Wszystko pamiętam. Tu był skład odzieżowy, tu rzeźnik, a tu fryzjer – mówi Majer Kirszenblat. Za chwilę na jego obrazie zmartwychwstanie wspomnienie świata, który na zawsze zniknął
Muszę iść, mam dużo roboty. Muszę malować” – rzuca pospiesznie do kamery zażywny mężczyzna w okularach i z siwym wąsem. Mówi po polsku, choć przed chwilą wszedł do domku, który kojarzy się raczej z amerykańskimi przedmieściami. Jesteśmy w Kanadzie na przełomie wieków, a osiemdziesięcioparoletni Majer Kirszenblat spieszy się do swojej pracowni, gdzie ma rozstawione sztalugi i ożywia obrazy sprzed wojny. Na płótnie widać już kolorową perspektywę rynku w miasteczku. Brakuje tylko opisów na sklepowych szyldach. „Wszystko pamiętam. Tu był skład odzieżowy, tu rzeźnik, a tu fryzjer” – Kirszenblat wskazuje kolejne witryny. Za chwilę spod jego pędzla zmartwychwstanie kolejne wspomnienie świata, który na zawsze zniknął.
Film i obrazy Majera Kirszenblata można było do połowy grudnia oglądać na wystawie „(po)ŻYDOWSKIE” w warszawskim Muzeum POLIN. Kuratorki wystawy, dr Justyna Koszarska-Szulc i dr Natalia Romik, zrobiły wiele, byśmy mogli dosłownie dotknąć wspomnień z przedwojennego sztetlu Apt, czyli dzisiejszego Opatowa. Gabloty z pamiątkami po żydowskich mieszkańcach Opatowa wykonano z drewna z rozebranej niedawno starej szkoły. Za szkłem widać talerze, patery, zamek do drzwi czy tabliczkę reklamową mydła Słoń, produkowanego przez lokalnego przedsiębiorcę Lejzora Mandelbauma. Po opatowskim kirkucie z XVII w. zostały park i kilka macew. Po synagodze nie ma śladu. Ale można je zobaczyć w żywych chagallowskich kolorach na obrazach Kirszenblata, gdzie roi się od duchów sprzed lat: Żydów w bożnicy, pielgrzymów na grób cadyka, handlarzy w dzień targowy, a nawet cyrkowców, którzy raz w roku przyjeżdżali do miasta.
Nie byłoby tych obrazów, gdyby nie upór córki Majera, Barbary Kirszenblat-Gimblett. „Kiedy wspominał, mówił obrazami. U nas nikt w rodzinie nie maluje, ale w końcu namówiłam ojca na kurs”. To dzięki temu po latach ożył przedwojenny sztetl Apt taki, jakim zapamiętał go mały Majer, nim wyemigrował z rodziną do Kanady. Na obrazach widzimy też jego samego, jako chłopca w szkolnym niebieskim mundurku i czapce. Oczami małego Majera zaglądamy do nielegalnej jatki, pod spódnicę Jadźki, jednej z dwóch opatowskich prostytutek, czy do mykwy – żydowskiej łaźni, na terenie której dziś mieści się spółdzielnia spożywcza produkująca słynne opatowskie krówki.
Każdemu obrazowi towarzyszy anegdota. „Chłopiec w białej piżamie” opowiada historię opatowskiego szewca Chiela. Chiel miał siedem córek i ani jednego syna, bo ci umierali w dzieciństwie. Miejscowy rabin doradził mu: kiedy twoja żona znów urodzi ci syna, ubierz go w białą szatę, a w ten sposób oszukasz Anioła Śmierci.
Żydzi chowają zmarłych w białym całunie, więc Anioł, widząc chłopca odzianego na biało, pomyśli, że dziecko już nie żyje, i da mu spokój. Chiel posłuchał rebego. „Kiedy wyjeżdżałem z Opatowa w 1934 r., [syn szewca] miał osiem lat – wspomina Kirszenblat. – Na biało ubrany był również w 1942 r., kiedy opatowskich Żydów wywożono do Treblinki”.