Połowy Amerykanów nie stać na leczenie zębów i chorób śluzówki. Brak ubezpieczenia dentystycznego oraz zaporowe ceny usług najboleśniej odczuwają mieszkańcy prowincji, a masowe infekcje jamy ustnej wywołują inne groźne dolegliwości.

Jonah White doznał olśnienia w roku 1994 podczas meczu futbolowego. Nie mniejsze zainteresowanie niż sytuacja na boisku budził wśród kibiców student stomatologii Southern Illinois University Rich Bailey epatujący własnoręcznie wykonaną w szkolnym laboratorium sztuczną szczęką. Z przeżartych paradontozą dziąseł sterczało bezładnie parę krzywych, poczerniałych, dziurawych zębów.

White zaproponował Baileyowi spółkę, ten wykonał kilka wersji odrażającej protezy i wkrótce na rynek weszło Uzębienie Billy’ego Boba (Billy Bob Teeth) po 20 dol. za sztukę. Skąd nazwa? Otóż najubożsi i najsłabiej wykształceni mieszkańcy USA, zwłaszcza Południa, noszą nierzadko imiona – jak je określają – „dubeltowe” („double barrel”): Billy Bob właśnie, Lenny Ray, Tommy Lee, Jimmy Dean, Scooter Buck czy Buddy Zeb. Wśród pań często spotykamy Mary Lou, Billie Jean lub Fannie Mae.

Nim ocknęła się chińska konkurencja, White sprzedał 20 mln zębowych nakładek, zarabiając na czysto kilkadziesiąt milionów dolarów. Witryna billybobproducts.com wciąż świetnie prosperuje. Poza oryginalnym uzębieniem (obecnie 10 dol.) można kupić 250 innych wesołych drobiazgów typu smoczek dziecięcy z wąsami, sandały wyposażone w ohydne palce bądź rewolwer do rosyjskiej ruletki ładowany wódką. Bailey wycofał się z interesu po pięciu latach i zajął prawdziwą stomatologią. Krótko mówiąc, obu panów stać na zadbanie o zdrowie, estetykę i higienę jamy ustnej. W przeciwieństwie do połowy Amerykanów niekoniecznie klasyfikowanych jako tzw. „biała hołota”.

Tylko 50,2 proc. dorosłych mieszkańców USA (18-64 lat) ma ubezpieczenie dentystyczne. Przy czym w Nowej Anglii wskaźnik sięga 57 proc., na obszarze byłej Konfederacji, od Teksasu po Florydę, Georgię, obie Wirginie i Karoliny – 45 proc. Podczas pandemii liczba nieubezpieczonych wzrosła o 6 mln. Coraz mniej pracodawców gwarantuje opiekę stomatologiczną, która zawsze stanowiła relatywny luksus, jeden ze sposobów przyciągania przez bogate korporacje najbardziej utalentowanych absolwentów wyższych uczelni. Gdy jeden członek rodziny traci posadę zapewniającą ów hojny bonus, do dentysty przestają chodzić również wszyscy pozostali.

Organizacje medyczne m.in. Institute for Oral Health naciskają na ustawodawców, by objęli leczenie zębów państwowymi programami ubezpieczeń dla najuboższych (Medicaid) i emerytów (Medicare). Owszem, nawet seniorzy, którzy przez całe życie płacili składki ubezpieczeniowe, tudzież niepełnosprawni żyjący na państwowym garnuszku, jeśli chodzi o stomatologię, za większość świadczeń muszą płacić z własnej kieszeni. A brak dbałości o zęby nie tylko kończy się ich utratą, lecz może wywołać wiele groźnych skutków ubocznych, ponieważ infekcje negatywnie oddziałują na cały organizm.

W ustach żyją bakterie ponad 500 gatunków. Niektóre penetrują powierzchnię szyjek zębowych, stopniowo zagłębiając się pod krawędzie dziąseł i powodując ich zanik. Paradontoza prowadzi do zakażenia nie tylko tkanek miękkich, ale również kości szczęki. W rezultacie zęby obluzowują się i wypadają. Pierwsze stadium schorzenia występuje u połowy amerykańskich uczniów, na zaawansowaną postać cierpi 47 proc. dorosłych, lecz dane nie oddają sedna problemu. Wśród Amerykanów wegetujących poniżej progu ubóstwa odsetek ów wynosi 65,4 proc. U tych, którzy edukację skończyli przed maturą – 67 proc.

Większość chorych uznaje problem za mało istotny, bo u dentysty bywa rzadko, dopiero jak boli, a wtedy abstrakcyjne ostrzeżenia puszcza mimo uszu. Tymczasem przewlekłe zapalenie dziąseł blisko trzykrotnie zwiększa prawdopodobieństwo zawału serca. Zwłaszcza u osób, które skończyły 50 lat. Wydzieliny bakterii zamieszkujących przestrzenie między zębowe po wejściu do krwiobiegu przyspieszają bowiem osadzanie się na ściankach arterii wszelkiego rodzaju zanieczyszczeń i powstawanie skrzepów.

Od dawna wiadomo, że diabetycy łatwiej ulegają infekcjom, lecz naukowcy odkryli również zależność odwrotną. Paradontoza potęguje objawy cukrzycy: wywołuje nagłe skoki poziomu glukozy, przyśpiesza wyrodnienie siatkówki oka i wiotczenie naczyń krwionośnych. Gdy drobnoustroje żyjące w ustach dostaną się do płuc, a układ odpornościowy nie potrafi ich zwalczyć, wywiązuje się zapalenie. Niekiedy skutkuje to śmiercią, częściej chronicznym nieżytem, który utrudnia przyswajanie tlenu, co z kolei zakłóca metabolizm pozostałych organów.

Choroby dziąseł stymulują wydzielanie hormonu zwanego prostaglandyną E2 (dinoproston). Pobudza on mięsień macicy, zwiększa siłę i rytmiczność jej skurczów oraz rozszerza szyjkę. Lekarze stosują tę substancję do indukcji porodu, usuwania obumarłych płodów, a także aborcji. Kobieta z paradontozą zaburzającą gospodarkę hormonalną ponosi siedmiokrotnie większe ryzyko poronienia niż dbająca o zęby. O biegunkach, wymiotach, dusznościach, gorączce, wzroście ciśnienia tętniczego i groźbie zatrzymania akcji serca nie wspominając.

Schorzenia jamy ustnej są też niebezpieczne dla osób korzystających z protez wewnętrznych – sztucznych stawów czy arterii. Dlatego stomatolodzy przed leczeniem takich pacjentów profilaktycznie przepisują antybiotyki. Zakażenie bakteryjne – wskutek „rozdłubania” dziąseł – może przerodzić się w rozległą infekcję o tragicznych skutkach. Nieświadomość groźnych konsekwencji zaniedbań, irracjonalny strach przed dentystą, brak ubezpieczenia, wysokie ceny usług, traktowanie stanu zębów jako kwestii błahej, raczej estetycznej niż zdrowotnej, sprawiają, że szczęka Billy’ego Boba nie stanowi jedynie złośliwego komentarza pod adresem prowincjuszy. Odzwierciedla realia.

Każdy zna jakąś makabryczną historię związaną z dentystami. Rzadziej słuchamy drugiej strony. Dr Gary Glassman opowiedział reporterom „Women’s Health” o chłopcu, którego rodzice przyprowadzili do gabinetu, bo „ciągle grzebał w buzi i drapał się po policzku”. Oględziny wykazały tak zaawansowaną martwicę dziąseł, że w tkance zagnieździły się larwy much. U innego pacjenta Glassman znalazł wśród pokładów kamienia i resztek żywności nasiono pomidora, z którego wykiełkowała już roślinka.

Dentysta Joel Smith poznał panią, która nie zdejmowała i nie myła protezy wiele miesięcy. Miał też przypadki, kiedy usuwanie kamienia skutkowało wypadnięciem zębów, ponieważ trzymały się wyłącznie na nim. Przy czym ubogich pacjentów trudno winić za stomatologiczną abnegację. System opieki, w którym ubezpieczenie dentystyczne jest luksusem, powoduje efekt błędnego koła. Ludzie odwlekają wizytę u dentysty przerażeni kosztami, a im dłużej odwlekają, tym więcej muszą ostatecznie zapłacić.

66-letnia Maureen Haley straciła dom wskutek tzw. Wielkiej Recesji (2008 r.), gdy pękła spekulacyjna bańka na rynku nieruchomości, a banki, które wcześniej beztrosko udzielały pożyczek hipotecznych niemal każdemu, wyrzuciły dłużników z niespłaconych lokali. Emerytka mieszka w baraku nieopodal Greensboro (Karolina Północna). Skarży się, że prawie wszystkie zęby trzonowe wymagają leczenia kanałowego. Po każdym posiłku ból staje się nieznośny, musi masować szczękę, by usunąć powietrze z kieszonek dziąsłowych. Ostatni raz widziała dentystę trzy lata temu. Wycenił koszt leczenia na 8,5 tys. dol. Suma stale rośnie, a Haley nie ma z czego zapłacić.

Podobnie jak starsza o dwa lata Loxi Hopkins w Davenport (Iowa). – Straciłam już większość zębów – żaliła się reporterowi „The Guardian”. – Odkładam leczenie najdłużej, jak się da, mogę sobie pozwolić tylko na absolutnie niezbędne zabiegi. Człowiek zasuwał całe życie, płacił składki, a zamiast świętego spokoju ma nieustanny stres i ból.

Niedawno Hopkins obluzowała się koronka, dentysta wyrwał ząb (235 dol.), kolejne 200 dol. wziął za konsultację specjalistyczną dot. usuwania korzeni, szacując ewentualną usługę na blisko tysiąc dolarów. – Płakałam przez całą drogę do domu. Korzeń został, kaleczy mi język, musiałam sama usunąć jeden ząb z protezy, żeby nie uciskał na obolałe miejsce, teraz nie mogę odgryzać kęsów kanapki, muszę rwać małe kawałki i palcami wkładać do ust.

To częsty problem wśród amerykańskich seniorów. Ból uniemożliwia przeżuwanie, więc jedzą przeciery.

Po raz ostatni szczyciłem się ubezpieczeniem dentystycznym w roku 1999. Pewna prestiżowa firma zatrudniała wówczas moją — obecnie już byłą — żonę. Czar prysł, gdy poszedłem z niewielkim ubytkiem do stomatologa na manhattańskim Upper East Side. Stwierdził, że nie da się wstawić plomby, trzeba robić koronkę, polisa pokrywa jedynie stalową, więc prosi o 700 dol. Jechałem wkrótce do Polski, zatem podziękowałem, a pani doktor na warszawskich Stegnach wypełniła dziurę za 100 zł, czyli 25 razy taniej. Od tej pory zęby leczę w czasie wakacji.

Właściwie powinienem się cieszyć. Rodowity Amerykanin na Stegny nie pojedzie. Czy choćby do Meksyku albo Kanady, gdzie leczenie jest wielokrotnie tańsze. Według sondażu OnePoll przeprowadzonego dla firmy Victorinox połowa obywateli USA nie ma paszportu, 40 proc. nie było za granicą, 54 proc. widziało przez całe życie mniej niż 10 stanów, a 11 proc. nigdy nie opuściło własnego. Bynajmniej nie z braku ciekawości, lecz pieniędzy. 76 proc. respondentów przyznało, że podróżowaliby więcej, gdyby mieli na to środki. Jedna trzecia musiałaby najpierw kupić walizkę, bo takowej nie posiada.

Specyficznie amerykańską ciekawostkę stomatologiczną stanowi podejrzliwość wobec fluoryzacji. Osoby niewykształcone, czyli najczęściej pozbawione ubezpieczenia dentystycznego, dodatkowo strzelają sobie w stopę, dając posłuch teorii spiskowej, która mówi, że rząd federalny skaża wodę pitną fluorem, by ogłupiać i skuteczniej kontrolować naród. Jak pisał niejaki Ian E. Stephens, a powtarzał Glenn Beck z Fox News: – Regularne podawanie niewielkich dawek osłabia wolę przeciwstawienia się dominacji wskutek powolnego zatruwania i odurzania (sic!) pewnego obszaru mózgu, czyniąc jednostkę posłuszną tym, którzy chcą nią sterować.

W rezultacie władze blisko stu miast, ulegając oddolnym naciskom, zakazały „psucia” wody substancją.

Amerykanie zbyt biedni, by jeździć do obcych krajów i leczyć zęby, mogą na pocieszenie zwiedzić Narodowe Muzeum Dentystyki im. dr Samuela D. Harrisa przy Uniwersytecie Maryland w Baltimore. Szczególne wrażenie robi Zębowa Szafa Grająca (Tooth Jukebox), wielka jama ustna, która – jeśli pociągniemy za kieł – wyświetla reklamówki past tudzież antybakteryjnych płukanek z lat 50. i 60. XX w. Placówka powstała dzięki dotacji stomatologa pragnącego zilustrować dzieje profesji od czasów, gdy wykonywali ją kowale uzbrojeni w łom do podważania spróchniałych zębów i usuwania ich nierzadko z kawałkiem szczęki.

Koledzy Harrisa po fachu chętnie przeczytają zapewne listy, które pisywał do dentysty George Washington. Afroamerykanie docenią oddzielną ekspozycję poświęconą czarnoskórym stomatologom i – żeby było jeszcze poprawniej politycznie, choć nieco absurdalnie – kolorowym kowbojom. A wszystkim opadną szczęki na widok dolnej protezy pierwszego prezydenta USA (górna zatonęła w otchłaniach historii) wykonanej z kłów hipopotama oraz drewnianych (sklejka brzozowa) prowadnic odpowiadających kształtem dziąsłom.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version