Wyobraźmy sobie, że nastolatek ma z czymś trudność, która go przerasta, a tu przychodzi rodzic i z rękawa wyjmuje dziesięć rozwiązań i odpowiedzi. To może go wkurzyć, bo obnaża jego niemoc. Jestem za tym, żeby zostawiać nastolatkowi jak najwięcej samodzielności, jednak przy jednoczesnym założeniu, że ponosi konsekwencje swojego postępowania – mówi pedagog, psycholog, interwent kryzysowy Tomasz Bilicki.

Tomasz Bilicki: Wiek adolescencji to czas, w którym młody człowiek musi zrealizować bardzo ważne cele rozwojowe. Żeby ten proces przebiegał prawidłowo, taka osoba musi mieć szansę odepchnąć rodziców od siebie, wyodrębnić się, zbudować własną tożsamość, mieć własne opinie, nauczyć się podejmować własne decyzje. Nawet jeśli to nauka na własnych błędach. Dlatego nieustanne trzymanie pod kloszem, obserwacja, a tym bardziej kontrola nie są wskazane. To normalne, że nastolatek ma swoje sekrety, nie wszystko mówi swoim rodzicom czy zamyka drzwi do pokoju i nie pozwala wchodzić do siebie bez pukania. Bardzo wiele z tych rzeczy, które niepokoją rodziców, jest absolutnie naturalnych i potrzebnych w tym wieku rozwojowym, żebyśmy potem młodych dorosłych puścili w świat jako niezależnych i samodzielnych.

– Kiedy widzimy, że nastolatek się nie autonomizuje, cały czas chce spędzać z nami, nie umie samodzielnie podejmować decyzji, jest niezaradny, we wszystkim prosi nas o wsparcie, nie buduje siatki znajomych, nie umie szukać bliskości i pomocy nigdzie poza nami – taka sytuacja powinna nas niepokoić. Za blisko też jest wtedy, kiedy bliskość z rodzicem czy rodzicami sprawia, że cały system jest odgrodzony murem od reszty świata, czyli zamknięty na wszystko to, co na zewnątrz. „Jesteśmy silną, idealną, kochającą się rodziną. Jesteśmy najlepsi i nic nikomu do tego. Niech inni sobie żyją swoim życiem, a my tu w czterech ścianach jesteśmy najszczęśliwsi, wspieramy się i się kochamy jak nikt”.

Jeśli ktoś używa określenia „silna rodzina”, to mnie to niepokoi, bo ja to widzę dwuznacznie. Jesteśmy stworzeni do tego, żeby utrzymywać relacje z grupą stu kilkudziesięciu osób. Każdy z nas jest do tego predestynowany, bo takie były mniej więcej wielkości plemion pierwotnych. Uczymy się przez kontakt z innymi ludźmi. Do tego potrzebujemy różnych więzi i relacji. Wyizolowanie nie jest bardzo zdrowe.

– Wiem, że to rada dla ludzi o mocnych nerwach, ale co do zasady jestem za tym, żeby zostawiać nastolatkowi jak najwięcej samodzielności, jednak przy jednoczesnym założeniu, że ponosi konsekwencje swojego postępowania. Oczywiście, jeżeli nasz nastolatek nie wstaje z łóżka, gra po kilkanaście godzin w gry, pije albo nie chodzi do szkoły, sprawa jest prosta.

– To sytuacja, która z moich obserwacji najczęściej dotyczy matek i dorastających synów, ale oczywiście nie tylko. Taki rodzic żyje w przekonaniu, że to dziecko go potrzebuje, a ich silna więź i bliskość są wyrazem wyjątkowej miłości. Ja bym jednak powiedział, że takie niepozwalanie dziecku na dorastanie wynika raczej z neurotycznej potrzeby kontroli i z lęku rodzica. Nadmierna opiekuńczość, wyręczanie nastolatka we wszystkim, ciągłe spędzanie czasu razem tak naprawdę zabierają dziecku coś, czego ono bardzo potrzebuje – samodzielność.

Bardzo często takie osoby mają w późniejszym życiu gigantyczne problemy z samooceną, ponieważ jednym z filarów tworzenia się niskiej samooceny jest brak poczucia sprawczości. Znam dobrze te historie z gabinetu. Przychodzą do mnie rodzice młodego dorosłego i zaczynają opowieść: „Przez 20 lat naszego życia było super. Piliśmy kakao, przytulaliśmy się, spaliśmy razem, mieliśmy wspólne pasje, a teraz mój syn siedzi na strychu, nigdzie nie jest w stanie wyjść, nie ma energii. Chyba jest ciężko chory na jakąś chorobę psychiczną, bo nie potrafi zupełnie funkcjonować”. I ta opowieść zaczyna się właśnie najczęściej od tego, że przez 20 lat wszystko było w jak najlepszym porządku.

– Zacznę od końca. Mimo że partnerzy patchworkowi formalnie najczęściej nie mają władzy rodzicielskiej nad pasierbicą czy pasierbem, to jeśli mieszkają w jednym domu, siłą rzeczy stanowią rodzinę. Dlatego zupełnie naturalne jest, że te osoby biorą pełnoprawny udział w życiu rodzinnym. Jeśli tak się nie dzieje, moim zdaniem taki układ nie ma przyszłości i skazany jest na porażkę. Każdy ma swoje potrzeby i oczekiwania. Nie da się żyć obok siebie, a nie ze sobą. Dlatego w takiej nowej rodzinie ważne jest ustalenie zasad wspólnego funkcjonowania. To nie zawsze jest proste, ale można to potraktować jak szansę, ponieważ nowa osoba może zobaczyć coś, czego z bliska, jako rodzice, nie widzimy.

– Każdy chce być jak najlepszym rodzicem. Dlatego nawet jeśli uwagę zwracamy w dobrej wierze, możemy zupełnie nieświadomie dotknąć miejsca, które obudzi czyjegoś demona. Eskalowanie konfliktu do niczego dobrego nie doprowadzi, dlatego sugeruję, żeby zamiast buntować się przeciwko czyjejś złości czy oporowi albo udowadniać swoje racje, zachować stoicki spokój. Być asertywnym, jednoznacznym, stawiającym granice, ale co najważniejsze – empatyzującym. Empatia to słowo klucz. I najlepiej jest rozmawiać na detektywa Columbo.

– Detektyw Columbo już w piątej minucie każdego odcinka serialu wie, kto zabił, ale kolejne 30 minut zadaje pytania. Niektóre z tych pytań mogą się nam wydawać głupie i infantylne, ale właśnie poprzez ich zadawanie najłatwiej jest pomóc drugiej osobie. Bo kiedy je zadajemy, dajemy jej sprawczość, zamiast mówić, jak ma żyć i wychowywać dzieci. Ta technika sprawia, że odpowiedzi zostają przez nią uznane nie tylko za wiarygodne, ale co ważniejsze – możliwe do przyjęcia, bo są jej, a nie nasze.

Przy okazji to też świetna metoda komunikowania się z nastolatkiem. Wyobraźmy sobie, że ktoś ma z czymś trudność, która go kompletnie przerasta, a tu przychodzi rodzic lub partner i z rękawa wyjmuje dziesięć rozwiązań i odpowiedzi. To może wkurzyć, bo obnaża naszą niemoc, prawda?

– Istnieje duże prawdopodobieństwo, że uwagi, które irytują nas najbardziej, dotyczą jakiegoś nieuświadomionego, wypartego fragmentu nas. Oczywiście na poziomie świadomym wychowujemy nasze dzieci najlepiej, jak umiemy, nie powielamy błędów naszych rodziców, nie kopiujemy ich zachowań itp. Natomiast wiadomo też, że przekazujemy im wiele rzeczy zupełnie nieświadomie, i to tych, których najbardziej przekazać nie chcemy. I niestety, to te nieświadome mechanizmy są najsilniejsze. Tak do końca przecież nie wiemy, dlaczego się zachowujemy tak, jak się zachowujemy. Tłumaczy to fakt, że raczej posługujemy się pamięcią epizodyczną, a nie pamięcią proceduralną, która jest pamięcią niejawną, niedeklaratywną.

– Kiedy nastolatek mówi: „Nie chodzę do szkoły, bo nauczyciele są głupi”, to nie jest to autentyczny powód, tylko próba znalezienia jakiegoś społecznego wyjaśnienia na nieuświadomione zachowanie. Osoby, które były na psychoterapii, czasami mają więcej uświadomionych konstruktów i widzą więcej. Wiedzą, co z czego wynika, wiedzą, jaka jest koherencja pomiędzy jakimś konstruktem, który został odkryty, sposobem zachowania a postawą, która za tym stoi. Na przykład kobieta może mieć taką prawdę emocjonalną, że kiedy ktoś zwraca jej uwagę, że jej dziecko jest niegrzeczne, to znaczy tyle, że jest złą matką. A skoro jest złą matką, to znaczy, że jej ojciec miał rację. I teraz w obliczu tej prawdy musi się przyznać, że przez 30 lat sama siebie oszukiwała. Niestety, nie potrafi tego zrobić, bo rozleciałaby się na tysiąc kawałków. Dlatego w takich sytuacjach pojawiają się: bunt, zaprzeczanie, wyparcie, przeniesienie, których celem jest ochrona przed destabilizacją psychiki. Nie każdy, a już na pewno nie zawsze, jest gotowy na prawdę.

– Można zacząć od przyjęcia do wiadomości, że schematyczne myślenie naprawdę istnieje w naszym życiu i bardzo dużo w tym myśleniu jest odniesień do historii naszego życia. Staram się pokazywać to nastolatkom. Robię to w następujący sposób. Podczas spotkań z nimi daję każdemu kopię tego samego zdjęcia i proszę, żeby przez pięć minut zastanowili się, każdy osobno, co się na nim dzieje. Powiedzmy, że jest to fotografia chłopca zasłaniającego twarz rękami. Pytam: co myśli ta osoba? Co czuje? Kiedy po pięciu minutach wszyscy się schodzą do jednego pomieszczenia, każdy opowiada inną historię. A przecież wszyscy patrzą na to samo zdjęcie. Jedna osoba mówi, że ten chłopiec się boi, druga – że on się bawi w chowanego, trzecia opowiada: no dajcie spokój, przecież on jest w restauracji, ewidentnie to jest impreza rodzinna i on za chwilę dostanie wymarzony prezent swojego życia – psa. A ktoś jeszcze inny mówi: zgadzam się z tobą, to jest impreza rodzinna, ale po prostu on jest zażenowany, bo wujek opowiada trzysetny raz ten sam kawał. I ja często wtedy pytam, co to znaczy, że patrzycie na to samo, a interpretujecie to zupełnie inaczej.

Bardzo często doprowadzamy do konfliktów i nieporozumień w naszych rodzinach w kontekście sytuacyjnym, a nie dlatego, że obiektywnie istnieje jakaś rzeczywistość, np. ktoś chciał nas skrzywdzić. Zrozumienie, że zjawisko atrybucji, jak ją nazywamy w psychologii, istnieje, jest kluczem do rozwiązywania konfliktów i budowania relacji, również z naszymi dziećmi. Nadawanie atrybutów, wartości, przypisywanie intencji ludziom jest zjawiskiem niesamowicie subiektywnym i odnoszącym się w znaczący sposób do historii naszego życia i do naszych dawnych doświadczeń. Zobaczenie tych schematów to szansa na zastanowienie się nad tym, czy one są prawdziwe, czy nam służą, czy służą innym, z czego wynikają, jak się ich nauczyliśmy. To też szansa na zatrzymanie tej spirali i nieprzenoszenie ich na nasze dzieci i ich dzieci.

Szczególnie trudne są tak zwane rdzenne konstrukty osobiste, czyli te, których nauczyliśmy się bardzo dawno i w których zostaliśmy zaklęci przez swoich rodziców. Podam przykład. Jeśli chłopiec w dzieciństwie nauczył się, że mężczyzna musi być głową rodziny, podejmować wszystkie decyzje i zawsze mieć rację, a kobieta i dzieci mają być mu podległe, to w dorosłym życiu będzie niszczyć relacje zarówno z partnerką, jak i z dziećmi, zwłaszcza z tymi w okresie dojrzewania, które są w fazie buntu i potrzebują samostanowienia. Bo nawet jeśli na poziomie świadomym jest orędownikiem partnerstwa i wolności, jego nieuświadomiony umysł mówi mu, że nie może sobie pozwolić na to, żeby ktoś zwracał mu uwagę, bo to znaczy, że nie jest wtedy prawdziwym mężczyzną.

– To mam na koniec dobrą wiadomość. Jeżeli nauczyliśmy się jakichś schematów, to możemy się też nauczyć innych. Nie mówię, że jest to proste, ale jest możliwe. Jeżeli nam na tym zależy, będziemy w stanie prędzej czy później to zrobić. Pamiętajmy też o tym, że istnieje coś takiego jak wzrost pokryzysowy i że każdy kryzys – również rodzinny – może być szansą.

Tomasz Bilicki — pedagog, absolwent wielu szkoleń w zakresie leczenia zaburzeń zdrowia psychicznego. Interwencji kryzysowej uczył się na Florydzie w International Critical Incident Stress Foundation, a egzamin certyfikacyjny zdał na Uniwersytecie Maryland. Ukończył również studia podyplomowe m.in. z psychologii motywacji (Uniwersytet SWPS) i psychotraumatologii (Uniwersytet Gdański). Uczył się także na uniwersytetach: Stanforda, w Utrechcie, Medycznym Harvarda. Pracuje z nastolatkami. Prowadził interwencję kryzysową oraz psychoterapię w Punkcie Interwencji Kryzysowej Fundacji Innopolis, Pracowni Wsparcia Psychologicznego PoMoc, Centrum Medycznym – Szpitalu św. Rodziny, Regionalnym Interwencyjnym Telefonie Zaufania dla Dzieci i Młodzieży. Nauczyciel dyplomowany

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version