Najpowszechniejszą postacią niepokoju, który mam tu na myśli, jest przytłaczające zabieganie – poczucie, że mamy zdecydowanie za dużo do zrobienia w czasie, jakim dysponujemy.
To książka o tym, jak świat otwiera się przed tobą, kiedy przyjmiesz do wiadomości, że nigdy nie zapanujesz nad swoim życiem. O tym, jak niesamowicie produktywną osobą się stajesz, kiedy odpuszczasz dążenie z zawziętą miną do wzrostu produktywności osobistej; i o tym, o ile łatwiej jest robić odważne i istotne rzeczy, kiedy zaakceptujesz, że zdążysz się zająć co najwyżej kilkoma z nich (i że, ściśle mówiąc, żadną nie musisz się zajmować). O tym, jak pasjonujące, a nawet magiczne, staje się życie, kiedy godzisz się z jego ulotnością i nieprzewidywalnością; o ile mniej samotni się czujemy, gdy przestajemy ukrywać swoje wady i porażki przed innymi; i jaką ulgę niesie świadomość, że być może nigdy nie uporamy się ostatecznie ze swoimi największymi trudnościami.
Krótko mówiąc: ta książka jest o tym, co się zmieni, kiedy zdasz sobie sprawę, że życie jako ograniczona istota ludzka – w erze niekończących się zadań i możliwości, w obliczu niepoznawalnej przyszłości, wśród innych ludzi, którzy uparcie nie rezygnują z własnych osobowości – nie stanowi problemu do rozwiązania. Tych dwadzieścia osiem rozdziałów ma poprowadzić cię ku innemu sposobowi działania, który nazywam „imperfekcjonizmem”. To wyzwalające i ożywcze podejście wywodzi się z przekonania, że twoje ograniczenia nie są przeszkodami na drodze ku wartościowej egzystencji, więc nie musisz trudzić się całymi dniami, żeby je przezwyciężyć i dotrzeć do jakiegoś wyimaginowanego punktu, w którym wreszcie poczujesz spełnienie. Wręcz przeciwnie, dopiero kiedy zaakceptujesz te ograniczenia i dasz sobie do nich pełne prawo, w twoim życiu pojawi się większy spokój ducha, większa wolność i satysfakcja, bliższe więzi społeczne i zachwyt nad istnieniem – a nigdy nie było to ważniejsze niż dziś, w tym niestabilnym i przerażającym momencie historii. (…)
Człowiek ciągle spóźniony
Przed trzydziestką zatrudniłem się jako dziennikarz w gazecie „The Guardian” w Londynie. Gdy pojawiałem się rano w pracy, redaktor przydzielał mi temat, o którym akurat było głośno, na przykład: „los uchodźców uciekających z ojczyzny z powodu aktualnego kryzysu geopolitycznego” albo „nagła popularność koktajli z zielonych warzyw”. Moim zadaniem było wysmażenie do siedemnastej inteligentnie brzmiącego tekstu na dwa tysiące słów, przedstawiającego to zagadnienie z szerszej perspektywy. Godzinę czy dwie przed terminem oddania artykułu redaktor zaczynał krążyć w okolicy mojego biurka, strzelając palcami ze zdenerwowania i zastanawiając się głośno, dlaczego nie zbliżam się do końca. Odpowiedź (której bez wątpienia udzieliłem mu przy różnych okazjach) brzmiała tak: stworzenie w siedem godzin inteligentnie brzmiącego tekstu liczącego dwa tysiące słów na temat, o którym wcześniej nie miało się pojęcia, to fundamentalnie niedorzeczne przedsięwzięcie. Mimo wszystko musiałem sobie z tym poradzić – więc w „Guardianie” nieustannie towarzyszyło mi poczucie, że z czymś się spóźniam, jestem w niedoczasie i powinienem natychmiast się sprężyć, żeby mieć jakąkolwiek szansę nadrobić zaległości.
Tak naprawdę nie mogę winić za to swojego redaktora. Na tym etapie życia byłem już przyzwyczajony do wyścigu z czasem; w zasadzie motyw przewodni mojego doświadczenia dorosłości stanowi niejasne przeświadczenie, że zostaję w tyle i jedynie powrót nieludzkim wysiłkiem do minimalnego standardu wydajności pozwoli mi ustrzec się niesprecyzowanej katastrofy czekającej mnie bez wątpienia w innym wypadku. Czasem wydawało mi się, że wystarczy, jeśli narzucę sobie nieco większą dyscyplinę; kiedy indziej byłem pewny, że rozwiązaniem okaże się nowy system zarządzania zadaniami i celami; planowałem go wytypować i wdrożyć, jak tylko uporam się z tym artykułem o koktajlach. Pochłaniałem poradnik za poradnikiem, próbowałem medytacji i zgłębiałem stoicyzm, z ukłuciem niepokoju przyjmując fakt, że kolejna nowa technika nie okazała się strzałem w dziesiątkę. Tymczasem gdzieś na horyzoncie zawsze majaczyła wizja, że pewnego dnia „ogarnę się ze wszystkim” – przy czym mogło tu chodzić o opróżnienie e-mailowej skrzynki odbiorczej albo o połapanie się w zasadach związków romantycznych – i dopiero wtedy rozpocznie się ta naprawdę istotna, naprawdę prawdziwa część mojego życia.
Chociaż wtedy nie miałem o tym pojęcia, dziś już wiem, że nie byłem osamotniony w swoich odczuciach. Wręcz przeciwnie. Od 2021 roku, gdy ukazała się moja książka o dobrym wykorzystywaniu czasu, uczestniczyłem w setkach rozmów na żywo i dyskusji e-mailowych, które przekonały mnie, że we współczesnym świecie jest to niemal uniwersalne doznanie. Mówię o wrażeniu, że jeszcze nie wiemy do końca, o co właściwie chodzi w życiu, i musimy wkładać coraz więcej wysiłku w to, żeby nie wymknęło nam się całkiem z rąk. (…)
Czy ze wszystkim zdążę?
Najpowszechniejszą postacią niepokoju, który mam tu na myśli, jest przytłaczające zabieganie – poczucie, że mamy zdecydowanie za dużo do zrobienia w czasie, jakim dysponujemy. Przybiera on jednak również inne formy. U niektórych przejawia się jako syndrom oszusta lub oszustki, czyli przeświadczenie, że istnieje pewien podstawowy poziom kompetencji, jaki posiedli w zasadzie wszyscy oprócz ciebie, a dopóki go nie osiągniesz, będziesz dalej wątpić w swoje umiejętności. Niepokój ten często też daje o sobie znać w postaci wrażenia, że nie rozszyfrowaliśmy jeszcze, na czym polegają bliskie relacje, więc mimo wszelkich dokonań w innych dziedzinach czujemy się pokonani przez zawiłości randkowania, małżeństwa albo rodzicielstwa. Jeszcze inni zarzucają sobie życiowe nieogarnięcie głównie z powodu przekonania, że powinni mocniej angażować się w rozwiązywanie lokalnych i globalnych kryzysów toczących się wokół nich. Nie mają przy tym pojęcia, co jako jednostki mogą zrobić, żeby wpłynąć na bieg wydarzeń. Wspólnym mianownikiem wszystkich tych sytuacji jest jednak wiara, że istnieje właściwy sposób życia we współczesnym świecie, jakaś idealna metoda na bycie człowiekiem w XXI wieku, której my po prostu jeszcze nie odkryliśmy. I nie możemy zaznać spokoju, dopóki tego nie zrobimy.
(…)
Rozmowy na ten temat pomogły mi dostrzec głębszy problem: wygląda na to, że nasze nieustanne wysiłki, żeby przejąć stery życia, pozbawiają je witalności, która nadaje mu smak. Dni tracą to, co niemiecki teoretyk społeczny Hartmut Rosa nazywa sugestywnie „rezonansem”. Świat wydaje się martwy, a chociaż usiłujemy załatwiać coraz więcej spraw, z jakiegoś powodu upragnione rezultaty okazują się mniej osiągalne. Dzieje się tak nawet wtedy, gdy nasze próby zapanowania nad rzeczywistością są udane. Zmuszasz się do codziennych medytacji i odkrywasz, że siedząc na poduszce, umierasz z nudów. Organizujesz wreszcie randkę z mężem lub żoną – bo wszyscy twierdzą, że to sposób na podsycenie płomienia namiętności – ale skrępowani sytuacją zaczynacie sobie nawzajem dogryzać i wieczór okazuje się klapą. Gdy byłem jeszcze „maniakiem produktywności”, ciągle wypróbowywałem nowe systemy zarządzania życiem. Ściągając kolejną apkę albo zamawiając specjalne notesy, czułem się podekscytowany, a wręcz upojony myślą, że oto stoję u progu wielkiego przełomu! Ale już dzień lub dwa później nowy harmonogram sprawiał wrażenie ponurej, bezdusznej tortury: zamieniał się w kolejną listę zadań, z którymi musiałem się użerać. Wściekałem się na palanta, który miał czelność dyktować mi, jak mam spędzać czas – chociaż owym palantem byłem ja sam.
Przyznaję, że podane przykłady są błahe. Ta utrata witalności pomaga jednak wyjaśnić obecną epidemię wypalenia. Nie jest ona tylko kwestią przepracowania, lecz także wewnętrznej pustki, jaka pojawia się w człowieku, który latami zmusza się do coraz wydajniejszej, machinalnej pracy, nigdy nie osiągając poczucia spełnienia. Dzisiejsze życie polityczne, naznaczone burzliwymi sporami i teoriami spiskowymi, można nawet uznać za rozpaczliwą próbę spragnionych rezonansu ludzi, żeby poczuć cokolwiek.
E-mail goni e-mail, czyli jak wszystko połapać
W ujęciu Rosy źródłem problemów jest leżące u podstaw współczesnego życia tragicznie chybione założenie, że rzeczywistość można i należy poddać kontroli, a im bliżej nam do tego celu, tym stajemy się spokojniejsi i tym większe odnosimy sukcesy. Z tego powodu doświadczamy świata jako niekończącej się serii informacji do przyswojenia, umiejętności do zdobycia lub zadań do wykonania. Postanawiamy rozprawić się ze wszystkimi e-mailami w skrzynce odbiorczej, przebrnąć przez cały stos nieprzeczytanych książek albo zaplanować każdą godzinę dnia, próbujemy zoptymalizować swój poziom sprawności fizycznej lub koncentracji i czujemy się zobligowani do nieustannego podnoszenia kompetencji rodzicielskich, wiedzy o finansach osobistych i orientacji w sytuacji na świecie. (Nawet jeśli jesteśmy z siebie dumni, bo na przykład o przyjaźnie dbamy bardziej niż o zarabianie pieniędzy, mimo wszystko możemy podchodzić do tego obszaru w duchu optymalizacji, choćby chcąc poznawać więcej osób albo regularniej podtrzymywać kontakt z dotychczasowymi znajomymi – czyli objąć większą kontrolą swoje życie towarzyskie). Kultura wzmacnia tę doktrynę kontroli na wiele sposobów. Postęp technologiczny lada dzień ma nam pozwolić ujarzmić chaos w życiu zawodowym – w okresie, gdy pracuję nad tą książką, mówi się, że doprowadzą do tego wirtualni asystenci zasilani sztuczną inteligencją – gospodarka natomiast, w której panuje zaciekła konkurencja, budzi w nas poczucie, że musimy dać z siebie wszystko, żeby nie pójść na dno.
Tymczasem nasze codzienne doświadczenia, a także całe stulecia refleksji filozoficznej, świadczą o tym, że coraz większa kontrola nad rzeczywistością wcale nie przynosi spełnienia w życiu. Nie chodzi o to, żeby uczynić je bardziej przewidywalnym i bezpiecznym i wtedy wreszcie się odprężyć. Mecz piłki nożnej jest ekscytujący dlatego, że nie wiemy, kto wygra; dociekania intelektualne pochłaniają nas dlatego, że jeszcze wszystkiego nie rozumiemy. Największe osiągnięcia często biorą się stąd, że otwieramy się na działanie przypadku, robimy użytek z nieoczekiwanej okazji albo wykorzystujemy nagły przypływ motywacji. Aby móc zachwycić się drugim człowiekiem, wzruszyć pięknym widokiem albo dziełem sztuki, nie można wszystkiego kontrolować. Niemniej jednak dobre życie nie oznacza, że musimy wyzbyć się wszelkiej nadziei na wywieranie wpływu na rzeczywistość. Trzeba podejmować śmiałe działania, tworzyć nowe rzeczy i odciskać swoje piętno – tyle że bez planu, żeby przejąć pełną kontrolę nad własnym losem. Rezonans wynika ze wzajemności: najpierw coś robisz – zakładasz firmę, organizujesz kampanię, wyruszasz na wędrówkę, wysyłasz zaproszenia na spotkanie towarzyskie – a potem sprawdzasz, jak świat na to reaguje.
Trudno się dziwić, że tak wielu z nas przez całe życie usiłuje zapanować nad codziennością, która w przeciwnym razie wydaje się przytłaczająca. Jak inaczej mielibyśmy podołać wszystkim sprawom do załatwienia, zrealizować choć kilka ze swoich ambicji, wypaść przyzwoicie w roli rodzica albo partnera i zrobić, co do nas należy, jako obywatele świata ogarniętego kryzysem? Tyle że ta metoda nie działa. Przy takim podejściu życie coraz bardziej przypomina nudny, a często potwornie irytujący obowiązek wypełniany w pojedynkę; coś, co trzeba przetrwać, żeby doczekać lepszych ponoć czasów, które jakoś nigdy nie nadchodzą. (…)
Fragment książki „Cztery tygodnie dla ciebie. Sprawdź, jak znaleźć czas na to, co się liczy” Olivera Burkemana (tłum. Olga Siara) wydanej przez wydawnictwo Insignis Media. Tytuł, lead i skróty od redakcji „Newsweeka”. Książkę można kupić tutaj.
Foto: Insignis Media