Jak wiadomo, nic tak dobrze nie wpływa na promocję dzieła jak śmierć autora. Po ponowną lekturę opasłego tomu „Żywoty świętych poprawione ponownie” Zbigniewa Mikołejki sięgnąłem poruszony jego śmiercią. Profesor wyglądał niezwykle dostojnie, a jego mądrość sugerowała, że był w wieku matuzalemowym. Okazało się jednak, że miał dopiero 72 lata, jak na filozofa zmarł więc bardzo młodo.
Śmierć ta została odnotowana kronikarsko we wszystkich mediach, ale Mikołejko zasłużył na to, by poświęcić mu poważne eseje. Był niewierzącym religioznawcą, religijnym ateistą, tak naprawdę agnostykiem, a wreszcie wnikliwym badaczem szaleństw polskiego katolicyzmu.
Jedną z jego ostatnich publikacji była książka „Między zbawieniem a Smoleńskiem”, której nie przeczytałem wyłącznie ze strachu, bo sam jej tytuł mrozi krew w żyłach. Napisał kilka morderczo bystrych książek, współtworzył rozliczne mądre dzieła zbiorowe. Wydał nawet parę tomików poezji, co mu wybaczamy, bo każdy ma swoje słabości. Dla mnie pozostanie nade wszystko autorem „Żywotów świętych poprawionych”, a jeszcze bardziej „Żywotów świętych poprawionych ponownie”.
Pierwsza wersja książki wyszła w 2001 r., druga, rozszerzona i jeszcze bardziej odjechana, w 2017. W końcu od premiery pierwszej wersji przybyło nam kilku świętych, z Janem Paweł II na czele. I jest to opowieść o naszych świętych narodowych, od św. Wojciecha do Karola Wojtyły, który ostatnimi laty ździebko ze swej świętości stracił. Co nie zmienia faktu, że nadal jest w kanonie Kościoła katolickiego, bo nie praktykuje się formalnego odbierania nimbu świętości. Można jedynie świętego wykreślić z kalendarza liturgicznego, jeśli uzna się, że np. w ogóle nie istniał, a tym bardziej nie czynił cudów, bo jest postacią z legend. Straszliwą konsekwencją Soboru Watykańskiego II było wykreślenie prawie setki świętych z kalendarza, w tym świętego Krzysztofa, nad czym bardzo ubolewam. Nie przemawia do mnie argument, że Krzysztof był wykwitem wyobraźni, a nie postacią realną. Prędzej uwierzę w inną legendę, że był to mężczyzna niewyobrażalnie wręcz brzydki, dlatego często przedstawiano go z głową psa. Co by nie mówić, najbardziej paskudny pies jest ładniejszy od brzydkiego mężczyzny.
Czytanie „Żywotów świętych poprawionych ponownie” to coś mocniejszego niż oglądanie słynnych horrorów o opętanych zakonnicach czy diabłach przebranych w ornat i ogonem na mszę dzwoniących. Gdyby nasi filmowcy mieli głowy na karku i trochę wyobraźni, to zamiast kręcić drętwe hagiografie, co uprawiali latami, zabraliby się za ekranizowanie życiorysów prawdziwych rockandrollowców polskiego Kościoła.
Powiem w skrócie: historia polskich świętych jest w wielkiej mierze historią szaleństwa, a badaniem ich żywotów powinni zająć się na poważnie psychiatrzy. To, że mieliśmy w naszych dziejach sporo przypadków klinicznego obłędu, który skutkował wyniesieniem zaburzonego nieszczęśnika na ołtarze, to rzecz oczywista.
Owszem, przepustką do świętości jest zazwyczaj czynienie cudów, ale świętym zostawało się także z powodu męczeństwa, praktyk pokutnych oraz umartwiania się. Będąc zagorzałym zwolennikiem (cudzej) ascezy i widowiskowych umartwień, czytałem Mikołejkę właśnie pod tym kątem.
Jadwiga Śląska, grasująca w wieku XIII, zyskała świętość dzięki radykalnemu odcięciu się od wszelkich zabiegów higienicznych: nie myła się wcale i chodziła boso, nawet w zimie. Siostrom z zakonu kazała się batożyć do upadłego, a jej ciało pokryte było niegojącymi się ranami. Boso chodziła też etniczna Węgierka, ale polska święta Kinga, znana też pod imieniem Kunegundy. Ta żyła w cnocie z mężem Bolesławem Wstydliwym, za to obcałowywała namiętnie trędowatych, biczowała się nieustannie, potrafiła zaliczyć 30 mszy świętych na dobę, a gdy ktoś nieopatrznie pochwalił jej urodę, to natychmiast twarz wysmarowywała błotem. Kanonizował ją w 1999 r. Jan Paweł II, który nie znał umiaru w beatyfikowaniu i kanonizowaniu.
Wcześniejszy mistrz umartwień, św. Andrzej Świerad z XI w., był klinicznym świrem. W Wielkim Poście zjadał tylko jednego orzecha dziennie, aby nie zasnąć, otoczył głowę szpikulcami, tak że gdy mu się przechyliła w którąś stronę, to budziło go ukłucie w skroń. Przepasał się ciężkim łańcuchem, którego nigdy nie zdejmował. Aż łańcuch z zewnątrz obrósł skórą świętego, a także „psował” mu wnętrzności. Św. Kinga oraz św. Świerad są patronami diecezji tarnowskiej.
Opisał też Mikołejko najstraszliwszą historię Polaka, który traktowany jest jako święty, choć może nigdy świętym nie zostanie, mimo iż 10 lat temu rozpoczął się jego proces beatyfikacyjny. Koszmarny los Piotra Skargi polega na tym przecież, że autor „Kazań sejmowych” nie umarł 27 września 1612 r., kiedy to uznano, że umarł i wkrótce go pochowano. Skarga został pogrzebany, znajdując się w stanie letargu, a może śmierci klinicznej i obudził się w grobie. Co jest znów tylko legendą, a może i prawdą. Mikołejko powtarzał z przekonaniem, że Skargę pochowano żywcem, różne katolickie portale z kolei utrzymują, że to bzdura i Skarga zmarł, jak Pan Bóg przykazał. Bardzo proszę mi wreszcie wyjaśnić, jak to było ze śmiercią Skargi i czy istnieje podejrzenie, że w istocie obudził się w trumnie, walił rękami w jej wieko i w chwili rozpaczy mógł bluźnić Bogu. Kwestia świętości tego celebryty kontrreformacji jest fundamentalnie ważna, bo ów zajadły jezuita był wrogiem ekumenizmu, protestantów nienawidził, na żadne współistnienie innych, poza katolicyzmem, wyznań w Rzeczpospolitej się nie zgadzał. Jak już dorobiliśmy się duchownego umiejącego składać litery i używać rozumu, to i tak okazał się on bezmyślnym betonem katolickim.
Lubię czytać o polskim katolicyzmie, ponieważ jest tak przesiąknięty pogaństwem, że już dawno temu oderwał się od chrześcijaństwa, a może nawet nigdy chrześcijaństwem nie był. Religijność ludowa, zabobonna, przesiąknięta strachem i nienawiścią była naszą domeną, nie zaś studiowanie ojców Kościoła, egzegezy świętych Augustyna oraz Tomasza i takie tam inteligenckie fanaberie. Naszą religijnością zarządza zatem biedna Helena Kowalska, szerzej znana jako siostra Faustyna, schorowana dziewczyna, rozkosznie dręczona przez psychodeliczne wizje objawiającego się jej Jezusa. Chciano ją wysyłać na badania psychiatryczne, po jej śmierci Rzym zakazywał wręcz jej kultu, ale Karol Wojtyła wyniósł tę tanią wersję Hildegardy z Bingen do świętości. Gdyby Wojtyła żył, to nie tylko miałby już ponad sto lat, ale nadal by kanonizował kolejnych naszych szaleńców.
A teraz powiem rzecz zasadniczą: patronem Polski jest św. Stanisław ze Szczepanowa, biskup, który na rozkaz (a nie osobiście, jak bredzi legenda) króla Bolesława Śmiałego został stracony za zdradę. Tak, drodzy bracia i siostry, patronem Polski jest zdrajca, który spiskował z zagranicznymi mocodawcami. I to z kim spiskował – z Niemcami! A jego grób stał się „Ołtarzem Ojczyzny” i „sercem polskości”, o czym pisał Mikołejko z wyraźną frajdą. A i my wszyscy powinniśmy mieć z tego tęgi ubaw.