Jest wrzesień 2016 r. Na jednej z krakowskich ulic patrol ruchu drogowego zatrzymuje auto prowadzone przez kobietę. Z radiowozu wychodzi dwóch umundurowanych policjantów i informuje ją, że została zatrzymana do rutynowej kontroli trzeźwości. Po krótkiej wymianie zdań godzi się na badanie alkomatem. Wynik jest negatywny, policjanci przepraszają za niedogodności i pozwalają jej odjechać. Kobieta nie ma pojęcia, że mundurowi, którzy ją kontrolują, działają na polecenie Biura Spraw Wewnętrznych Policji.

Policjanci BSWP po kontroli zabezpieczają ustnik, wkładają go do foliowej bezpiecznej koperty i wysyłają do laboratorium, aby pobrać DNA. Porównują je z tym zabezpieczonym na kopercie z anonimem, który trafiła najpierw na biurko Mateusza Morawieckiego, a później do ówczesnego ministra obrony narodowej Antoniego Macierewicza.

Biuro Spraw Wewnętrznych Policji zajmuje się wykrywaniem i ściganiem popełnianych przez policjantów przestępstw, takich jak korupcja, przekroczenie uprawnień czy nadużycie władzy. Biuro ma pomóc w utrzymaniu wysokich standardów etycznych i eliminować zachowania, które mogą negatywnie wpłynąć na wizerunek formacji. Przez wielu BSWP jest zwane „policją w policji”.

– Czytając pana artykuł, przed oczyma miałem swoją historię. Byłem w domu z córką, szykowałem się do zawiezienia jej do szkoły i do pracy. Wtedy ktoś zapukał w drzwi o szóstej rano. Byli to policjanci z Komendy Wojewódzkiej Policji w Krakowie. Przeszukali mi cały dom, zabrali laptopy oraz telefon komórkowy. Córka była wystraszona, ale policjanci zachowywali się kulturalnie. Szukali dowodów na moje kontakty z dziennikarzami, że rzekomo wynosiłem tajne informacje – opowiada Tomasz, były funkcjonariusz BSWP.

Kilkanaście miesięcy później prokuratura umorzyła sprawę przeciwko policjantowi. Zdaniem śledczych nie doszło do złamania prawa przez Tomasza.

Wizyta policjantów w domu naszego rozmówcy zbiegła się w czasie z innym wydarzeniem. Kilka tygodni przed przeszukaniem mieszkania Tomasz złożył do prokuratury zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa przez ówczesnego naczelnika BSWP w Krakowie Pawła Bednarza i jego zastępcę Krzysztofa Lutego. Ten ostatni pełni obecnie obowiązki zastępcy komendanta BSWP.

Chodzi o operację zarejestrowaną w biurze pod sygnaturą D-KR-Z-77/16. Policjanci BSWP na zlecenie Żandarmerii Wojskowej mieli inwigilować funkcjonariuszkę innej służby. Wszystko z powodu wojskowych personalnych porachunków. Chodzi o anonim, który trafił najpierw na biurko Mateusza Morawieckiego, a później został przekazany ówczesnemu ministrowi obrony narodowej Antoniemu Macierewiczowi. W korespondencji w złym świetle jest przedstawiony jeden z wysokich rangą żandarmów. Macierewicz zlecił żandarmerii zbadanie całej sprawy. Sprawę wojskowych porachunków pierwsi ujawnili dziennikarze Onetu: Edyta Żemła, Marcin Wyrwał i Paweł Ławiński.

Ostatecznie na podstawie bilingów wojskowi wytypowali osobę, która miała wysłać list. Jednak dla pewności potrzebne było DNA podejrzanej, aby można było je porównać z DNA śliny ze znaczka pocztowego umieszczonego na przesyłce. Żandarmeria nie mogła sama pobrać DNA, dlatego nieformalnymi kanałami poprosiła o pomoc kierownictwo wydziału w Krakowie BSWP.

– W połowie 2016 r. trafiły do nas materiały, jednak w ogóle nie powinniśmy się nimi zajmować. Osoby, wobec których mieliśmy podjąć działania, nie były zatrudnione w policji tylko innych służbach, a BSWP może zajmować się tylko przestępstwami popełnionymi przez policjantów, pracowników cywilnych policji oraz na szkodę policji – opowiada Interii Tomasz, były funkcjonariusz BSWP.

– Kiedy się zorientowałem, o co chodzi, było mi wstyd i zrozumiałem, że dostałem polecenie wykonania czynności niezgodnej z przepisami i prawem. Ostatecznie złożyłem zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa – dodaje.

Były mundurowy wskazał w piśmie funkcjonariuszy, którzy zgodzili się zeznawać w sprawie. Jednak nigdy nie zostali oni przesłuchani. Z naszych informacji wynika, że kierownictwo BSWP w Krakowie po złożeniu zawiadomienia było w Prokuraturze. Po ich wizytach Prokuratura uznała, że nie doszło do złamania prawa.

Co ważne w zawiadomieniu wskazano podinsp. Lutego, jak osobę, która między innymi kierowała działaniami funkcjonariuszy BSWP przeciwko kobiecie.

Przypomnijmy: podinsp. Luty to ta sama osoba, która odpowiadała za „polowanie” na policjanta w marcu 2024 r. Obecnie prokuratura w Przemyślu prowadzi śledztwo w sprawie możliwości przekroczenia uprawnień przez funkcjonariuszy Biura Spraw Wewnętrznych Policji.

Z informacji Interii wynika, że po tym jak prokuratura nie podjęła działań, dokumentacja z operacji zarejestrowanej przez BSWP pod sygnaturą D-KR-Z-77/16 została zniszczona.

O komentarz do sprawy poprosiliśmy podinsp. Lutego. Przez ponad tydzień nie odpowiedział na nasze pytania. Pytania skierowaliśmy także do Komendy Głównej Policji oraz MSWiA. Te również pozostały bez odpowiedzi.

– Nie wiem, dlaczego tą sprawą nie zajęła się prokuratura i żaden ze świadków, wskazanych przeze mnie, nie został przesłuchany – opowiada Tomasz, który przestał pracować w BSWP kilka lat temu. Został zwolniony dyscyplinarnie.

– Chcieli się mnie pozbyć jako niewygodnego świadka – uważa Tomasz.

– W tamtym czasie, kiedy pracowałem w biurze, robiłem też studia z ratownictwa medycznego. Nawet jeden z semestrów sfinansowała mi Komenda Główna Policji. W ramach praktyk, w czasie wolnym przez blisko trzy lata pracowałem jako wolontariusz na szpitalnym oddziale ratunkowym. Miałem na to zgodę przełożonych – wspomina.

Kiedy skończył studia, chciał podjąć pracę w czasie wolnym na szpitalnym oddziale ratunkowym. – Liczyłem, że skoro w okresie studiów miałem zgodę przełożonych, robiłem szkolenia dla swoich kolegów z biura, byłem chwalony przez komendanta, to dostanę taką zgodę. Chciałem pracować w weekendy, czyli w czasie wolnym, i ratować ludzkie życie. Byłem zaskoczony, kiedy zgody nie dostałem. Na początku pracowałem jeszcze bez umowy, jako wolontariusz. Moi przełożeni wysyłali wtedy pisma do szpitala, chcąc się dowiedzieć, czy pobieram pensje – opowiada Tomasz.

Policjant już wtedy czuł, że jego czas w służbie dobiega końca. – Świadomie w końcu podpisałem umowę. Ostatecznie moi przełożeni dowiedzieli się, że pomagam ludziom w szpitalu. I wytoczyli mi postępowanie dyscyplinarne, że podjąłem pracę bez zgody – mówi były funkcjonariusz.

Tomasz został wydalony ze służby, za to, że w czasie wolnym pracował jako ratownik medyczny. Jak powiedział, uznano to za „ujmę dla policji”.

Chcesz porozmawiać z autorem? Napisz: dawid.serafin@firma.interia.pl

Bądź na bieżąco i zostań jednym z 200 tys. obserwujących nasz fanpage – polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version