Ty też uwolnisz się kiedyś od tego, co w tym momencie gna cię przed siebie w samobójczym amoku, biedny kretynie. Wyzwolisz się z tego zakichanego freudowskiego popędu ku śmierci.

Relanium i hydroksyzyna to najlepsze, co mnie spotkało w ostatnich latach i skłoniło, by zacząć poważnie myśleć o wpadnięciu w lekomanię. Relanium i hydroksyzyna trzymają mnie jeszcze w pionie, a raczej w jednym kawałku. Tak, podjąłem przemyślaną decyzję, by zostać lekomanem, i tobie też sugeruję, byś podejmował przemyślane decyzje. Mówię to, ponieważ przez całe życie wpadałem w kłopoty na skutek nieprzemyślanych decyzji, dając się ponosić emocjom, porywom serca, wiedziony wyrwaną spod kontroli namiętnością, zwierzęcym instynktem, młodzieńczą fantazją i całkowitym ignorowaniem konsekwencji własnych zachowań. Decyzja o faszerowaniu się relanium i hydroksyzyną wynika z analizy wszystkich wad i zalet takiego postępowania, i mogę jedynie żałować, że małżeństwo, które zawarłem, a które zrujnowało mój świat i wpędziło mnie w ciężką nerwicę, zawiązane zostało w stanie bezmyślnego entuzjazmu, nie zaś zimnej kalkulacji, bo wówczas nie byłoby żadnego małżeństwa, a na pewno nie z moją byłą żoną.

Chociaż gdyby nie katastrofa mojego życia osobistego, to na ruinach i zgliszczach, które zostały po tych latach, gdy starzałem się, nie zauważając swojego starzenia, nie pojawiłbyś się ty, moje szczęście i pociecha, nawet jeśli teraz doprowadzasz mnie do szału swoją bezmyślnością.

[…]

Nigdy nie wpadłem w nałóg przypadkiem, przez bezmyślne przedawkowywanie toksycznych substancji, ale rozmyślnie pogrążyłem się swego czasu w nikotynizmie i trzymałem się go straceńczo przez lata, paląc nie z powodu nieopanowanego głodu narkotyku, lecz by demonstrować swoje lekceważenie dla zdrowia i życia, wysyłając w świat komunikat, że chcę umrzeć na zawał serca bądź raka płuc. Później paliłem ze strachu, że po rzuceniu papierosów zacznę się kompulsywnie obżerać słodyczami i utyję monstrualnie, co sprawi, że nie tylko potwornie zbrzydnę, ale też popadnę w cukrzycę, choroby układu krążenia, otłuszczenie wątroby i tak dalej. A potem paliłem, bo uznałem, że i tak jest już za późno na rzucanie, gdyż zniszczenia w moich płucach są tak straszliwe, a stan uzależnienia tak silny, że mógłbym zrezygnować wyłącznie z powodu skąpstwa, by przestać tracić pieniądze na tę przyjemność, niebędącą już nawet przyjemnością, a jedynie mechaniczną czynnością dostarczania sobie kolejnej dawki trucizny. Wreszcie rzuciłem, bo palenie najzwyczajniej mi się znudziło, tak jak w pewnym momencie życia zaczynają nudzić się seks, podróże albo oglądanie piłki nożnej. Człowiek uwalnia się od męczących pragnień wyłącznie dzięki osiągnięciu stanu bezgranicznego znudzenia. Przy czym nie chodzi o zwykłą nudę – podstępną chorobę zabijającą ludzi bez wyobraźni i wpędzającą ich mózgi w stan wegetatywny, ale o bezbrzeżne znudzenie – zbawienny moment, kiedy przestaje ci zależeć na sprawach niewartych twojego czasu i emocji. Pewnego dnia obudziłem się ze świadomością, że nie zależy mi już na cierpieniu, tak samo jak nie zależy mi na miłości, do tego stopnia, że czuję w ustach kwaśny smak refluksu, gdy wypowiadam to splugawione do imentu słowo.

Ty też uwolnisz się kiedyś od tego, co w tym momencie gna cię przed siebie w samobójczym amoku, biedny kretynie. Wyzwolisz się z tego zakichanego freudowskiego popędu ku śmierci.

[…]

Wróćmy więc do mnie. Otóż już na samym początku dorastania zrezygnowałem z narkomanii, bo od dzieciństwa byłem nieufny wobec specyfików zmieniających stan świadomości. Dlatego nigdy nie dałem się namówić na trawkę, haszysz ani grzybki, choć moi koledzy wciągali aż do podbrzusza i tam trzymali niemal do uduszenia się dym z samosiejek zbieranych przy torach kolejowych, a później sami usiłowali uprawiać marihuanę w doniczkach. A kiedy udało im się zdobyć prawdziwy haszysz, co nie było proste, bo pamiętaj, że żyliśmy w Polsce, a nie w Holandii, mieszali go z tytoniem i palili jak papierosy. Wyprawiali się też do lasu, by zbierać psie grzybki, suszyli je i podjadali jak chipsy albo nawet warzyli z nich napary, a najwięksi kretyni próbowali wilczych jagód, wypowiadając z masochistycznym namaszczeniem słowo „belladonna”, niczym imię mrocznej księżniczki, której chcieli oddać serce, podczas gdy oddawali umysł, zapominając, że w pierwszym członie łacińskiej nazwy tej rośliny zakodowane jest słowo „Atropos”, imię Mojry przecinającej nić życia. Było to oczywiście już po czasach, gdy kompot, mleko makowe i makiwara przetrzebiły społeczność infantylnych hipisów, ogłupiałych od ćpania i czytania bredni Leary’ego oraz wierszy bitników, a butapren zdemolował mózgi i wątroby dzieciaków z rozpadających się kamienic i bloków z wielkiej płyty. A gdy w masowy obieg weszły kokaina, amfetamina, kryształy, kwasy, ecstasy – całe to laboratorium chemiczne do usług wielkomiejskiej klasy średniej, ale także dresiarzy, kiboli, artystów, sportowców i dziennikarzy – ja byłem już głęboko uzależniony fizycznie i psychicznie od mojej żony, co niszczyło mi mózg i ciało skuteczniej i szybciej niż towar rozprowadzany przez dilerów.

Mój proces samozabijania się trwał w najlepsze, więc wpadanie w narkomanię byłoby wyłącznie zbędną ekstrawagancją. Gdy całe miasto od piątku do niedzieli ćpało w amoku, ja mordowałem swe szare komórki, usiłując ogarnąć relację z Elwirą i desperacko ratując nasz związek, od pierwszego dnia skazany na poniżającą klęskę. Później z kolei odmówiłem sobie rozkoszy systematycznego zapijania się na śmierć, choć alkohol był dostępny wszędzie i o każdej porze. Nagle stacje benzynowe zamieniły się w świetnie zaopatrzone sklepy monopolowe, gdzie przy okazji sprzedawano drobne akcesoria do samochodów, płyn do spryskiwaczy oraz papierosy i słodycze. Większym wysiłkiem było nie kupić alkoholu niż go kupić. Alkohol, od najgorszego piwa po porządne whisky, był w każdym sklepie, prócz warzywniaka i piekarni, z tym że liczba sklepów z alkoholem przewyższała kilkukrotnie liczbę tych z pieczywem i owocami, warzywami, serami, wędlinami, o sklepach rybnych nie wspominając. Na sto sklepów z wódką przy­pada w tym mieście jeden sklep z rybami, dwa sklepy z produktami dla zwierząt i może nawet trzy księgarnie, choć tu zapewne przesadzam.

W tamtych latach wszyscy pili wszystko: od cienkiego piwa przez nędzne wina, podrabiane szampany, słodkie likiery, ohydne wódki, podłe brandy, po byle jakie whisky. Co najmniej połowa mojego życia upłynęła wśród ludzi, których picie przeszło ze wstępnej fazy ostentacyjnego hedonizmu w etap fizjologicznej, naturalnej jak jedzenie i wydalanie konieczności. Pili non stop, co nie znaczy, że wciąż byli pijani, byli raczej „troszkę wypici”, „lekko zrobieni”. Nie stali się degeneratami, rzadko lądowali w żłobkach, na detoksach i odwykach, nie był to także czas zapisywania się na psychoterapię. Boże uchowaj! Zostać przyłapanym na uczęszczaniu na psychoterapię oznaczało wówczas większą kompromitację niż zostać przyłapanym z czyimś fiutem w ustach, nawet jeśli się było mężczyzną. Najzwyczajniej odżywiali się alkoholem, na śniadanie wypijali prostujące piwa, na obiad wysączali szybko małe buteleczki wina, wieczorem robili sobie doustną lewatywę z wódki i whisky. Wypełniali brzuchy pustymi kaloriami, puchli, nabrzmiewali, pocili się, w ich szklistych oczach pojawiały się bezdenna pustka i przebłyski panicznego strachu przed nieuchronnością otchłani, ale byli w stanie funkcjonować. Do czasu oczywiście, a z czasem ja zacząłem tracić ich z oczu. Płynęli powoli, leniwie, lecz nieodwołalnie ku temu miejscu, gdzie nurt nagle przyspiesza, wpada na próg skalny i wali się wodospadem w czeluść. Spodziewałem się, że niedługo zacznę chadzać na ich przedwczesne pochówki, ale jak dotąd tylko dwóch znajomych zapiło się na śmierć, w dodatku raczej dalszych, a reszta, ku mojemu, a może także ich zdziwieniu, wciąż żyje.

Ja zaś, jeśli chcesz wiedzieć, po kilku mało udanych próbach upicia się na wesoło zrezygnowałem z alkoholizmu. Alkohol w moim przypadku ujawniał się bowiem zawsze jako silny depresant i nawet po kieliszku wina zaczynało mi się robić niewymownie smutno, a przyszłość widziałem wyłącznie jako skromny kondukt pogrzebowy z moją tanią trumną, przedzierający się przez ulewny deszcz i grzęznący w listopadowym błocie.

[…]

Kiedyś opowiem ci o moim dzieciństwie, nie było takie beztroskie jak twoje. Choć nie powinienem narzekać, wstyd byłoby się skarżyć, podczas gdy miliony dzieciaków wychowały się albo w patologiach, albo w lodowatej niemiłości rodziców toczących ze sobą wojnę trzydziestoletnią i teraz wydają niebotyczne pieniądze na terapeutów, oby ich piekło pochłonęło.

Wracajmy do domu, już się wysikałeś, a kupę robiłeś poprzednim razem, więc chodź, do cholery, nieszczęsny wariacie. Wyjdziemy jeszcze później, a teraz trzeba odpocząć, zrobić herbatę i wziąć tabletkę albo lepiej dwie.

Ty masz swoje gryzaki, smaczki i żwacze, a ja mam swoje relanium i hydroksyzynę, więc nie oceniaj mnie tak łatwo. Obecne czasy zostaną zapamiętane jako epoka ludzi nieustannie się obrażających, wypełnionych pretensjami i żądaniami, a jednocześnie oceniających innych według swoich wyśrubowanych standardów, których sami nie są w stanie albo nie mają wcale ochoty spełnić.

Ciekawe, że zacząłem objadać się relanium i hydroksyzyną dopiero po rozwodzie, gdy uwolniłem się od Elwiry, kobiety, której największą ambicją było rozwibrować mnie do stanu rozhisteryzowanego licealisty, w co wkładała mnóstwo wysiłku i pomysłowości. Teraz ty też wiesz, co to znaczy zostać rozwibrowanym emocjonalnie i znajdować się na granicy klinicznego obłędu, gdy ślepniesz na rzeczywistość, głuchniesz na racjonalne argumenty i tracisz węch na manipulacje. Biegniesz przed siebie z szaleństwem w oczach, a przed tobą fatamorgana rozkoszy, choć tak naprawdę to tylko bezkresna pustynia samotności, na której każda oaza okazuje się złudzeniem przegrzanego mózgu.

Fragmenty nowej powieści Krzysztofa Vargi zatytułowanej „Śmiejący się pies”, która ukazuje się w Wydawnictwie Czarne

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version