Wiele bliskich związków znajduje się dzisiaj w sytuacji poważnego kryzysu. Chcemy czerpać korzyści z dobrych relacji, jednocześnie nie rezygnując z autonomii, czyli zaspokoić dwie ważne potrzeby. Jak świadomie wypracowywać przestrzeń między nimi, aby powiódł się plan „wspólne życie”?
O istnieniu trzech fundamentalnych potrzeb człowieka mówią Edward Deci i Richard Ryan, twórcy koncepcji autodeterminacji – jednej z wielu teorii psychologicznych starających się wyjaśnić, dlaczego ludzie zachowują się w określony sposób – funkcjonalnie lub dysfunkcjonalnie.
Potrzeba relacji odnosi się do naszej stadnej natury. Człowiek nie ma szans na samodzielne przetrwanie, szczególnie na etapie noworodka, niemowlęcia, a później i dziecka. Dlatego małe dziecko przejawia cały szereg zachowań, które ukierunkowane są na tworzenie więzi z opiekunem. Dorosłość nie oznacza, że chcemy czy powinniśmy być sami – wbrew powszechnie promowanej obecnie w wielu mediach społecznościowych idei, by przede wszystkim kochać siebie, a nie oczekiwać miłości od innych – właściwie potrzebujemy jednego i drugiego: miłości własnej i innych. Doświadczanie obu jest wewnętrznie powiązane. Kiedy lubimy, kochamy siebie (w zdrowy sposób), łatwiej wchodzimy w relacje z innymi, akceptujemy ich inność i specyfikę. Kiedy inni nas kochają, łatwiej przychodzi nam pozytywna ocena siebie, a co za tym idzie, naturalne stają się samoakceptacja i inne ciepłe uczucia wobec samej siebie.
Foto: Newsweek
Druga potrzeba odnosi się do kompetencji, czyli robienia czegoś dobrze, osiągania sprawczości w danej dziedzinie. Ona także jest wrodzona, obecna i obserwowalna od wczesnego dzieciństwa. Dziecko, gdy tylko zacznie być jakkolwiek mobilne, np. zaczyna pełzać lub raczkować, chce eksplorować przestrzeń, wypróbowywać napotkane bodźce, np. wkłada paluszki do kontaktu, bo chce wiedzieć, co to, do czego to służy, jak może nad tym czymś zapanować, jak w danej sytuacji być sprawczym. Kiedy zacznie mówić, mówi: „Ja sam(a)”. Nie pozwalając dziecku na samodzielność, blokujemy jego potrzebę kompetencji. Z czasem może skutkować to akceptacją przez dziecko faktu, że jest ono wyręczane, i doprowadzić do zaniku ambicji u młodego, a potem i u dorosłego człowieka.
Ostatnią potrzebą z tej bazowej triady jest potrzeba autonomii. Od urodzenia chcemy być niezależni. Pozornie zdaje się to być w opozycji do potrzeby relacji, jednak w istocie tak nie jest, te potrzeby się nie wykluczają. Potrzeba autonomii oznacza w praktyce, że chcemy móc realizować swój unikalny potencjał. Odkrywamy, że jesteśmy oddzielnym bytem i chcemy decydować o swoim losie. Mały człowiek marudzi przy jedzeniu, przy ubieraniu się, chce wybrać sobie danie czy ubranie. Często się wówczas dziwimy lub denerwujemy, bo wolelibyśmy, aby się słuchało i robiło, co każemy. Czasem dziecko musi posłuchać rodzica, ale jeśli nie pozostawimy mu przestrzeni na poszukiwanie siebie, może to skutkować nadmiernym uzależnieniem od innych (ich opinii lub obecności) albo odwrotnie – buntem wobec zależności, który w dorosłości utrudni lub uniemożliwi człowiekowi wchodzenie w relacje.
Czym skorupka za młodu nasiąknie…
To, w jaki sposób realizowane czy zaspokajane są te potrzeby w dzieciństwie, przekłada się na nasze dorosłe relacje. Okres dzieciństwa odciska znaczące piętno w naszej emocjonalności, naszych procesach poznawczych, a co za tym idzie – wzorcach zachowań. Dzieje się tak z różnych powodów.
Po pierwsze, dziecko, przychodząc na świat, nie ma gotowej osobowości. Ma specyficzny dla siebie temperament, który w znacznej mierze jest pochodną układu nerwowego, a ten z kolei jest efektem oddziaływania genów oraz środowiska płodowego (np. stężenia hormonów w płynie owodniowym).
Po drugie, mózg dziecka do około 3. roku życia jest na tyle niedojrzały, że dziecko traci dostęp do śladów pamięciowych powstających w tym okresie (tzw. amnezja dziecięca). Nie oznacza to, że wspomnienia „nie siedzą” w głowie dziecka, a potem dorosłego. One tam są, mogą wpływać na jego uczucia, sposób myślenia i działania, choć w znacząco nieuświadomiony sposób. Na przykład możemy się bać jakiegoś dźwięku, obiektu lub sytuacji, zupełnie nie wiedząc dlaczego. A powodem mogą być sytuacje, które zdarzyły się w okresie kilku pierwszych lat życia (lub nawet w życiu płodowym).
Po trzecie, okres dzieciństwa to czas, kiedy mamy bardzo ograniczone możliwości wpływania na swoją sytuację. Trzylatek nie może po prostu podjąć decyzji, że wyprowadza się od swoich dysfunkcjonalnych, pijących alkohol i niewydolnych wychowawczo rodziców. Zaczyna więc uczyć się sposobów reagowania, wzorców zachowań, które pomagają mu przetrwać to swoiste pole bitwy, jakim jest życie domowe (np. poprzez odcinanie się od swoich negatywnych emocji, by kara tak bardzo nie bolała, lub chowanie się pod stół, żeby zejść ze wzroku rodzica i nie dostać lania). Systematyczne i przewlekłe łamanie potrzeb relacji, kompetencji czy autonomii prowadzi do wykształcenia schematów, które często w nieuświadomiony sposób rzutują później na dorosłe związki.
Połamana na etapie dzieciństwa potrzeba autonomii może pójść w dwie strony. Dziecko, które nie ma prawa mieć zdania, preferencji, swojej opinii czy pomysłu na działanie, może stać się zupełnie bierne i zależne od zdania innych. Czekać na to, aż ktoś z zewnątrz wskaże mu perspektywę, kierunek działania. Bierność i zależność w konsekwencji mogą przełożyć się na bycie łatwym celem manipulacji i nadużywania.
Jednak u innej osoby ta sama sytuacja z dzieciństwa wywołać może efekt dokładnie odwrotny (choć równie dysfunkcjonalny). Osoba, której w dzieciństwie odmawiano autonomii, może stać się „uczulona” na zależność. Może chcieć sobie „odbić” lata konieczności słuchania innych, realizacji obcych wizji i oczekiwań. Może zapragnąć być sama sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Rzecz w tym, że nie da się stworzyć udanej relacji bez przynajmniej częściowej rezygnacji z autonomii.
Racja lub relacja
Bycie w związku, szczególnie długotrwałym, wymaga czasem mocnego kompromisu między potrzebą autonomii i relacji.
Patrząc na statystyki rozwodów oraz rozpadu związków nieformalnych, trudno nie zauważyć, która potrzeba współcześnie wygrywa. Problem w tym, że wygrywa ona tylko pozornie, bo mimo niezależności nie stajemy się społeczeństwami coraz bardziej zadowolonych, szczęśliwych i zdrowych psychicznie ludzi. Według danych Światowej Organizacji Zdrowia do roku 2030 najczęściej występującą chorobą na świecie będzie depresja. Przyczyn depresji jest wiele, jednak z pewnością jedną z nich jest samotność. To właśnie relacja z drugim człowiekiem jest parasolem ochronnym na deszcz i niepogodę, czyli codzienne stresy i trudności. Dobre więzi z ludźmi, w których istnieje przestrzeń na bliskość, przytulanie, poczucie bezpieczeństwa, ale też rozwój dzięki zmianie na lepsze, są w stanie chronić przed chorobami, a nawet wspierać proces powrotu do zdrowia. Niestety, dziś wiele z nas chce czerpać z dobrych relacji, jednocześnie nie rezygnując z autonomii. Można to porównać do sytuacji ucznia, który chce umieć, ale nie uczyć się. Chce być od razu na końcu drogi – tam, gdzie miło i dobrze – a nie na trasie, gdzie konieczne jest inwestowanie wysiłku i energii.
Tymczasem budowanie relacji to właśnie taka trasa. Nawet jak dojdziemy do momentu, w którym poczujemy kosmiczne połączenie, duchową więź z partnerką czy partnerem, nie oznacza to, że praca została wykonana i już zawsze tak będzie. Życie płynie, a my wraz z nim. Niemożliwe jest być całe życie takim samym czy taką samą, choć istnieją iluzje – błędy w percepcji i autopercepcji – utrzymujące nas w tym przekonaniu.
Dobre wieści są takie, że można się zmieniać i wciąż – świadomie dbając o relację – być w związku. Co więcej, można też być sobą i być w związku. Wymaga to jednak poszukiwania i wypracowywania kompromisu między potrzebą autonomii i relacji.
Obecnie jest to bardzo trudne, ponieważ dzięki łatwości poznawania nowych osób doszliśmy do filozofii randkowania typu „Thank you, next” („Dziękuję, następny/a, proszę”). Niewątpliwie ma ona swoje plusy – dzięki aplikacjom randkowym możemy przeglądać setki, a nawet tysiące profili, i szukać dopasowania idealnego – problem w tym, że takie idealne dopasowanie nie istnieje.
Chcemy czerpać korzyści z relacji, lecz nie chcemy zejść ani o milimetr z autonomii. Być może to z powodu tego, co było w przeszłości, w której szczególnie kobiety musiały mocno rezygnować z siebie, gdyż były ekonomicznie zależne od mężczyzn. W tej chwili jednak kobiety nie tylko mają możliwość być niezależne, ale są też lepiej wykształcone i coraz częściej zarabiają więcej niż mężczyźni. Czy jednak chcą żyć solo? Czasem tak deklarują, choć wygląda to raczej na mechanizm obronny, chroniący ich samoocenę – dający im przekonanie, że to ich autonomiczny wybór, a nie brak odpowiednich kandydatów. A nawet jeśli czasem jest to też wyraz ich szczerej potrzeby, nie zawsze przekłada się później na prawdziwe poczucie szczęścia i satysfakcji z życia.
Psychologowie i psychoterapeuci są zgodni – żyjemy w czasach poważnego kryzysu bliskich związków. Warto się zastanowić, na jaki kompromis jesteśmy w stanie pójść, jak świadomie wypracowywać przestrzeń między potrzebą relacji oraz korzyściami z tejże a potrzebą zachowania autonomii, niezależności. Dotyczy to zresztą zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Aby powiódł się plan „wspólne życie”, na kompromis muszą pójść obie strony. Artystka Urszula Dudziak w swojej książce i wywiadach, opowiadając o własnych relacjach, promuje hasło: „Wolę być szczęśliwa, niż mieć rację”. Obecnie wielu z nas zdecydowanie częściej wybiera jednak rację, potem kończąc samotnie i nieszczęśliwie.
Być może jednak zmierzamy w kierunku kompromisu. Pewien matematyk powiedział, że aby obliczyć środek odcinka, musimy znać jego krańce. Choć matematycznie nie jest to odkrywcze, życiowo jak najbardziej. Byliśmy (a w szczególności my, kobiety, byłyśmy) zależni, niemniej teraz mamy możliwości być w pełni autonomiczni, choć często przypłacamy to samotnością. Jednak poznawszy dwa krańce odcinka, możemy spróbować obliczyć jego środek i zachowując ważne aspekty naszej autonomii, stworzyć relację, w której otworzymy się na kompromisy i będziemy po prostu szczęśliwi.