynym znanym mi kawalerem w naszej dzielnicy New Jersey był trzydziestoparoletni sąsiad George, który hodował chwasty i jeździł starym pontiakiem.

Miałem ochotę powiedzieć kolegom, że zanadto wybiegamy w przyszłość. „Zamiast rozglądać się za żoną, moglibyście się, głupki, podciągnąć trochę w ekonomii gospodarstwa domowego. Zacznijmy od tego, że żaden z nas nie dotknął jeszcze cycka”. Niestety, stchórzyłem i powiedziałem tylko: „Na pewno nie przed trzydziestką”.

Miałem 16 lat, a moja mało entuzjastyczna odpowiedź na pytanie o małżeństwo była uzasadniona niezbyt świetlanym dzieciństwem. Moi rodzice nie żyli razem „długo i szczęśliwie”, wbrew temu, co obiecywał najpopularniejszy podówczas serial telewizyjny Bill Cosby Show. Tato nie był uosobieniem Heathcliffa z Wichrowych Wzgórz: zamknięty w sobie, zmagał się z alkoholizmem. Mama nie była aniołem: wiecznie zła, z trudem wiązała koniec z końcem. Rozwiedli się, kiedy ja miałem dziewięć lat, a moja siostra siedem.

Otoczony przyjaciółmi, krewnymi i kolegami z pracy, którzy łączą się w pary i zakładają rodziny, możesz się nieraz poczuć jak jedyny singiel w towarzystwie. Jak wyrzutek społeczeństwa. Tymczasem demografowie całego świata pilnie śledzą wzrost liczby osób żyjących samotnie. W samych Stanach Zjednoczonych liczba ta sięga 127 milionów dorosłej populacji. To niemal co drugi dorosły obywatel. Jeśli single są wyrzutkami, to stanowią nową, liczną podgrupę.

Jedną z przyczyn wzrostu tej kategorii jest późniejsze zawieranie małżeństw. Średni wiek osób wstępujących w pierwszy związek małżeński zbliża się pomału do trzydziestki. (Może nie ja jeden gryzłem się w język podczas wspomnianej przerwy śniadaniowej w szkole). Wynika stąd, że ci, którzy w końcu wiążą się w pary i zakładają dom, większą część życia spędzają solo.

Powyższe dane sugerują, że przeciętna kobieta urodzona dzisiaj ma w perspektywie większą część życia bez partnera niż w stanie małżeńskim. Jako że małżeństwo zajmuje zazwyczaj środkową fazę życia, stan bezżenny rozkłada się nierówno na przestrzeni całego życia. Prawdopodobieństwo bycia singlem dotyczy zarówno młodych, jak i starych.

Modele życia w pojedynkę różnią się w zależności od płci singli. W wieku młodzieńczym samotni mężczyźni przeważają liczebnie nad samotnymi kobietami, lecz proporcje odwracają się w wieku podeszłym. Różnice płci w odniesieniu do stanu małżeńskiego odzwierciedlają krótszą średnią długość życia mężczyzn, ich skłonność do zawierania małżeństw w późniejszym wieku oraz znikomą atrakcyjność młodych mężczyzn w oczach kobiet. Wiem coś o tym. Byłem młodym mężczyzną. Choćbym osiągnął mistrzostwo w laser tag, na pannach nie robiło to wrażenia.

Większości ludzi udaje się stworzyć parę, ale życie w parze jest trudne. Chętnie przytacza się statystyczny fakt, że 50 proc. małżeństw kończy się rozwodem. Wynik ten stanowi jednak rezultat dzielenia liczby małżeństw przez liczbę rozwodów w obrębie danego roku, co nie jest słuszną metodą. Gdyby bowiem, przykładowo, w danym roku spadła liczba zawieranych małżeństw, proporcja rozwodów automatycznie by się podniosła. To absurd – jednak gdy pięćdziesięcioparolatek obserwuje plagę rozwodów wśród swoich rówieśników, odczuwa statystyczne 50 proc. jako zgodne z prawdą.

Nieliczne badania wykorzystujące strategię porównań podłużnych (z uwzględnieniem czasu) wykazują, że w Stanach Zjednoczonych jedno na trzy współczesne małżeństwa zakończy się rozwodem. W pozostałych dwóch trzecich małżeństw, które unikną rozwodu, sprawdza się reguła pięćdziesięcioprocentowego prawdopodobieństwa, że jedno z małżonków przeżyje drugie, a więc pozostanie samo. Najprawdopodobniej małżonkiem żyjącym dłużej będzie kobieta, co tłumaczy, dlaczego – mimo popularności serialu Złotka (The Golden Girls) – nigdy nie powstał serial Złoci chłopcy (The Golden Guys).

Za wzrost liczby osób żyjących samotnie odpowiada nie tylko coraz krótszy okres życia z partnerem. Coraz więcej ludzi decyduje się pozostać singlem na zawsze. Co drugi amerykański singiel nie jest zainteresowany randkowaniem. Tendencję tę obserwuje się zwłaszcza wśród ludzi młodych. Z analiz Ośrodka Badawczego Pew wynika, że jedno na czworo milenialsów nigdy nie wstąpi w związek małżeński. (A jeśli obecna tendencja się utrzyma, pozostała trójka pożeni się między sobą).

Moja ulubiona statystyka? 100 procent wszystkich ludzi było, jest lub będzie ponownie singlami. Jak mawiała Mae West: „Jestem sama, bo taka się urodziłam”.

Ludzie rodzą się w pojedynkę i pozostają w tym stanie, ale też liczba mieszkających samotnie bezprecedensowo wzrosła. Najpopularniejszym gospodarstwem domowym w Stanach Zjednoczonych są obecnie gospodarstwa jednoosobowe: obejmują 28 proc. wszystkich domostw. Drugim najczęstszym typem gospodarstwa są domostwa dwuosobowe – 24,6 proc. Tradycyjne rodziny nuklearne, które definiuje się jako parę małżeńską z dziećmi poniżej 18. roku życia, spadły na trzecie miejsce – z wynikiem 19,5 proc.

Coraz większa liczba ludzi dochodzi do wniosku, że odpowiada im życie w pojedynkę, jako że zapewnia swobodę działania i możliwość elastycznego reagowania na nadzwyczajne szanse życiowe. Ośrodek Badawczy Pew w badaniu z roku 2019 ustalił, że coraz mniejsza liczba Amerykanów postrzega małżeństwo jako konieczny warunek spełnionego życia, a mniej niż 50 proc. dorosłych obywateli USA uważa, że społeczeństwo zyskałoby na tym, gdyby małżeństwo i posiadanie dzieci przestało być priorytetem.

Wzrost liczby singli i osób żyjących samotnie jest zjawiskiem globalnym: procent jednoosobowych gospodarstw domowych rośnie wykładniczo. Najwięcej gospodarstw jednoosobowych jest w krajach skandynawskich: w Norwegii (46 proc.), w Danii (44 proc.), w Finlandii (43 proc.) i w Szwecji (43 proc.). Wskaźnik ten jest jeszcze wyższy w wielkich miastach: Sztokholm i Londyn rywalizują tutaj o pierwsze miejsce na świecie.

Co do mnie, na małżeństwo zapatrywałem się sceptycznie, ale tęskniłem za romansem, towarzystwem i kimś do łóżka. Jako nastolatek – co wszak nie dziwi – traktowałem dziewczyny jak obce kraje, które kiedyś bardzo chciałbym zwiedzić. Jedyną próbę zbliżenia się do nich podjąłem z dziewczyną, która ostatecznie przyszła na randkę z koleżanką. Cały wieczór spędziłem wówczas z chłopakami, jedząc chińszczyznę i oglądając film z Arnoldem Schwarzeneggerem. 15 lat minęło, zanim się zakochałem, zostałem wystrychnięty na dudka i znów wylądowałem nad pudełkiem chińszczyzny przed telewizorem, w którym leciały filmy z Arnoldem Schwarzeneggerem.

Gdy zacząłem odnosić niejakie romansowe sukcesy, wdawałem się często w cudowne związki, w których jednak czułem się niewygodnie – jak w źle skrojonym garniturze za trzy tysiące dolarów. Model związku, w którym partnerka musi być dla ciebie wszystkim, przypominał mi kaftan bezpieczeństwa.

Kiedy tkwiłem w kaftanie bezpieczeństwa – pardon: w długotrwałej relacji – mniej więcej po półtora roku (aż tak długo wytrzymaliśmy) dziewczyna zapragnęła się do mnie wprowadzić. Wiedziałem, że niechętnie jej odmówię, i znałem z góry skutki takiej odpowiedzi: popłaczemy się oboje i to będzie koniec naszego związku.

Byłem trudnym partnerem także z tego powodu, że nigdy nie chciałem mieć dzieci. Częściowo wynikało to ze względów praktycznych: miałem za dużo innych pomysłów na życie. Po części zaś czułem, że dziecko mnie nie uszczęśliwi – moich rodziców, bądź co bądź, nie uszczęśliwiło. Wprost przeciwnie.

Okazało się, że zapoczątkowałem nową modę. W roku 2020 dane z Ośrodka Badawczego Pew ujawniają spadek dzietności w Stanach Zjednoczonych w roku 2018 – do poziomu zaledwie 1,73 urodzeń na kobietę w ciągu całego jej życia. Jest to znacznie poniżej wymaganego poziomu reprodukcji prostej, wynoszącego 2,1 urodzeń. Spadek dzietności, obserwowany stale od roku 1960, dodatkowo zmniejsza potrzebę zawierania małżeństw.

Gdy miałem około 40 lat, w czasie delegacji nawiązałem przypadkową znajomość, która rozwinęła się w romantyczną relację z zabawną, introwertyczną projektantką mody. Mimo że nie kryłem swojego stanowiska, że „długi dystans to niewłaściwy dystans”, wdaliśmy się w ognisty romans. Przy mojej partnerce czułem się najważniejszy na świecie. Nasz związek był upojny – a mimo to było mi w nim niewygodnie. Moja trzydziestoparoletnia partnerka chciała mieć dzieci, więc nie miała już zbyt wiele czasu, by go marnować na faceta, którego bardziej interesowała wazektomia niż rodzinne wakacje.

Zakończyliśmy związek. Z płaczem. Nadal jesteśmy przyjaciółmi, a ona spełniła swoje marzenie: duży dom na przedmieściu, dwójka dzieci i designerski pies. Podejrzewam, że zerwanie uchroniło nas przed rozwodem i sporem o to, u kogo zostanie pies.

A mówiąc serio, zerwanie było bardzo bolesne. Przez cały rok byłem po nim ruiną człowieka. Chińszczyzna, filmy z Arnoldem Schwarzeneggerem, siłownia. Pragnąłem, aby ta cudowna kobieta gościła w moim życiu, jednak by to osiągnąć, musiałbym zmienić własne oczekiwania. Gdy głowiłem się, co jest ze mną nie tak, że z kolejnego związku nic nie wyszło, zaświtała mi myśl, która może się komuś wydać przyziemna, dla mnie jednak stała się objawieniem. Dokładnie pamiętam, gdzie stałem w swoim mieszkaniu, kiedy przyszło olśnienie: jestem szczęśliwy, kiedy jestem sam.

Była to moja eureka, chociaż już od dłuższego czasu dojrzewało we mnie takie przeczucie. Jasne, że miałem problemy, ale w sumie żyłem tak, jak chciałem żyć. Nie potrzebowałem kogoś, kto mnie uszczęśliwi. Projektantka mody (ani nikt inny) nie była w stanie rozwiązać moich ówczesnych problemów: kłopotów w pracy, bólów w krzyżu, które nie pozwalały mi stać dłużej niż pół godziny, napiętych stosunków z matką, której niesprawność fizyczna i umysłowa nasilała się z każdym dniem.

Bezwiednie przekształcałem się z singla w solistę.

Niniejsza książka traktuje w gruncie rzeczy właśnie o tym: o wymyślaniu siebie na nowo. Przedstawiam w niej schemat tworzenia tożsamości, która pozwala wieść niezwykłe życie z pominięciem angażowania się w związki. Moja własna transformacja trwała kilkadziesiąt lat, ale twoją postaram się przyspieszyć.

Bez względu na to, czy jest samotnym wilkiem, czy duszą towarzystwa, solista postrzega samego siebie jako osobę kompletną, całkowitą. Typowa singielka, ulegając fałszywej, lecz powszechnej narracji – dobrze jest wyjść za mąż, źle jest być samotnym – stale czeka i ma nadzieję na znalezienie swojej „lepszej połowy”, która ją dopełni i udoskonali jej życie. Solistka natomiast widzi życie w pojedynkę jako stan pożądany, nie zaś podrzędny. Soliści delektują się swoją pojedynczością.

Ceniąc sobie autonomię, niezależność i samowystarczalność, utrzymują kontakty społeczne. Starają się zaspokajać własne potrzeby, a relacje – romantyczne czy platoniczne – postrzegają jako ozdobę życia, a nie narzędzie do jego naprawy. Nie wszyscy single są solistami i nie wszyscy soliści są singlami. Psychika solisty jest niezależna od stanu jego relacji z drugą osobą. Soliści potrafią nawiązywać i rozwiązywać relacje romantyczne bez uszczerbku dla swojej tożsamości.

Co więcej, soliści kwestionują powszechne założenie związków romansowych: twierdzą, że nie każdy pragnie i potrzebuje partnera na wspólne życie. Kwestionują zresztą większość „zasad”. Jednocześnie nie mają problemu z konwencjonalnym systemem wartości i stylem życia – podobnie jak nie stronią od relacji romansowych. Są uprzejmie niekonwencjonalni i świetnie się czują w tej roli.

Solistą staje się ten, kto przyznaje, że status singla jest naturalnym stanem człowieka. Należy cenić własną odrębność. Zostać solistą oznacza nie czekać dłużej, lecz zacząć żyć wedle własnych upodobań. (Znów kłania się Mae West).

Przemiana z singla w solistę nie będzie łatwa, ale jeśli się uda, przyniesie lawinowe skutki, przewyższające seks i romansowanie. Zbliżając się do czterdziestki i podejrzewając, że czeka mnie przyszłość bez rodziny, mogłem sobie kupić starą limuzynę i zacząć hodować chwasty. Postąpiłem jednak inaczej: czas, pieniądze i energię, które zainwestowałbym w rodzinę, przeznaczyłem na udane życie – moje udane życie.

Słowem „nadzwyczajny” określa się rzecz lub osobę godną szczególnej uwagi, wyrastającą ponad przeciętność, wyjątkową. Udane życie zasługuje na szerszy komentarz. Jeżeli decydujesz się na życie, które będzie dla ciebie udane, nie spodziewaj się, że ta udatność będzie zawsze pozytywna. Co znaczy: udane życie? Przede wszystkim udane życie to życie z wyboru, odzwierciedlające osobiste cele, gusta, wartości i styl życia. Nie istnieje jeden typ udanego życia – są udane żywoty. Naukowcy behawioralni nazywają to heterogenicznością – albo słowami mojej mamy: „Co jednego truje, to drugiemu smakuje”.

Udane życie nie sprowadza się do sposobu spędzania czasu – chodzi raczej o własne samopoczucie w związku ze sposobem spędzania czasu. Zdarza się, że czyjeś życie jawi się otoczeniu jako idealne, a tymczasem ta osoba zmaga się z własnym niezadowoleniem. I odwrotnie: ktoś, kto wiedzie żywot z pozoru zwyczajny, może tryskać radością.

Samopoczucie kogoś, kto jest singlem, jest ważniejsze niż sam fakt bycia singlem – proces znaczy więcej niż rezultat. O tym, co czyni życie udanym, przesądza nie linia mety, lecz droga prowadząca do ujawnienia całego potencjału. Im bardziej zbliża się ona do indywidualnego potencjału, tym bardziej udane staje się życie.

Moja droga rozwoju jako solisty wiodła równolegle do kariery akademickiej. Jako naukowiec behawioralny i wykładowca w szkole biznesu karierę rozpocząłem od badania wzajemnej zależności oceny, emocji i wyboru, ze szczególnym naciskiem na analizę psychologii moralnej i przyczyn określania pewnych zjawisk jako „złe”. Jednak jako młody asystent otrzymałem zadanie udzielenia odpowiedzi na pytanie liczące sobie dwa i pół tysiąca lat: „Co jest istotą śmieszności?”. Ponieważ moje szanse na etat wisiały na włosku, wdałem się w badania nad humorem, założyłem Humor Research Lab (HuRL) [Laboratorium Badania Humoru (LaBaHu) – przypis tłumacza], przemierzałem kulę ziemską, poszukując przyczyn śmieszności, pisałem książki, wygłaszałem podcasty, stworzyłem teleturniej i występowałem w profesjonalnym klubie komediowym. Jeden z kolegów nazwał moje wysiłki złamania enigmy humoru „zabijaniem kariery”.

Tymczasem zdołałem naprawić swoje stosunki z matką, wyleczyć kręgosłup i uzyskać etat. Walczyłem jednak z wewnętrzną narracją, że jestem nieudolny w relacjach z ludźmi. „Związkofob”. „Samolub”. „Piotruś Pan”.

W końcowej fazie badań nad kodem humoru odkryłem najważniejsze dla siebie zadanie: pomagać singlom w realizacji niezwykłego życia. Zainaugurowałem Solo – podcast wychwalający możliwości, jakie daje życie w pojedynkę. Jako że niewiele podcastów traktuje o byciu singlem w tonie pozytywnym, byłem niepewny, jak mój wykład zostanie przyjęty. Wkrótce jednak na moją skrzynkę mailową zaczęli się zgłaszać single – nie z propozycją randkowania, lecz z wyrazami wdzięczności. „Odkryłem twój podcast i oczy mi się otworzyły na prawdę, że nie potrzebuję drugiej osoby, żeby być całością i wieść świetne życie, nie pomimo bycia singlem, ale właśnie dlatego”. Inna słuchaczka zakończyła list dziękczynny serdecznym wyznaniem: „Strasznie się cieszę, że się urodziłeś”. Znowu płakałem.

Od tamtej pory projekt „Solo” eksplodował. Stałem się gospodarzem salonów Solo – zgromadzeń inspirowanych XVIII-wiecznymi salonami francuskimi. Dumni single zbierali się tam, żeby pobyć razem, posłuchać wykładów, skeczów, poezji, muzyki i potańczyć. Prowadzę projekt badawczy pod hasłem „Oczami singli” poświęcony lekceważeniu i niedowartościowaniu singli w społeczeństwie. Wystąpiłem nawet w telewizyjnym programie Today Show z Marią Shriver, gdzie opowiadałem o ruchu Solo. Pewien kolega krytykował mnie za zbytnie zaangażowanie w projekt „Solo”, ale go nie zaniechałem. Już nie mogłem przestać. Popadłem w obsesję.

Projekt „Solo” rozpocząłem od trzech pytań. Po pierwsze, ciekawiło mnie, dlaczego zjawisko udanych singli tak jawnie kontrastuje z ludową mądrością i przekazem kultury masowej. Dlaczego nasza przeżywana rzeczywistość różni się drastycznie od optyki społecznej? Po drugie, fascynowała mnie społeczna akceptacja jednego tylko typu relacji romansowej, której kulminacją najczęściej było małżeństwo. Zadawałem sobie pytanie, jak osoba pragnąca złamać tę zasadę i zawrzeć związek niekonwencjonalny, lub całkiem zrezygnować ze związku, może przezwyciężyć mity, stygmatyzację i dyskryminację. Tematem trzeciej kwestii byli przeciwnicy rodzicielstwa i budowania gniazda. Jakie inne drogi prowadzą do nadzwyczajnego życia? Jakie są inne satysfakcjonujące style życia poza tradycyjnym związkiem dwóch osób – i amerykańskim snem w ogólności?

Osoby dążące do małżeństwa (lub jego długoterminowego ekwiwalentu) cieszą się społecznym uznaniem, korzystają z inicjatyw rządowych, mają poparcie Kościoła, doradców ds. związków i zawrotną liczbę poradników. Wszyscy chcą im pomagać. Z jednym wszakże wyjątkiem: prawników zajmujących się rozwodami. O podobnym poparciu single mogą tylko marzyć. Większość przeznaczonych dla nich książek doradza, jak znaleźć „swoją drugą połówkę” albo jak „przetrwać” w samotności. Kto szuka odpowiedzi na oba te pytania, powinien sięgnąć po książkę Blythe Roberson How to Date Men When You Hate Men [polskie wydanie: Do kina czy na film? Czyli jak randkować z facetami, chociaż tak bardzo nas wkurzają, Wydawnictwo Dolnośląskie 2020].

Niniejsza książka jest dla wszystkich singli, zarówno tych z wyboru, jak i tych z przypadku, bez względu na to, czy nigdy nie zawarli małżeństwa, czy żyją w separacji, są rozwiedzeni lub owdowiali. Być może zmęczyło cię poczucie niestosowności. Być może pociąga cię nowe podejście do życia, bo poprzednie zasady ci się nie sprawdziły. Być może zauważyłaś (zauważyłeś), że w twoim życiu powtarzają się nieudane związki, i chcesz zrozumieć, dlaczego tak jest, albo znaleźć alternatywę dla tradycyjnego schematu relacji. A może po prostu pragniesz lepiej zrozumieć swój świat.

Jesteś w związku, a jednak czytasz tę książkę? Nie przejmuj się, ruch Solo dysponuje obszernym namiotem. Nie wszyscy soliści są singlami. Może masz świadomość, że za pewien czas zostaniesz bez partnera. Może z kimś się spotykasz, ale pragniesz więcej niezależności. Może potrzeba ci więcej czasu w samotności. Może jesteś z niewłaściwą osobą i szukasz sposobu na zmianę reguł.

Fragment książki „SOLO. Żyj szczęśliwie własnym życiem” Petera McGrawa wydanej przez Wydawnictwo Agora. Tytuł, lead i skróty od redakcji „Newsweeka”. Książkę można kupić tutaj.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version