Myśleli, że już na zawsze wyfrunęli z rodzinnego gniazda. Ceny mieszkań i inflacja kazały im zmienić trajektorię lotu. Dołączyli do innych 30-latków, którzy wrócili do rodziców

Ścisk w żołądku i przyspieszone bicie serca. Tak reaguje Klaudia za każdym razem, gdy rozmowa ze znajomymi schodzi na temat mieszkania. Ma 29 lat i półtora roku temu wróciła do mamy. – Strasznie się tego wstydzę. Od kilku lat nie mam partnera i nie wyobrażam sobie nikogo poznać w tych warunkach. Opowiadać chłopakowi o swojej sytuacji, a co dopiero zaprosić go do siebie, gdy mama siedzi za ścianą.

Dom rodzinny opuściła przed dziewiętnastymi urodzinami. Pojechała na studia do Olsztyna i już tam została. W połowie nauki zaczęła pracę i zamieszkała z chłopakiem. Chociaż ich pensje pozostawiały wiele do życzenia, stać ich było na wynajęcie kawalerki. Wszystko zaczęło się sypać, gdy rozstali się cztery lata temu.

– Musiałam mieszkać w wynajmowanym pokoju z zupełnie obcymi ludźmi. Niby koszty życia w Olsztynie są niższe niż w Warszawie, ale też mniej się zarabia – wyjaśnia Klaudia.

Zaczęła się pandemia, ceny szybowały. Do tego stres w pracy i poczucie bycia skazanym na życie z ludźmi, z którymi nie ma żadnej więzi. – Zachorowałam na depresję. Myślałam, że tak będzie wyglądać moje życie już zawsze: praca, dom, płacz. Żadnych wakacji, przyjemności, bo za co? – mówi Klaudia.

Było z nią tak źle, że podjęła decyzję o powrocie do rodzinnego domu, chociaż kojarzył się jej z awanturami między rodzicami. – Co prawda ojciec rzadko w nim teraz bywa, bo pracuje za granicą, ale relacje z mamą są dalekie od dobrych. Do tego zaczęła przewlekle chorować, więc jestem po części jej opiekunką – opowiada.

Klaudia bierze leki, chodzi na terapię i mówi, że to jakoś trzyma ją na powierzchni. Mama nie chce, by dokładała się do domowego budżetu, więc może trochę odłożyć. – Robię czasem zakupy, sprzątam. Ale nie muszę płacić czynszu, co jest ogromnym odciążeniem – podkreśla.

Chciałaby się wyprowadzić, żeby postępy w terapii nie poszły na marne ze względu na warunki, w jakich żyje. Żeby unikać pytań, co u niej, praktycznie przestała się spotykać z ludźmi. Ale w najbliższym czasie szans na zmianę nie widać. Czuje strach, że gdyby poszła na swoje, zaraz musiałaby wracać, bo ceny wynajmu by ją przygniotły. O kupieniu czegoś nawet nie marzy. Może gdyby kogoś miała…

– Żeby kogoś poznać, musiałabym najpierw wyrwać się z obecnej sytuacji. I tak się zamyka to błędne koło.

Według badań Eurostatu aż 2,5 mln Polaków do 30. roku życia zdecydowało się zostać z rodzicami. Z danych GUS wynika, że w ciągu ostatnich 18 lat liczba ta powiększyła się o 700 tys.

Do tego zaczyna dochodzić nowe zjawisko. Mówi się o tzw. pokoleniu bumerangów. Ludzi, którzy po mniej lub bardziej udanym usamodzielnieniu się wracają do rodziców. Większość jest około trzydziestki, ale są nawet 40-latkowie.

Socjolog prof. Tomasz Sobierajski widzi to jako nową normalność. W wywiadzie dla gazeta.pl twierdzi, że niebawem taka sytuacja będzie dotyczyła około 40 proc. 30-latków. I że możemy się spodziewać powrotu do systemu rodzin wielopokoleniowych.

34-letnia Marta od dwóch lat żyje w jednym mieszkaniu z rodzicami i 12-letnim synem. Długo radziła sobie lepiej niż większość jej rówieśników. Pracę zaczęła jeszcze w trakcie studiów psychologicznych. W korporacjach szybko awansowała na stanowiska kierownicze. Stać ją było i na wynajem, i na zapewnienie dobrego życia synowi. Nie musiała się przejmować tym, że były mąż nie uczestniczy w ich życiu i płaci śmiesznie niskie alimenty.

Jednak na początku 2021 r. jej firma ogłosiła „restrukturyzację”. – W praktyce oznaczało to tyle, że część osób miała zostać wywalona. Znalazłam się w tej grupie – mówi.

Nie miała oszczędności, samochód w leasingu i kredyt konsumencki na 70 tys. zł. Dziś określa tamto życie jako dość frywolne, nie myślała o zabezpieczeniu się na wszelki wypadek. Dostała jednak wysoką odprawę, więc była przekonana, że znajdzie pracę, zanim pieniądze się skończą.

– Moje wysokie stanowiska, które tak sobie chwaliłam w procesie szukania nowej pracy, okazały się przeszkodą. Słyszałam, że jestem „zbyt wykwalifikowana”. Albo, że zapewne z takim doświadczeniem zaraz odejdę gdzieś indziej – opowiada.

Do tego właściciel mieszkania stwierdził, że musi płacić 1000 zł więcej. – Wtedy zdecydowałam się poprosić rodziców o pomoc. Na szczęście mają duże, prawie 100-metrowe mieszkanie. Żyjemy więc komfortowo, bo zarówno ja, jak i mój syn Wojtek mamy oddzielne pokoje.

Marcie udało się dostać pracę, ale z pensją dwa razy niższą niż wcześniej. Żeby wynająć dwu— lub trzypokojowe mieszkanie, musiałaby wydać grubo ponad połowę wypłaty. Jeśli doliczyć ratę kredytu i leasing, niewiele zostawałoby na życie. 600 zł alimentów na syna nie zmienia drastycznie jej sytuacji. Postanowiła zostać.

– To dość wygodne życie. Mama, jak gotuje, to robi obiad od razu dla nas wszystkich. Tata nosi zakupy, więc nie muszę się męczyć. Jak wychodzę, to mam komu dziecko zostawić – wyznaje. – I chociaż bardzo się obawiałam, jak moja psychika to zniesie, to jakoś udało nam się dotrzeć. Nasze relacje są lepsze niż kiedyś – wyznaje.

Rok temu poznała Tomka. Też rozwodnika z dzieckiem. Buduje dom na warszawskim Wilanowie, zamierzają razem zamieszkać. Ale do tego czasu zostanie u rodziców, chyba że trafiłaby na wyjątkową okazję.

To jednak mało prawdopodobne. Prezes Forum Obywatelskiego Rozwoju Marcin Zieliński uważa, że w najbliższym czasie nie ma co liczyć na jakąś drastyczną poprawę sytuacji na rynku nieruchomości.

– Przez długi czas utrzymywano zbyt niskie stopy procentowe, przez co ceny mieszkań rosły szybciej niż przeciętne wynagrodzenie. Siłą rzeczy stawały się więc mniej dostępne – wyjaśnia Zieliński. A to bezpośrednio przekłada się na windowanie cen najmu.

Jeśli nawet 30-latek chciałby wziąć kredyt na mieszkanie, to musiałby mieć wkład własny. – W warunkach inflacji wyższej od oprocentowania lokat odłożenie tak dużej sumy stało się bardzo trudne, bo z każdym miesiącem uzbierane do tej pory oszczędności traciły realnie na wartości – wyjaśnia Zieliński.

Rząd PiS wprowadził programy, które mają w teorii pomóc młodym, jednak jak tłumaczy ekonomista, tzw. bezpieczny kredyt 2 proc. oraz rządowy program pożyczek na wkład własny tylko podbijają ceny mieszkań.

Według Zielińskiego pomóc mogłoby wprowadzenie funduszy nieruchomościowych. – Najem od funduszy daje najemcom gwarancję określonych standardów i stabilność. Poza tym fundusz oferuje niższe czynsze, gdyż za sprawą dywersyfikacji ponosi niższe ryzyko. To rozwiązanie, które działa na Zachodzie, a u nas jest demonizowane – wyjaśnia.

Jednocześnie nie ma wątpliwości, że powroty do rodziców wywołane cenami na rynku nieruchomości i inflacją mogą się negatywnie odbić na gospodarce. – Część osób stanie się mniej samodzielna i skłonna do poszukiwania lepszych zarobków lub podnoszenia kwalifikacji, skoro będą mieć zapewniony bezpieczny byt u rodziców – mówi.

Hubert przez pierwsze kilka miesięcy, odkąd wrócił do rodziców, marzył o tym, żeby się znów wyprowadzić. Potem przyszła bezsilność i obojętność.

Musiał do nich wrócić. – Cena wynajmu wzrosła mi do 3 tys. zł, gdy zarabiam 4 tys. Już wcześniej było mi się trudno utrzymać, a przy tej cenie stało się to właściwie niemożliwe – mówi.

Zaczęły się ataki paniki i stany lękowe. Wybudzał się w nocy z szybko bijącym sercem i myślą, że zaraz umrze. Kiedy człowiek musi codziennie zastanawiać się, jak uda mu się dotrwać do kolejnej wypłaty, to odbija się to na jego psychice.

– Byłem tak wykończony, że przełknąłem dumę i zadzwoniłem do ojca – opowiada 32-latek. Zaproponował, że będzie się dokładał do czynszu, co rodzice przyjęli z ulgą, bo ich sytuacja też nie jest najlepsza.

Zaraz po przeprowadzce zaczęły się jednak tarcia. Kłótnie o to, o której Hubert wraca do domu, pretensje, że robi bałagan. – Mama narzekała, że cały dzień siedzę przed komputerem i w niczym nie pomagam. Nie dociera do niej, że pracuję zdalnie i nie siedzę tak dla przyjemności – opowiada.

Wiele problemów bierze się z przepaści pokoleniowej. Hubert jest późnym dzieckiem. Rodzice byli przed czterdziestką, gdy się urodził. – Nie do końca odnajdują się w tym świecie. Mają inne poglądy polityczne, nie dociera do nich, że można nie wierzyć w Boga. Co niedzielę mama pyta, czy w końcu pójdę do kościoła – mówi.

Starał się bezskutecznie o podwyżkę. Chciał też zmienić pracę, ale skończyło się na rozmowach kwalifikacyjnych. – Jedyne, co się zmieniło na lepsze, to to, że stałem się bardziej odporny na gadanie rodziców. Jednym uchem wpuszczam, drugim wypuszczam.

Psycholożka Katarzyna Kucewicz przyznaje, że jeśli mamy niepozałatwiane sprawy z rodzicami i jesteśmy zmuszeni pod jednym dachem dostosowywać się do ich zasad, to może być duże wyzwanie.

– Żeby sobie z tym poradzić, warto odpuścić oczekiwania wobec rodziców. – Nie musimy mieć z nimi świetnego kontaktu. Jeśli pozbędziemy się pragnienia, by rodzice byli wobec nas tacy, jak sobie wymarzyliśmy, to łatwiej będzie przetrwać nam ten czas z nimi – mówi.

Istotne jest, by pamiętać, że to okres przejściowy. Kucewicz obserwuje wielu 30-latków, którzy uważają, że jeśli jeszcze nie udało im się spełnić marzeń, to są nieudacznikami. Że jeśli się potknęli i muszą się cofnąć, to nie ma szans na szczęśliwe życie.

– To trudne dla naszej samooceny, szczególnie gdy w social mediach widzimy szczęśliwych ludzi, którym wszystko się udaje za pstryknięciem palców. Warto pamiętać, że to przecież kreacja, nigdy nie wiadomo, co się kryje za fasadą idealnego życia – tłumaczy psycholożka.

Na taką porażkę można spojrzeć jak na przydatną lekcję. Bez trudności pójście dalej może być czasem niemożliwe. – Oczywiście lepiej by było uczyć się na cudzych błędach niż na swoich, ale mimo wszystko zawsze zachęcam, by szukać nadziei w różnych sytuacjach, jakie nas spotykają – podkreśla.

Gdy pytam Huberta o przyszłość, głośno prycha. Jak ma mieć nadzieję w tym kraju?

Zaczął dopuszczać do siebie, że już zawsze będzie mieszkał z rodzicami. – Czuję się, jakbym przegrał życie, które nawet nie zdążyło się na dobre rozkręcić.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version