Niechciane ciąże, upijanie się, molestowanie, wypadki po alkoholu albo narkotykach i nadużycia. Dlaczego tak wiele osób traci głowę na wyjazdach integracyjnych, które mają scalać pracowników, ale kończą się nieraz dramatycznie?
– Pojechaliśmy z naszą firmą IT, ponad 80 osób, do Mikołajek. Mieliśmy trudny, ale bardzo udany finansowo rok, szefostwo nie skąpiło atrakcji. Było chodzenie po linie, był zorbing, była nauka salsy, były turniej tenisa. I było chlanie, bo trudno to nazwać zwykłym piciem. Świetne alkohole, pyszne jedzenie. Większość z nas dała czadu – relacjonuje Bartosz (37 l.).
– W pokoju zakwaterowano mnie z Dawidem (imię zmienione), kolegą z innego działu. Ledwo się znaliśmy. Pierwszej nocy go nie było, wylądował u kogoś w łóżku. Wyspałem się, a kaca zapiliśmy z kolegami whisky do śniadania. Kolejnej nocy padłem w ubraniu ze zmęczenia. Obudził mnie hałas: ktoś obok mnie uprawiał głośno seks. Zobaczyłem Dawida z naszą koleżanką, nazwijmy ją Anetą. „Masz gumki?”, zapytała go w którymś momencie. „Nie mam, pieprzyć to”, odpowiedział i roześmiali się. Udawałem, że śpię, ale zdziwiłem się. Wiedziałem, że Aneta bierze za dwa tygodnie ślub. Byłem zaproszony na wesele. W końcu zasnąłem, a kiedy się obudziłem, nie zobaczyłem nikogo. Spotkałem w jadalni Anetę: zachowywała się jak gdyby nigdy nic. Bartosz już flirtował z inną koleżanką. Dwa tygodnie potem bawiłem się na weselu Anety. Cztery miesiące potem zniknęła z pracy. Ktoś powiedział, że jest w ciąży. Aneta nie wróciła już do firmy. Razem z mężem wychowują synka.
O własnych siłach
Każdego roku w Polsce odbywają się tysiące wyjazdów integracyjnych. Te największe planowane są nawet rok wcześniej. Kiedyś wystarczyło zabrać pracowników do hotelu, zapewnić alkohol, tańce z DJ-em i grilla, a teraz im lepsza i bardziej wyspecjalizowana oferta, tym lepiej. Firmy z największym budżetem stać na to, aby wynająć trenerów z „Tańca z gwiazdami”, zorganizować koncert Maryli Rodowicz, a nawet warsztaty kulinarne z influencerami. Fotobudki, nielimitowany dostęp do alkoholu to oblig. I tutaj zaczyna się wątek, o którym wiele osób woli milczeć.
„To, co dzieje się na wyjazdach integracyjnych, zostaje na wyjazdach integracyjnych”? Nie zawsze. Czasem wydarzenia w postaci niezaplanowanych ciąż, wypadków po pijaku czy po narkotykach (w tym śmiertelnych!), a także bójek, awantur i szantaży odciskają piętno nie tylko na losach firmy, ale i pracowników oraz ich rodzin.
Kiedy napisałam na Instagramie, że poszukuję osób, które podzielą się doświadczeniami z „mocnych” wyjazdów integracyjnych, zostałam zasypana wiadomościami i nagraniami. Chętnie dzielono się mrocznymi historiami, a wszyscy prosili lub żądali anonimowości. Szokujące są nie tylko relacje uczestników, ale i osób „z drugiej strony lustra”, organizatorów.
W ten sposób dowiedziałam się o słynnym Centrum Konferencyjno-Szkoleniowym O. (hotel, trzy restauracje, korty, własna plaża), gdzie jest na tyle skomplikowany układ korytarzy, że nierzadko goście śpią, gdzie popadnie. Na podłodze, na sofie, w holu itd. To osoby, które nie mają szans dotrzeć o własnych siłach do pokojów. Najczęściej pijane lub naćpane.
Szefowa działu housekeeping, tj. ekipy sprzątającej w jednym z hoteli na Śląsku, żaliła mi się: – Mamy po tych firmach tyle sprzątania, że głowa mała. Wymiociny w pokojach po wyjazdach integracyjnych to norma. Zdarzają się obsikane lub zakrwawione pościele, zasłony, wykładziny. Raz pracownice musiały uprzątnąć ludzkie fekalia z podłogi. W tym pokoju znalazły też kilka zużytych prezerwatyw, nawet niewyrzuconych do kosza. Najgorsze są pobyty dużych firm, bo ludzie myślą, że są anonimowi, jeśli bukują kilkadziesiąt pokojów – dodaje.
Słyszę, że normą po „ostrych wyjazdach” jest czat, na którym pracownicy piszą: „Zgubiłem pasek od spodni”, „Czy ktoś widział moją obrączkę? Wewnątrz grawerka z imieniem żony!”, „Kochani, kto ma moje okulary?”.
Narzędzie szantażu
Maria, 30-latka pracująca jako fotografka dla firmy eventowej, organizującej kilkadziesiąt wyjazdów integracyjnych w roku, mówi, że jedynym plusem tej pracy są zarobki. – Najczęściej firmy zamawiają dokumentację fotograficzną, dzięki której mają piękną pamiątkę. Zdjęcia z imprez integracyjnych bywają jednak brutalnym narzędziem w rękach pracodawcy. Są na nich uwiecznione sytuacje i czyny, które wszyscy woleliby zachować w sekrecie. Niedawno zadzwoniła do mnie szefowa korporacji i zażądała, abym przekazała jej całą dokumentację fotograficzną z eventu, gdzie wielu pracowników „popłynęło”. Oczywiście, nie podała powodu, ale ja widziałam, jak o drugiej w nocy managerka uprawiała z kimś seks oralny pod stołem. Odpowiedziałam klientce, zgodnie z prawdą, że pełnej dokumentacji nie dostaje nawet mój szef. Pracuję zgodnie z etyką i przekazuję tylko zweryfikowane zdjęcia, na których nie ma dwuznacznych sytuacji. Pozostałe usuwam. W ten sposób unikamy przykrych konsekwencji i zwolnień dyscyplinarnych. Szefowa korporacji była wściekła, że nie przekazałam jej całego pliku zdjęć i powiedziała, że nigdy więcej nie skorzysta z usług naszej firmy. A mnie uświadomiła, jak potężnym narzędziem mogą być zdjęcia – podsumowuje Maria.
Julia i Sebastian pracują w hotelu w centrum Polski, w którym często goszczą firmy. Widzieli, jak mówią, niejedno. Mają po trzydzieści kilka lat. Zapewniają, że są profesjonalni, ubrani zgodnie z dress codem; starają się być niewidoczni, reagując tylko w nagłej potrzebie. Jednak i ona, i on regularnie są zaczepiani lub molestowani przez pracowników firm.
– Raz pewien namolny, sześćdziesięcioletni otyły prezes firmy mięsnej ubzdurał sobie, że przypominam mu jego pierwszą dziewczynę. Zaczęło się od niewinnych żartów, ale po kilku godzinach podszedł do mnie od tyłu. Choć ledwo stał na nogach, chwycił mnie za piersi, nie chciał puścić. Moi koledzy z zespołu natychmiast zareagowali. Nikt nie wezwał policji, w obawie o to, aby nie stracić klienta, który dwa razy w roku zostawia jednorazowo 80-90 tysięcy złotych – opisuje gorzko Julia. Sebastian wiele razy, szczególnie kiedy przyjeżdżały damskie zespoły, był nagabywany przez podpite kobiety. Mówi, że kiedy odmawiał im pójścia do pokoju, stawały się agresywne albo płakały, że nikt ich nie chce.
To nie zdrada
Co się takiego dzieje, że wiele osób dostaje tzw. małpiego rozumu na wyjazdach integracyjnych? Puszczają im hamulce, wprowadzają sformułowania typu: „100 km od domu to nie zdrada” i stosują używki, od których na co dzień stronią?
– Sama korporacja jest przecież specyficznym tworem – komentuje psycholożka i psychoterapeutka Paulina Bernatek-Ogrodnik z „Self Studio”. – W większości firm brakuje przestrzeni na to, aby pracownicy mogli wyrażać swoje emocje czy, co gorsza, okazywali jakiekolwiek słabości. Są to często obszary pogoni za sukcesem, za wynikami. Obowiązują deadline’y, pilne terminy, duże projekty. I są ludzie, którzy bywają ostrzy, wymagający, niemili. Ale pracownicy zwykle nie bardzo mogą o tym komukolwiek powiedzieć, a już na pewno nie szefom. Lubię używać takiego porównania, że z emocjami jest jak z szybkowarem. Jeśli się nie zluzuje korka i nie upuści pary, on eksploduje. Dlatego tak istotne jest zarządzanie emocjami, aby je nazywać i zdrowo wyrażać. Natomiast w korporacji brakuje często na to przestrzeni. Obowiązuje tempo i presja czasu: jedno spotkanie za drugim, zoom’y, zebrania. A jeśli pracujesz w sprzedaży, to aby zdążyć z wynikiem, koniec miesiąca zaczyna się w jego połowie – opisuje.
Jej zdaniem wyjazdy integracyjne są przestrzenią, w której wiele osób odreagowuje napięcie, zduszone emocje. – Dochodzi do rozładowania emocji, głównie pod wpływem alkoholu czy używek.
Wiele osób, które żałują swoich czynów lub słów, opowiada po czasie, że nie mają pojęcia, jak do tego doszło. Przecież starali się pilnować, wiedzieli, że upijanie się wśród ludzi z firmy i z szefami jest więcej niż ryzykowne.
– Na imprezach integracyjnych pracownicy wzajemnie się nakręcają, prowokują. Służą temu różne hasła, zachęty w stylu: „Kto się z nami nie napije, ten donosi!” czy wspomniane: „Przecież 80 km od domu to nie zdrada!”. Przy czym te rzędy wielkości bywają różne, dla kogoś to 100 km, dla innego 500, natomiast z konsekwencjami działań dana osoba mierzy się już sama – dodaje Paulina Bernatek-Ogrodnik.
Nic nie pamiętam
To dlatego Jacek uważa swoje zachowanie podczas wyjazdu integracyjnego do Zakopanego (tuż przed pandemią) za największą zawodową porażkę. Był wtedy nowy na wysokim stanowisku (w zarządzie!), chciał udowodnić wszystkim (i sobie), że jest cool, że ma mocną głowę, że potrafi i ciężko pracować, i ostro imprezować. Taki styl obowiązywał, jak twierdzi, w siedzibie firmy N. Wszyscy „cisnęli na sukces”, „szli na rekord, na wynik”, nikt nie przynudzał o work-life balance. Modne było zostawanie w pracy po godzinach, przychodzenie do biura w weekendy, pisanie na firmowym czacie po godz. 22.
Kiedy przytrafił się wyjazd do Zakopca, pierwszy taki w jego karierze jako osoby z zarządu, Jacek postanowił być leaderem przez całą dobę. Psie zaprzęgi z ratownikami TOPR? Proszę bardzo. Szkolenie antylawinowe? Już, lecę! Służbowa kolacja, a potem wyjście do dyskoteki w 10-osobowym gronie? Ależ proszę. Piersiówkę miał ze sobą od rana, popijał wódeczkę na zmianę z herbatą z rumem. Wygrywał aktywności, dostawał aplauz od pracowników, prezeska wszystko widziała. Sukces! Przespał się, zjadł, był pewien, że pociągnie do kolejnego poranka. Kolację jeszcze pamięta, ale tańce przy Krupówkach już słabo. Podobno stawiał wszystkim. Zajrzał później na konto, zeszło 6 tys. zł z prywatnego rachunku. Dalej już naprawdę nie pamiętał nic.
Ale koledzy udokumentowali wszystko. Jak się obudził po południu (zaspał na lunch w góralskiej chacie), zajrzał na firmowy czat. Ludzie z zarządu wysłali ponad setkę zdjęć, na których Jacek biega nago po korytarzu hotelowym, a potem… nosi damskie ubrania koleżanek: bluzkę, a nawet stanik zawieszony na szyi. Żarty na jego temat nie cichły w firmie przez wiele tygodni, część zdjęć „magicznie” wyciekło. Zobaczyli je chyba wszyscy pracownicy. Jacek bał się, że wieści dotrą do żony i dzieci, więc podjął decyzję o odejściu z firmy. Nigdy więcej nie udało mu się być w zarządzie. Twierdzi, że „na integracji stracił dobre imię, stanowisko i sporo pieniędzy”.
Co więc zrobić, żeby nie ulegać sytuacjom, których potem możemy żałować? Lub żeby nie stała się nikomu krzywda?
– Przede wszystkim odpowiedzmy sobie na pytanie, co jest dla mnie ważne, jakie są moje wartości? Bo jeżeli np. wierność, to staram się nie prowokować sytuacji, w których byłoby ryzyko zdrady. Ja często pracuję w gabinecie z osobami na wysokich stanowiskach, które mają niezdrową relację z alkoholem – relacjonuje Paulina Bernatek-Ogrodnik. – Proszą mnie także o przygotowanie ich do wyjazdów integracyjnych. Przerabiamy więc to, dlaczego dana osoba od pewnego czasu nie chce pić alkoholu, co to dla niej oznacza. Czy rzeczywiście procenty, czy narkotyki warunkują dobrą zabawę. Przerabiamy też to, „jak widzą mnie inni po alkoholu”. Zazwyczaj „mnie się wydaje, że jestem wtedy superfajna, zabawna, wesoła, elokwentna”, a w rzeczywistości bywam irytująca, nieśmieszna, żenująca, agresywna… W gabinecie przygotowujemy się na to, co i jak odpowiedzieć, gdy ktoś będzie naciskał, żeby się napić albo coś wziąć. Obmyślamy działania prewencyjne; mogę mieć moment słabości, wyjść z imprezy na zewnątrz, pooddychać, przypomnieć sobie, dlaczego nie piję. Jeśli kontrolujemy swoje działania, następnego dnia nie czujemy wstydu, zażenowania, przerażenia – twierdzi psychoterapeutka.
Etykieta fajności czy śmierć
Paulina Bernatek-Ogrodnik obserwuje powszechny mechanizm, polegający na idealizowaniu integracyjnych wyjazdów. Obowiązuje narracja, że wspólne wyjścia, wyjazdy, upijanie się, robienie różnych „niegrzecznych” rzeczy jest cool, jest fajne i pożądane. W tym takie atrakcje jak przypadkowy seks, wspólne wyjście do agencji towarzyskiej czy do klubu go-go (tak, tak to sekretny obyczaj paru znanych firm).
– Z jednej strony obowiązuje rytuał wspólnego wyjścia do domu publicznego, a z drugiej szukanie potem w panice punktu z testami na choroby weneryczne – kwituje psycholożka. I zadaje ważne pytanie: czemu nadajemy temu wydarzeniu etykietę fajności?
– W terapii uczymy się nazywać rzeczy po imieniu. Dopóki bowiem nazywamy symboliczną „kupę” kwiatkiem, jesteśmy w stanie z tym obcować, mimo poczucia dyskomfortu – opowiada. Nazwanie rzeczy po imieniu pozwala podejmować świadomie decyzje. Czy ja w to wchodzę, czy ja w to nie wchodzę? Wracając do integracji: to zawsze własna decyzja, czy i jak dalece ja sobie pozwalam „odpiąć wrotki”. W korporacjach powoli pojawiają się nowe pomysły na wspólne zabawy i integrację. Bez używek. Wyścigi gokartowe, kuligi, wyjazdy na jogę itd.
Ale wciąż sporo firm integrację łączy z ostrą zabawą i np. korzystaniem z usług seksualnych. „Kto się nie upije, ten z policji?”. Anonimowo pewna osoba opowiedziała mi o dramatycznej w skutkach integracji międzynarodowej firmy (związanej z technologią), z siedzibą w Warszawie. Podczas takiego wyjazdu jeden pracownik zmarł. Upił się do nieprzytomności, a potem udławił się własnymi wymiocinami. Sprawę zatuszowano.
Kto odpowiada za imprezowiczów na wyjazdach? – Przy ustaleniu odpowiedzialności pracodawcy za wypadek przy pracy kluczowe jest to, czy takie zdarzenie ma związek z pracą. Pracodawca odpowiada za bezpieczeństwo zarówno podczas szkolenia, jak i za część rekreacyjną wyjazdu integracyjnego – wyjaśnia dr Monika Wieczorek, radczyni prawna, specjalizująca się w prawie pracy. – Ale kiedy pracownik doprowadzi do wypadku swoim zachowaniem, np. będąc pod wpływem alkoholu lub narkotyków, wówczas pracodawca odpowiedzialności za wypadek nie poniesie.